Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O tym, że wuj został zamordowany, zawsze wiedziano w mojej rodzinie [REPORTAŻ]

Dorota Abramowicz
Romuald Werner. Zginął w męczarniach 26 kwietnia 1974 roku
Romuald Werner. Zginął w męczarniach 26 kwietnia 1974 roku Autor
Celnik Romuald Werner alarmował ministra kultury o wywozie dzieł sztuki przez gdyński port. Zginął dwa dni po kradzieży cennych obrazów, a śledztwo w sprawie jego śmierci umorzono.

Zdarzenia dzieliły zaledwie dwa dni. O pierwszym rodzinie kazano zapomnieć, nie dociekać, nie drążyć. O drugim do dziś mówią ludzie, którzy się nie pogodzili ze stratą cennych obrazów z gdańskiego muzeum.

Piątkowe przedpołudnie, 26 kwietnia 1974 roku. Robotnicy z pobliskiej budowy słyszą krzyk dobiegający z cmentarza Żołnierzy Radzieckich przy ul. Legionów w Gdyni. Kiedy dobiegają, widzą przy mogile płk. Stanisława Dąbka płonącą postać. Biegną po koc, próbują zgasić ogień. Za późno. Mężczyzna ginie w męczarniach.

Dwa dni wcześniej, 24 kwietnia 1974 roku ze ściany w jednej z sal Muzeum Narodowego w Gdańsku spada „Kobieta przenosząca żar”, XVI-wieczny obraz Pietera Brueghela Starszego. Henryk Makarewicz, kierownik stolarni, zauważa w ramie obrazu zamiast oryginału wyciętą z kolorowego pisma reprodukcję. Osłupiały Makarewicz patrzy na miejsce, gdzie wisiał obraz, i na sąsiadujące z nim jeszcze cenniejsze „Ukrzyżowanie”, dzieło Antona van Dycka, ucznia Rubensa. Zauważa, że
to nieudolna kopia. Śledztwo w tej sprawie prowadzone było co najmniej dziwnie. Po jakimś czasie przejęła je od milicjantów Służba Bezpieczeństwa. Akta SB po 1989 roku zniknęły. Obrazów do dziś nie znaleziono.

Po 41 latach pojawił się w redakcji „Dziennika Bałtyckiego” Bogdan Klauza. Pokazał stare zdjęcia, przedstawiające postawnego mężczyznę. - To mój przyjaciel - powiedział - Romuald Werner, harcmistrz i celnik. Przeczytałem książkę „Największe tajemnice Pomorza”, w której opisano dziwne okoliczności kradzieży obrazów z Muzeum Narodowego. Skojarzyłem fakty, daty. I zastanawiam się, czy okrutna śmierć mojego przyjaciela nie wiąże się z niewyjaśnioną kradzieżą obrazów z Muzeum Narodowego.

Poznali się na kursie podharcmistrzowskim w 1957 roku. Pełni marzeń, planów, gotowi zbawiać świat. Bogdan Klauza działał
w w gdańskim harcerstwie, Romuald Marian Werner - w gdyńskim.

- Dobry człowiek - tak mówi o nim dawny przyjaciel. - Romek był osobą głęboko wierzącą, kończył szkołę u cystersów, planował, tak jak starszy brat Henryk, wybrać życie zakonne. Na przeszkodzie stanęła choroba i Romek musiał się odnaleźć w świeckim życiu. Złożył podanie o pracę w gdyńskim urzędzie celnym. Równocześnie działał społecznie, w harcerstwie, jako harcmistrz opiekował się zuchami w Gdyni Orłowie.

W następnych latach często się spotykali. Bogdan Klauza wspomina, że Roman, który nie założył rodziny, mieszkał z rodzicami w Gdyni Orłowie. Nazwy ulicy nie pamięta.

- Było to gdzieś w pobliżu rzeki Kaczej, gdzie jego ojciec miał zakład krawiecki - opowiada. - W domu Wernerów bywało wielu znanych ludzi, w tym także gdyńscy prokuratorzy. Romek był bardzo uczciwy i bezkompromisowy. Przypadkiem odkrył, że przez port gdyński przemycane są z Polski dzieła sztuki. Miał z tym iść do ówczesnego naczelnika, ale ten zlekceważył informację. Wtedy Romek napisał do ministra kultury i sztuki. Do Gdyni przyjechała komisja, by zbadać doniesienie.

Bogdan Klauza nie pamięta, do jakiego ministra pisał Werner. Minęło zbyt wiele lat...

Na początku 1974 roku Bogdan Klauza, dziś kapitan i instruktor żeglarstwa i jachtingu motorowodnego, wypłynął w rejs Zawiszą Czarnym po Morzu Bałtyckim. Po powrocie z rejsu usłyszał, że Romek nie żyje.

- Wszystko, co teraz powiem, to informacje przekazane przez osoby trzecie - zastrzega. - Latem 1974 roku moja nieżyjąca już matka usłyszała je od matki chrzestnej Romka.

Miało być tak: sprawą wywozu dzieł sztuki przez port w Gdyni zainteresowała się milicja. Werner został wezwany na przesłuchanie do Komendy Miejskiej Milicji przy ul. Portowej w Gdyni. Termin przesłuchania wyznaczono na 26 kwietnia 1974 roku, na godzinę 12. Dwie godziny wcześniej pod dom Wernerów zajechali milicjanci, by zawieźć celnika do komendy. Ten odmówił, twierdząc, że to za wcześnie. Chciał iść sam. W drodze z Orłowa do placu Kaszubskiego - nie wiadomo, w jaki sposób - znalazł się przy grobie pułkownika Dąbka na cmentarzu przy ul. Legionów. Ktoś oblał go benzyną i podpalił. Sprawców nie odkryto.

Celnika pochowano na cmentarzu w Gdańsku Oliwie. W internecie można dokładnie znaleźć miejsce położenia grobu i datę śmierci Romualda Mariana Wernera.

- Przeczytałem w „Największych tajemnicach Pomorza” rozdział o kradzieży obrazów z Muzeum Narodowego i znów przypomniałem sobie o śmierci Romka - Bogdan Klauza zawiesza głos. - To wszystko działo się niemalże w tym samym czasie, w odstępie kilku dni. Czy możliwe jest, że mój przyjaciel musiał zginąć, bo wiedział za dużo? Czy można to jeszcze po 41 latach zbadać?

Dziwna sprawa

- Myśli pani, że zapomnieliśmy o tych obrazach? - dyrektor Muzeum Narodowego w Gdańsku Wojciech Bonisławski odsuwa się od biurka, otwiera szufladę i wyciąga dwie białe teczki. Na jednej napis „Kobieta przenosząca żar” i nazwisko Pietera Brueghela Starszego, na drugim „Ukrzyżowanie” Antona van Dycka. W środku zdjęcia i dokumentacja obrazów, urzędowe pisma w języku niemieckim, pochodzące jeszcze z pierwszej połowy XX wieku, obok artykuły z polskich gazet opublikowane już po kradzieży.

- Czytam te teczki co tydzień, bo przypominają one o ogromnej stracie - mówi dyrektor Muzeum Narodowego w Gdańsku. - To były najcenniejsze, po „Sądzie Ostatecznym” Hansa Memlinga, obrazy znajdujące się w zbiorach naszego muzeum. Podejrzewam, że zostały ukradzione na specjalne zamówienie. I prawdopodobnie wywiezione za granicę. Może pani napisać, że nigdy nie zaprzestaniemy poszukiwań.

Muzealnicy i policjanci z gdańskiego Archiwum X, którzy w 2008 roku na prośbę dyrekcji Muzeum Narodowego ponownie wszczęli śledztwo i przeanalizowali wcześniejsze dokumenty, jednym głosem mówią, że działania najpierw milicji, a potem Służby Bezpieczeństwa w sprawie kradzieży obrazów budzą wiele wątpliwości. Świadczy o tym wiele przesłanek, m.in. nie podejmowano oczywistych wręcz tropów, a świadkowie mówiący o istotnych z punktu widzenia śledztwa faktach nie byli wzywani na kolejne przesłuchania. Wyglądało to tak, jakby ktoś świadomie bojkotował ważne dochodzenie.

Janusz Wąsowicz, w 1974 roku dyrektor Muzeum Narodowego, wspominał, że w tamtą środę, 24 kwietnia, kiedy obraz „Kobieta” spadł ze ściany, milicjanci przez wiele godzin szukali śladów włamania przez okno do sali, gdzie wisiały dzieła. Bezskutecznie. Dopiero wieczorem pojawił się nieznany funkcjonariusz, który najpierw ciałem zasłonił okno, a potem triumfalnie pokazał odchylony haczyk. Od razu zasugerowano, że sprawcy dostali się do środka po rusztowaniach (trwał wówczas remont muzeum).

Zresztą dyrektora Wąsowicza przesłuchano pierwszy raz dopiero... miesiąc po stwierdzeniu kradzieży. Chociaż szybko stwierdzono, że dzieło Brueghela zostało zastąpione reprodukcją, wyciętą w gdańskiej bibliotece PAN z magazynu „Polska”, nie znaleziono pary młodych ludzi, która wypożyczała ów magazyn.

- Śledztwo bardzo szybko od milicji przejęła Służba Bezpieczeństwa - słyszę od osoby dobrze znającej sprawę (prosi, by nie podawać nazwiska). - Do jej dokumentów nie ma dostępu. Prawdopodobnie wszystkie zostały w 1989 roku zniszczone. Po wznowieniu dochodzenia przez Archiwum X dało się jedynie ustalić, że pośrednim skutkiem śledztwa było wydalenie z Polski dwóch obywateli Republiki Federalnej Niemiec, którzy mieli być szpiegami.

Prokurator nadzorujący to dziwne śledztwo kilka miesięcy po umorzeniu postępowania zasilił szeregi radców prawnych, czyli spadł w ówczesnej hierarchii kilka szczebli niżej. Potem wyjechał na stałe, prawdopodobnie do USA. Nie ma z nim kontaktu.

W 1989 roku, już po wygranych przez opozycję wyborach czerwcowych, do Tadeusza Piaskowskiego, dyrektora Muzeum Narodowego w latach 1988-2004, zgłosił się funkcjonariusz SB pełniący dotąd funkcję „opiekuna” placówki. Kończył „pracę”, żegnał swoją dotychczasową firmę, planował wyjazd z Polski na antypody. W chwili szczerości wyznał dyrektorowi, że na kradzieży obrazów z Muzeum Narodowego pewna bardzo znacząca w Gdańsku osoba zbiła ogromny majątek. Nazwiska osoby nie podał, za to przekazał informację, że to Służba Bezpieczeństwa chroniła sprawców kradzieży dzieł sztuki przed zdemaskowaniem.

Niewykluczone też, że peerelowskie służby pośredniczyły w wywozie „Ukrzyżowania “ i „Kobiety przenoszącej żar” z Polski. A w sytuacji gdy w grę wchodziły ogromne pieniądze (dziś oba obrazy byłyby warte sporo ponad 2 mln zł), dla skorumpowanych i pozbawionych skrupułów ludzi życie pewnego skromnego celnika z Gdyni mogło nie przedstawiać dużej wartości.

Zagadka niepamięci

Szukam śladu rodziny Wernerów. Pytam Sławomira Kitowskiego z Towarzystwa Przyjaciół Orłowa o zakład krawiecki nad rzeką Kaczą. Nikt nie pamięta zakładu ani syna właścicieli.

Romuald Werner pojawia się w publikacji „Motława-Beat. Trójmiejska scena big-beatowa lat 60-tych” - Romana Stinzinga i Andrzeja Ichy, jako kierownik organizacyjny grupy Zieloni (potem Złote Struny), działającej w 1961 roku przy I LO w Gdyni Orłowie.

Hanna, mieszkanka Redłowa: - Miałam kilkanaście lat, jak przez mgłę pamiętam, że doszło do tragedii, że na cmentarzu przy ulicy Legionów spłonął człowiek.

Z Hufca ZHP Gdynia nie dostaję odpowiedzi na pytanie o dawnego harcmistrza.

Marcin Daczko, rzecznik prasowy Izby Celnej w Gdyni: - Sprawdziłem nazwisko - rzeczywiście pan Romuald Werner był funkcjonariuszem Służby Celnej w porcie w Gdyni. Udało mi się również ustalić, że otrzymał odznaczenie od ministra kultury. Więcej informacji powinno być w naszym archiwum, ale nie mam dostępu do akt.

Ministrem, który oznaczył gdyńskiego celnika, był Stanisław Wroński - w latach 1971-1974 minister kultury i sztuki. Stanowisko stracił w lutym 1974 roku, na dwa miesiące przed śmiercią Wernera. Został wówczas ministrem bez teki, zastąpił go Józef Tejchma.

Emerytowana celniczka: - Nie pamiętam szczegółów, mówiono wówczas, że był to tragiczny wypadek, spowodowany kłopotami osobistymi.

W gdyńskiej Prokuraturze Rejonowej nie ma już akt sprawy sprzed 41 lat. W 1995 roku upłynął okres ich archiwizacji i akta zostały zwyczajnie przemielone. Pozostał jednak ślad - to repertorium, czyli rodzaj księgi biurowej zawierającej wykaz nieistniejących już akt.

Na tej podstawie możemy poznać podstawowe informacje dotyczące umorzenia sprawy badania okoliczności śmierci Romualda Mariana Wernera. Wynika z nich, że śledztwo prowadzono z artykułu 152 nieaktualnego już kodeksu karnego z 1969 roku, który mówi: „Kto nieumyślnie powoduje śmierć człowieka, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 5”. Postępowanie zostało umorzone 29 czerwca 1974 roku „wobec braku znamion czynu zabronionego”.

Co to znaczy? Prawdopodobnie prokurator uznał, że w drodze na przesłuchanie celnik zaszedł na cmentarz Żołnierzy Radzieckich i tam się sam podpalił.

Jest w tym tylko jedna ciekawa informacja - akta w sprawie rzekomego samobójstwa Romualda Wernera zostały wysłane do ówczesnej Prokuratury Wojewódzkiej w Gdańsku. Po co? Kto o nie prosił? Nie wiadomo.

Budzenie wspomnień

Stara książka telefoniczna. Znajduję numery telefonów do kilkunastu mieszkańców Gdyni noszących nazwisko Werner. Wybieram numer na „chybił trafił”, dzwonię. Odbiera kobieta.

- Romuald Marian Werner? - powtarza. - Oczywiście, że znam. To był mój wujek.

Pani Jolanta jest córką najstarszego brata Romualda, Henryka. Pan Henryk nie żyje, jego żona - w podeszłym już wieku - nie chce lub nie ma siły rozmawiać o losach szwagra. Dlaczego?

- Niewiele się na ten temat w domu przy dzieciach mówiło, zresztą jakiś czas później wyszłam za mąż i wyjechałam z Gdyni - twierdzi pani Jolanta. - Wiem tylko, że to było morderstwo. Wujek został podpalony na cmentarzu w Redłowie, a sprawców tego czynu nigdy nie wykryto. Tata opowiadał, że jakiś czas po śmierci brata odebrał dziwny telefon. Od kogo - nie wiem. Powiedziano mu, że jeśli chce, by on sam i jego rodzina żyli w spokoju, powinien się wstrzymać z poszukiwaniem winnych śmierci wuja.

Obawa o życie najbliższych musiała przeważyć nad walką o prawdę. Śmierć Romualda stała się na kilkadziesiąt lat tematem, o którym z obcymi nie rozmawiano.

Wieczorem kontaktuję się z młodszą bratanicą gdyńskiego celnika, Marią. - Był moim ojcem chrzestnym, wspaniałym, uczciwym człowiekiem - mówi pani Maria. - Działał w zespołach młodzieżowych, zabierał mnie na koncerty, dzięki niemu poznałam muzyków z Czerwono-Czarnych i z Czerwonych Gitar. Seweryn Krajewski bywał w naszym domu. Mieszkaliśmy razem - dziadkowie, tata z rodziną i wuj Romek.

Maria pamięta, jak jesienią 1973 roku Romuald Werner został odznaczony przez ministra Wrońskiego. Widziała wysłany przez ministra list z podziękowaniem dla celnika. List przez lata był przechowywany przez rodzinę.

W kwietniu 1974 roku miała 15 lat. Tamtego dnia wróciła ze szkoły, gdy do drzwi zapukali milicjanci. Spytali, kim jest, kazali zaprowadzić do osoby dorosłej.

Potem razem z ojcem pojechali do Akademii Medycznej, by zidentyfikować zwłoki. Nie wiadomo, dlaczego ojciec zabrał 15-latkę, może nie czuł się na siłach, by sam stanąć nad ciałem brata. Maria pamięta czarną twarz wuja. Usłyszała, że krzyk płonącego na cmentarzu Romualda usłyszeli ludzie pracujący na budowie. Zobaczyli z dala ogień, przybiegli z kocami. Było jednak za późno. Nie wiadomo, czy zdążył im coś powiedzieć przed śmiercią.

- Kochałam go - mówi. - O tym, że został podpalony i zamordowany, zawsze wiedziano w mojej rodzinie. Ale już nie poza nią. Kiedyś podsłuchałam rozmowę dorosłych, z niej dowiedziałam się, że ojca szantażowano i straszono utratą pracy. Podobnie - co też podsłuchałam - straszono szwagra ojca, który pracował na ważnym stanowisku w gdańskiej telewizji. Powiedziano mu, że jeśli rodzina nie chce mieć problemów, powinna wyrazić zgodę na umorzenie sprawy przez milicję i prokuraturę.

Maria pamięta pogrzeb wuja. Do tej pory widzi chorą, ogarniętą bólem babcię opierającą się na lasce i kroczącą za trumną 44-letniego, najmłodszego syna.

- Mówi pani, że mogli opisać to w aktach śledztwa jako samobójstwo? - Maria kręci głową. - Niemożliwe. Wuj był człowiekiem głęboko wierzącym, pełnym humoru, żywotnym. Miał mnóstwo przyjaciół - lekarzy, ludzi kultury, i wiele planów, pomysłów. Był uczciwy. I był prawdziwym patriotą, który prawdopodobnie nie zdążył opowiedzieć o czymś, co było ważne dla kraju.

Przed ponad 40 laty polska kultura poniosła dużą stratę. W tym samym czasie okrutną, bolesną śmiercią zginął niedoszły zakonnik, harcerz, celnik, który walczył z wywozem z Polski dzieł sztuki.

Przypadek? Możliwe. Ale niekoniecznie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki