Kydryński wyszukuje na całym świecie nagrania muzyki przyjemnie kołyszącej, a okazuje się, że takich klimatów potrzebuje spora część słuchającego muzyki narodu.
Pierwsza edycja była swego rodzaju eksperymentem, ale pomysł chwycił natychmiast i obecna Siesta była trzecią już z kolei graną przy pełnej sali. I to niemałej, bo Sali Koncertowej Polskiej Filharmonii Bałtyckiej. Wyprzedane zostały bilety nie tylko na trzy dni koncertów na Ołowiance i na zamykający całość występ Bongi w klubie Parlament, ale i kosztujące 200 zł wejściówki na wieczory z muzyką fado w położonym przy samej Motławie Mieście Aniołów. Pod względem kasowym to niebywały sukces w czasach, gdy festiwale kuleją lub nawet znikają z kalendarza. Siesta kwitnie.
Piątkowy, inauguracyjny koncert Melody Gardot był od strony artystycznej najmocniejszym punktem programu. Młoda Amerykanka znakomicie śpiewająca, grająca na fortepianie i gitarze występowała w Trójmieście pierwszy raz i spełniła wszelkie nadzieje, jakie można było mieć przed jej występem. Tworzy muzykę, w której spotykają się wszystkie dominujące nurty amerykańskiej muzyki - jazz, tradycyjna piosenka, blues, country i soul - dobarwiając je akcentami latynoskimi.
Najważniejsze jest jednak samo wykonanie, dość powściągliwe, bez szarży, ale bardzo własne. Mało kto by się poważył zaśpiewać na bis "Summertime" z wplecioną dla większego efektu zwrotką z "Fever". Z tych, którzy by podjęli wyzwanie, dobrze by wypadli nieliczni. A jej się udało, i to na fenomenalnym poziomie,
Sobota nie była niestety już tak udana. Jehro, reklamowany jako francuski Bob Dylan, okazał się raczej tuzinkowym szansonistą, w dodatku od pierwszej piosenki namawiającym publiczność do wstania z foteli i klaskania. I ten numer przeszedł! Przyznać jednak trzeba, że w filharmonii zrobiło się przyjemnie i słonecznie, choć muzycznie wysokimi lotami trudno to było nazwać.
Bardzo sympatycznie została przyjęta również śpiewająca w niedzielę Lura. Portugalska wokalistka, której rodzice przybyli do Lizbony z Wysp Zielonego Przylądka, została kilka lat temu namaszczona na następczynię przez słynną Cesarię Evorę. Gwiazda z Cabo Verde zmarła niedawno, a jej kontynuatorka jeździ po świecie z tęsknymi, wyspiarskimi nutami. I w tym przypadku było sympatycznie, ale mając w pamięci poprzednie koncerty Lury, mogę powiedzieć, że w jej twórczości niewiele się zmienia. Choć może nie musi, o czym świadczy ciepłe przyjęcie w Gdańsku.
Zamykający każdorazowo Siestę koncert w klubie Parlament jest zawsze z założenia odmienny od całości festiwalu, głośniejszy i bardziej taneczny. Tak było i w tym roku, a występ pochodzącego z Angoli Bongi dawał właśnie to, co lubimy czerpać z muzyki afrykańskiej, czyli transowe rytmy, energię i optymizm.
Bonga, w tym roku obchodzący 70. urodziny, jest postacią bardzo ważną w historii World Music, bo już od wczesnych lat 70. należał od pionierów popularyzujących muzykę afrykańską w Europie. Jest gwiazdą i na naszym kontynencie, i w rodzinnych stronach, a jego dyskografia składa się już z 30 albumów, z których najnowszy nosi tytuł "Hora Kota".
W Angoli Bonga znany jest także z tego, że aktywnie walczył z komunistycznym reżimem rządzącym jego krajem przez blisko dwie dekady. Angola jest już wolna, a Bonga ma się świetnie - można mu pozazdrościć energii, witalności i humoru. Po takim zakończeniu aż chce się czekać na przyszłoroczne otwarcie.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?