Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rowerem na Syberię. Wyprawa do Wierszyny pod Irkuckiem w intencji Ojczyzny

Irena Łaszyn
Każda noga powinna robić 70-80 obrotów na minutę, bez względu na to, czy jedziemy pięć czy 40 kilometrów na godzinę
Każda noga powinna robić 70-80 obrotów na minutę, bez względu na to, czy jedziemy pięć czy 40 kilometrów na godzinę Archiwum prywatne
Zanim staną przed ołtarzem, muszą pokonać ponad 8000 km na rowerach. O weselu na Syberii, relikwiach księdza Popiełuszki i wielkiej wyprawie do Małej Polski, czyli Wierszyny pod Irkuckiem, która rozpoczyna się w Święto Konstytucji 3 Maja, pisze Irena Łaszyn.

Krzysztof Skok jechał już rowerem do Pekinu i Ziemi Świętej, teraz - wraz z grupą NINIWA - wyrusza do Wierszyny pod Irkuckiem. Ponad 8000 kilometrów w dziewięć tygodni, przez rosyjskie i kazachskie bezdroża, z ciężkimi sakwami na rowerze. Nie wyklucza, że to może być najtrudniejsza z wypraw.

- Na Igrzyska Olimpijskie w Pekinie jechałeś ponad 10 000 kilometrów, w dodatku samotnie!
- No, tak. To było duże wyzwanie, bo ja wcześniej nie miałem rowerowego doświadczenia, na siodełko wskakiwałem sporadycznie. Miałem jednak trochę więcej czasu, bo cztery miesiące, nie musiałem tak pędzić. A w Wierszynie trzeba być przed 7 lipca, gdyż tego dnia zaplanowane są jubileuszowe uroczystości, związane ze stuleciem kościoła, który postawili Polacy, pierwsi mieszkańcy tej wioski.

- Poza tym, Sara i Piotr nie mogą się spóźnić na własny ślub…
- No, właśnie: Oni na ten ślub, w polskiej parafii na Syberii, też pojadą na rowerach. Ale białej sukni i garnituru nie zabierają. Uroczyste stroje przyjadą autobusem, którym kilka tygodni później wyruszą z Polski rodzice, dziadkowie i chrzestni państwa młodych. My każdego dnia będziemy pokonywać średnio 150 kilometrów, żeby się zmieścić w czasie. A w połowie lipca zamierzamy tym autobusem do Polski wrócić. Wciąż zbieramy pieniądze na benzynę i inne wydatki…

Nie dla mięczaków

Tylko Krzysztof Skok i Szymon Zieliński, inny rowerowicz, będą reprezentować Trójmiasto. Większość grupy, to mieszkańcy południowej części Polski, głównie Zagłębia i Śląska. Organizatorzy wyprawy związani są z Kokotkiem koło Lublińca.

- Nie jesteśmy klubem sportowym czy inną organizacją rowerową - zastrzegają. - Team tworzą osoby, które już uczestniczyły w innych naszych eskapadach. Jeździmy pod szyldem Stowarzyszenia Młodzieżowego NINIWA, wywodzącego się z Ewangelizacyjnej Wspólnoty Młodzieżowej działającej przy Misjonarzach Oblatach Maryi Niepokalanej. Byliśmy w 35 krajach, na trzech kontynentach. Dotarliśmy na dwóch kółkach m. in. do Maroka, przez Alpy i Pireneje, do Jerozolimy i na Nodrkapp, północny kraniec Europy. Zawsze bez samochodu technicznego i zaplanowanych wcześniej noclegów. Spaliśmy w namiotach albo u życzliwych ludzi, tam, gdzie była taka możliwość. Nigdy za tę gościnę nie musieliśmy płacić.

Wyjazd ma charakter religijny, ale nie jest pielgrzymką. Mogą w nim uczestniczyć także osoby niewierzące i nie-katolicy. Na Syberię też takie się wybierają.
- Jedziemy w 24 osoby - mówi Krzysztof. - Część, w tym ja, to osoby, które z grupą NINIWA wyruszają po raz pierwszy. Wszyscy jednak trenowaliśmy już od lutego, najpierw musieliśmy zaliczyć dwie wyprawy przygotowawcze. Ta druga rozpoczęła się od przejechania jednego dnia na rowerze, z sakwami, prawie 300 km z Kokotka do Poznania. Pomimo kiepskiej pogody, przy temperaturze oscylującej wokół zera, nie można było puścić koła, ponieważ oznaczało to rezygnację z wyjazdu do Wierszyny.

Zostali najlepsi, bo zgłosiło się ponad sto osób. To był przedsmak tego, co ich czeka. O czwartej pobudka, potem msza święta i na rower, aż do nocy. Dystans i trasa są rekordowe, nie ma miejsca dla mięczaków i… śpiochów. Trzeba jechać po pofałdowanym terenie, przez pustkowia, w niepewnej syberyjskiej pogodzie. To bardzo duży wysiłek dla organizmu. Trasa wiedzie przez Święty Krzyż, Mińsk, Smoleńsk, Moskwę, Niżnyj Nowgorod, Góry Ural, Astanę w Kazachstanie, Góry Ałtaju, Nowosybirsk, Krasnojarsk, Irkuck, do Wierszyny.

Jadą na wiarę

Lider i główny organizator, to 35-letni o. Tomasz Maniura, oblat i założyciel NINIWY, który przejechał do tej pory na rowerze dystans równy połowie obwodu ziemi. On w tym gronie jest najstarszy. I choć przyznaje, że wyprawa jest trochę hardcorowa, to na Rok Wiary w sam raz. A oni przeważnie jeżdżą "na wiarę". Co to znaczy?

- To, czy dojedziemy do celu, zależy w większości od modlitwy i wiary - tłumaczą organizatorzy. - Dla umocnienia, codziennie przeżywamy Eucharystię na wyprawie. Kiedy nie wiesz, dokąd danego dnia dojedziesz, nie możesz liczyć na jakiś plan, nie wiesz, gdzie będziesz spać, wtedy chwytasz się jedynego sensownego Przewodnika. Bóg nas nigdy nie opuścił. Zawsze szczęśliwie docieraliśmy do celu.

A gdy nie było w pobliżu życzliwych ludzi, którzy by ich przygarnęli na noc, to zdarzało się, że spali na parkingach, w cerkwiach, meczetach albo na trawniku w centrum Stambułu.

Zawsze jadą w jakiejś intencji, tym razem - w intencji ojczyzny. Dlatego właśnie wyruszają w Święto Konstytucji 3 Maja. A za patrona obrali, jak podkreślają, bardzo aktualnego świadka wiary, ks. Jerzego Popiełuszkę. Przed wyjazdem do Jerozolimy byli rowerami na jego beatyfikacji. Teraz, na rowerach, zawiozą jego relikwie do Wierszyny.

- W drodze, każdego dnia ktoś inny będzie się tymi relikwiami opiekował - wyjaśnia Krzysztof Skok.

W kościele w Wierszynie przejmie je polski misjonarz o. Karol Lipiński OMI, oblat i… rowerzysta. O. Karol wiele lat spędził w Afryce i też był kiedyś na dwóch kółkach w Jerozolimie. Dziś ma 72 lata, ale rowerową pasję młodych ludzi dobrze rozumie.

Rowerem przez świat

Krzysztof ma 34 lata, pochodzi z Dąbrówki Malborskiej, od czasu studiów pracuje i mieszka w Gdańsku, a przynajmniej raz w roku rusza na jakąś daleką wyprawę. Autostopem, rowerem, czym się da. O tych podróżach napisał już dwie książki i zdobył niemałą sławę.

- Może nie warto o tym wspominać - rozważa. - Gdy wróciłem z Pekinu, długo nie mogłem znaleźć pracy, choć skończyłem dwa fakultety na Uniwersytecie Gdańskim oraz Europejskie Studia Specjalne na Politechnice Gdańskiej. Byłem za bardzo rozpoznawalny, to nie wszystkim odpowiadało. Może potencjalni pracodawcy bali się, że znowu gdzieś wyruszę? Niektórym się wydawało, że jestem za bardzo niezależny, niektórym, że mało poważny, skoro wolę rowerowe siodełko od krawata. A ja jestem poważny, nawet wykładam na AWF.

O. Tomasza Maniurę poznał zupełnie przypadkiem. Pamięta, że było to 9 kwietnia 2010 roku, w przeddzień smoleńskiej katastrofy. Data utkwiła mu w pamięci, bo Arama Rybickiego i Macieja Płażyńskiego znał osobiście, bardzo go w tych wyprawach wspierali.

- Ja wybierałem się na rowerze do Ziemi Świętej w maju, a grupa NINIWA w sierpniu - wspomina. - Kiedy gościłem u o. Tomka jesienią, będąc w drodze na Bałkany, oni już przygotowywali się do wyprawy do Maroka, z pobytem w Madrycie podczas Światowych Dni Młodzieży z Benedyktem XVI.

O eskapadzie na Syberię usłyszał w maju ubiegłego roku, ale długo nie mógł się zdecydować, czy dołączyć. Dobrze wie, jak duże to wyzwanie.

Ale Krzysztof twierdzi, że w grupie jeździ się łatwiej. Zużywa się też 30 proc. mniej energii. Ci, którzy są z przodu, biorą na siebie cały opór powietrza, dzięki czemu osobom z tyłu jest łatwiej. Oni w tym szyku będą się co trzy kilometry wymieniać, żeby rozłożyć siły równomiernie i pomóc tym, którzy są trochę słabsi. Ale niektórzy i tak pewnie będą się wieźli na końcu, nie wszyscy mają znakomitą formę. Są osoby, które dopiero w lutym uczyły się właściwego przerzucania przerzutek, wcześniej nie znały rowerowego "abecadła". On też kiedyś popełniał różne błędy. Nie umiał, na przykład, pedałować, jak należy i przeciążył kolano.

- A jak się pedałuje, jak należy?
- Każda noga powinna robić 70-80 obrotów na minutę, bez względu na to, czy jedziemy pięć czy czterdzieści kilometrów na godzinę. Nogi obracają się wciąż w tym samym tempie, a przerzutkami regulujemy sobie szybkość.

Ważne też, by mimo trudnych warunków, nie zaniedbać higieny. Już się zdarzało, że rowerzysta, który zjeździł pół świata, wylądował w szpitalu, z powodu czyraków na tyłku.

Polska wioska

Wierszyna leży ok. 100 kilometrów od Irkucka. Mieszka tam ponad 500 osób, przeważnie potomków tych, którzy osiedlili się na Syberii już w roku 1910. Wbrew legendom, krążącym wśród rodaków w Polsce, nie byli to zesłańcy. Ci ludzie, przeważnie z Małopolski i Zagłębia, pojechali tam dobrowolnie, skuszeni obietnicami carskich urzędników (przypomnijmy - Polska była wtedy pod zaborami), że na Syberii dostaną kawał żyznej ziemi i majątek. Trafili 100 kilometrów na północ od Irkucka, w głąb tajgi, którą musieli najpierw wykarczować, żeby się osiedlić. Na zachętę otrzymali po 30 rubli.

Z czasem zbudowali w Wierszynie domy, tartaki i kuźnie. Powstała szkoła i kościół. Ale przyszła Rewolucja Październikowa i ci najbogatsi stracili wszystko, co mieli, na rzecz kołchozu. Trafili do więzienia. A mały drewniany kościół, przez ponad 60 lat, był używany jako zaplecze Domu Kołchoźnika.

Dopiero po rozpadzie Związku Radzieckiego, został zwrócony parafianom, odprawiono w nim pierwszą po tak długiej przerwie mszę. To właśnie 100-lecie tego kościoła będą mieszkańcy Wierszyny świętować w lipcu. Oni nadal kultywują wiarę przodków, podtrzymują polskie tradycje i zwyczaje.

Sara i Piotr

Sara Chraścina, finiszująca studenka AWF w Katowicach, poznała Piotra Wierzgacza, przebywającego od pięciu lat na emigracji w Anglii, na jednym z portali społecznościowych. Usilnie poszukiwał instruktorki pływania.

- Z lekcji nic nie wyszło, ale gdy przyjechał do Kokotka, by powitać mnie po powrocie z wyprawy na Nordkapp, natychmiast się w sobie zakochiwaliśmy - opowiada Sara. - Jemu bardzo imponowały te moje wyjazdy rowerowe, bo ja byłam na wszystkich wyprawach organizowanych przez NINIWĘ. Spodobał mi się ten niecodzienny sposób spędzania wakacji, taki wymagający odpoczynek na rowerze, bycie w drodze. To była nauka przebywania z drugim człowiekiem, często w skrajnych sytuacjach i podróż w głąb siebie.

Sara podkreśla, że chłopcy zawsze o nie dbali. Przy podjazdach, Dominik jedną ręką popychał plecy, drugą trzymając swoją kierownicę, Górnik, największy siłacz w grupie, pozwalał się czasem chwycić za największą z flag, z jego obfitego zbioru. Bo on wozi nawet taką, która ma czterometrowy maszt!

Byli jak rodzina i doświadczali dużo dobrego od innych ludzi, także tych innych wyznań i religii. Muzułmanie przyjmowali ich pod swój dach, oferując jedzenie i wszelką pomoc.

- Czy ktoś z nas wpuściłby do domu, powiedzmy, dwudziestu Turków i przyjął "Czym chata bogata"? - zastanawia się Sara. - A oni gościli rowerowych szaleńców z nieznanego kraju i bardzo się z tego cieszyli.

Każda kolejna wyprawa czegoś ją uczyła. Z każdej też wracała, choć zmęczona, jak na skrzydłach, stęskniona za polską codziennością. Pamięta, jak się wzruszyła, gdy już w Polsce poczuła nagle zapach przypalonego mleka…

- Myślę, że trud wyprawy paradoksalnie rozpoczyna się po jej oficjalnym zakończeniu - zauważa. - Ona trwa w nas nadal. To walka z własnym egoizmem, to nauka pokory.

Ślub polsko-syberyjski

Piotr do eskapady na Syberię specjalnie się nie palił. Dopiero, gdy o. Tomasz szepnął mu, że w Wierszynie można by jakoś ukoronować te moje rowerowe zmagania, bo ja byłam na wszystkich wyprawach NINIWY, Piotrek połknął haczyk. Wymyślił, że to będzie ślub w tamtejszym kościółku.

A ponieważ bliscy żyli w błogiej nieświadomości, co się szykuje, na wszelki wypadek wybrali się do rodziców Sary… z księdzem. I to on usiłował namówić jej mamę na autokarowy wyjazd na Syberię, najpierw nie zdradzając szczegółów. W końcu, gdy za bardzo kręciła nosem, oświadczył: "Mariola, jeśli nie pojedziesz na Syberię, to nie będziesz na ślubie swojej córki!"

Cóż to się potem działo! Zwłaszcza że się niebawem okazało, że konieczny jest ślub cywilny, bo w Rosji nie obowiązuje konkordat. Zorganizowali go, w trybie pilnym, w dniu urodzin Sary. Przecież musiała jeszcze wyrobić nowe dokumenty! I dopełnić innych formalności, żeby ślub w Rosji, udzielony przez polskiego księdza, był w kraju ważny i podlegał polskiemu prawu kanonicznemu.

- Myślę, że ta nasza wspólna wyprawa, to szansa na przeżycie czegoś niezwykłego, czegoś, co scali nasze uczucia i pragnienia na zawsze - uważa Sara. - Jeśli przetrwamy tę podróż, to przetrwamy też inne trudne chwile w życiu. To najwspanialsze nauki przedmałżeńskie, jakie można sobie wyobrazić.

Mieszkańcy Wierszyny obiecali, że zorganizują młodym prawdziwe wesele. Polsko-syberyjskie, z chlebem i solą, z przyśpiewkami i przytupem.

Będzie na nim cała wieś i będą uczestnicy wyprawy. Bez garniturów i krawatów, lecz świeżo wypranych rowerowych strojach.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki