Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łzy wielkie jak grochy

Redakcja
Gdy weszli Ruscy, udawaliśmy Polaków - wspomina Gerhard. - Żaden z sąsiadów nie doniósł, że jesteśmy Niemcami. Na zdjęciu Gerhard (z lewej)już jako traktorzysta w PGR w latach 50.
Gdy weszli Ruscy, udawaliśmy Polaków - wspomina Gerhard. - Żaden z sąsiadów nie doniósł, że jesteśmy Niemcami. Na zdjęciu Gerhard (z lewej)już jako traktorzysta w PGR w latach 50.
Gdy Danuta Lejk czyta o odkryciu masowych grobów w Malborku i Bytowie, myśli o dziadkach, którzy zginęli w oko-licach Sierakowic. Rok 1945 na Kaszubach opisuje Barbara Szczepuła

Heinz

Monika i Heinz stale się kłócili, kto bardziej ucierpiał.
- Tobie było lepiej - krzyczała Monika do męża. - Miałeś co jeść!
- To ty miałaś lepiej, bo miałaś siostry i brata. A ja byłem sam - walił pięścią w stół trochę już podpity Heinz. - Sam, słyszysz!

I znowu przypomina sobie, jak na początku 1945 roku sąsiadka przyprowadziła go do kuzynki matki do wsi Łyśniewo. Z Wutzkow do Łyśniewa musieli przekradać się lasami i polami, by nie spotkać Ruskich, a nie było blisko. Jak obliczył potem - ponad dziesięć kilometrów. Łyśniewo leżało przed wojną po polskiej stronie, ale czyja to teraz była strona, nikt nie wiedział. Kobieta, która go przyprowadziła pod ten dom, pukała do drzwi, waliła, wołała, że chodzi o małego Heinza Weichrodta, że jego rodzice nie żyją, a choć zasłonka w oknie ruszała się i słychać było ciche głosy, nikt drzwi nie otworzył. Sąsiadka zdenerwowała się wreszcie, miała pod dostatkiem własnych kłopotów, bo Ruscy panoszyli się wszędzie i nikt nie znał dnia ani godziny, więc zostawiła małego pod drzwiami i wróciła do Wutzkowa, by stamtąd uciekać na Zachód...

Heinz został sam.
Sam na świecie. Sam w kosmosie.
Chłopiec stoi na progu nieznanego domu, w obcej wsi, przed zamkniętymi drzwiami, zapada zmrok, robi się zimno, słychać strzały, samotność jak mróz ścina jego małe ciało i nicuje duszę, stoi i płacze, nie, nie płacze, ale krzyczy z rozpaczy, takiej rozpaczy, którą ludzie nazywają czarną, a po policzkach płyną łzy wielkie jak grochy. Ile miał lat w 1945 roku? Może trzy, może cztery, raczej cztery...
Ulitowała się w końcu obca kobieta, pani Lejkowa, Polka. Przygarnęła niemieckie dziecko, nakarmiła, łzy otarła.
Łatwiej nakarmić niż otrzeć łzy.
- Łatwiej nakarmić? - denerwuje się Monika. - Co ty gadasz chłopie? I opowiada po raz kolejny, jak Ruscy weszli do Załakowa, gdzie mieszkała już tylko z rodzeństwem, bo rodzice pomarli, mama w 1944, a tata trochę później, więc Ruscy weszli i zabrali siano, którym karmili krowę, jedyną żywicielkę. Musieli wygnać ją na łąkę, żeby coś poskubała, choć trawy jeszcze nie było, no i krowa wpadła do strumienia. Dzieci nie umiały jej wyciągnąć, utopiła się.
- To inna samotność - upiera się Heinz.

- Inna, inna... Takie życie do srania. Stale głodna byłam - złości się Monika. - Chodziłam do sąsiadów kartofle kopać i talerz zupy dostawałam, aż któregoś dnia gospodyni mówi, że jeść już dawać nie będzie, a u nas w domu nic, dosłownie nic nie było do żarcia, żołądek z głodu się skręcał, czasem żałuję, że kraść się wtedy nie nauczyłam.
Tak się kłócili, a Heinz Weichrodt, który nazywał się już wtedy Henryk Wesołowski, ale dalej mówiono do niego zdrobniale Heini, coraz więcej pił.
- A co się stało z twoimi rodzicami? Pamiętasz coś? - pytała Monika.
- Nic. Tylko to, że mama była piękna.
To wspomnienie było jedynym jasnym punktem jego dzieciństwa, które zeszło mu na oporządzaniu cudzych krów i koni i ciężkiej pracy w polu.
Mutter, Mutti...

Józef

Ojciec Józefa, Bernard Klasa ze wsi Jelonko we wrześniu 1939 roku bronił przed Niemcami Oksywia. Poszedł do niewoli i przez dwa lata pracował u bauera pod Stargardem Szczecińskim. Gdy wrócił, nie chciał podpisać trzeciej grupy, odmówił raz, drugi i trzeci, więc Niemcy zabrali mu gospodarstwo. Dostał je sąsiad Otto Zemke, przedwojenny osadnik niemiecki, który od dawna czekał na taką okazję i składał odpowiednie wnioski do władz. Wcześniej obie rodziny żyły w zgodzie, dzieci razem się bawiły, to na jednym podwórku, to na drugim, a kobiety godzinami gadały przy kawie.
Bernard Klasa zdążył uciec przed niemieckimi żandarmami, ale jego żonę i dzieci wywieziono do obozu w Potulicach. Barak osiemnasty, izba numer osiem. Żona po prawdzie także uciekła z chałupy przez okno, ale wróciła widząc, że Niemcy zabrali dzieci, bo przecież nie mogła ich samych w obozie zostawić. Dzieci było czworo: siedmioletni Józek, sześcioletnia Anna, czteroletnia Jadwiga, roczny Stasio. I piąte w drodze, bo była w ciąży z Aliną.

Gdy 15 lutego 1944 roku urodziła się Alinka, Stasio już nie żył. Zmarł pod koniec grudnia. Potem zmarła także Alinka, a 1 maja 1943 roku - mama - wspomina Józef Klasa. Jedenastoletni wówczas Józek zbijał dla niej trumnę. Stali nad tą trumną we trójkę. Co się z nimi stanie? Pewnie umrą po kolei z głodu i z chorób jak mama, Stasio i Alinka... Nie krzyczeli, nie urągali Bogu, stali sparaliżowani bezgranicznym smutkiem, rozpaczą, którą ludzie nazywają czarną, a łzy wielkie jak grochy płynęły im po policzkach.

Mama, mamusia...
19 sierpnia 1944 roku opuszczają obóz, Niemcy zwalniają nieletnich, poniżej czternastu lat. Józka bierze dziadek, dwie pozostałe przy życiu siostry zabierają ich chrzestne matki. Gdzie jest ojciec, który nie podpisał volkslisty i zgotował im ten los? Ojciec się ukrywa.
Na początku 1945 roku musi się ukrywać z kolei Otto Zemke. Zrobił sobie w lesie szałas, obłożył go torfem i tam siedzi. Gdy wojsko niemieckie ucieka przed Armią Czerwoną, ojciec wraca do domu, a Zemke przychodzi do niego w nocy. - Przepraszam - mówi, jakby to słowo coś znaczyło w tamtych czasach. - Wiem, że ci żony i dzieci to nie wróci, ale przepraszam. Mnie i tak Ruscy załatwią, ale błagam cię, nie rób krzywdy mojej żonie i dzieciom. Są niewinni. Weź z domu i z gospodarstwa co chcesz, ale ich nie krzywdź.
- A moja żona i dzieci były winne? - mógłby zapytać ojciec Józefa, Anny, Jadwigi, Stanisława i Alinki, ale nie pyta, bo jaki sens ma teraz takie pytanie.
Po dwóch dniach pojawiają się enkawudziści i Zemke znika. Gospodarstwo rozparcelowane, w domu powstaje szkoła. Frau Zemke pracuje jako służąca w Sierakowicach. W 1949 roku wyjeżdża z dziećmi do Niemiec.

W latach siedemdziesiątych pojawiła się we wsi z wizytą.
- Chodź na kawę - Bernard Klasa prosi ją do swojego domu. Ma już nową żonę i pięcioro nowych dzieci.
Żadnej nienawiści.
Było, minęło, jakoś trzeba dalej żyć.

Gerhard

Gerhard, obecnie Gerard, litera "h" jako zbędna została z imienia usunięta, jest - jak się to teraz mówi - Polakiem niemieckiego pochodzenia. Jego matka, Erna, była Niemką, choć mieszkała z rodzicami po polskiej stronie, w nadgranicznej wsi Zakrzewo. Zakochała się w niewłaściwym chłopcu, Polaku spod Wejherowa. Chciał się żenić, ale rodzice Erny się nie zgodzili. Lepiej mieć w rodzinie pannę z dzieckiem niż za zięcia katolika i Polaka w jednej osobie. Zresztą Erna wkrótce wyszła za mąż za odpowiedniego kawalera, który był - jak należy - Niemcem i ewangelikiem.

W 1942 roku ojczym Gerharda dostał dodatkowo kilkanaście hektarów, które władze okupacyjne zabrały sąsiadującym z nim Polakom. Zadowolony był i dobrze sobie radził, bo pracowali u niego polscy, rosyjscy i francuscy robotnicy przymusowi. Nie długo jednak się tą nową ziemią cieszył, bo w 1943 roku wysłano go na front wschodni i wkrótce zginął. Wtedy Erna tę ziemię oddała, bo prowadzenie dużego gospodarstwa przerastało siły drobnej kobiety z siedmiorgiem dzieci.
Gdy 1945 wchodzą Rosjanie, Erna i jej dzieci udają Polaków. Muszą tu zostać, bo nie mają dokąd jechać. Znają kaszubski, ale kłopot jest z babcią, która tylko po niemiecku szwargoce. Babcia udaje więc niemowę.
Gdy Ruscy wpadają z krzykiem, przeczesują gospodarstwo, szukając młodych kobiet i złota, babcia zapada się w sobie i patrzy na nich swoimi wielkimi oczami, ale chyba nie widzi nic, bo łzy wielkie jak grochy płyną jej po pomarszczonych policzkach.
- Germańcy?
- Nie, Polacy - wołają dzieci, bo mama ukryła się w sianie w szopie.
Gerhardowi Ruscy zabierają lornetkę, charasza, charasza, cieszą się jak dzieci, ale co to za strata, tyle co nic, po prostu rodzina miała szczęście, no, oprócz cioci, którą znaleźli w stodole i zabrali na kwaterę...

Nikt nie donosi Ruskim, że to niemiecka rodzina. Ale nowe władze zabierają gospodarstwo i dom. Sąsiad pozwala Ernie z dziećmi mieszkać w swojej starej chałupie. Gerhard za jedzenie pasie krowy u gospodarzy we wsi. Pozostałe dzieci też.
Inny sąsiad, osadnik niemiecki, pewnej nocy znika wraz z całą rodziną. Jeszcze wieczorem byli wszyscy, a rano - dom pusty. Splądrowany. Tylko pies wyje. Co się z ludźmi stało, nikt nie wie, nikt się za bardzo tym nie interesuje, bo to niebezpieczne. Ludzie szeptem powtarzają: NKWD.
Osadnik osadnikowi nierówny. Jeden na przykład przechowywał pod swoim dachem Polaka, który potem ożenił się z jego córką. Inni fikcyjnie zatrudniali sąsiadów w swoich gospodarstwach, by ratować ich przed wywózką.

A jeszcze inni - szczuli, donosili, ziemię zabierali, wywyższali się.
Do Zakrzewa dochodzą informacje o dziedziczce z Okalitz, och, jaki tam był piękny pałac i park, teściowa Erny ją znała, bo sprzątała pałacowe pokoje i opowiadała o stylowych meblach, cienkiej meissenowskiej porcelanie, dywanach, obrazach, książkach… Więc ta dama, której kilku synów walczyło na różnych frontach, ukryła się, gdy weszli Rosjanie, w swojej leśniczówce w głębi lasu. Siedziała w fotelu pod wypchaną głową jelenia z wielkim porożem i patrzyła w okno, czy nie nadchodzą...
Straszne opowieści o barbarzyńcach zlatujących z krzykiem w dolinę przesuwały się jej przed oczami. Każdy szelest, każda złamana gałązka przyprawiała ją o drżenie. Myślała o mężu? O synach? O wojnie? Rodziła dzieci, wychowywała, uczyła, gdy szli na wojnę, robiła znak krzyża na czole na pożegnanie. Tacy byli piękni w tych swoich mundurach. Szli, by wypełnić obowiązek wobec ojczyzny. By zwyciężać.
Owinęła się szalem i poszła w kierunku wypełnionego wodą głębokiego rowu.
Skoczyła.

Na powierzchni mętnej wody kołysał się jasny szal.
Leśniczy zobaczył rano ten szal. Wrócił do domu i zastrzelił swoją żonę. Jeszcze spała, nie zdążyła się poderwać. Poszedł do pokoju dziecięcego i znowu strzelił.
Znaleziono go wiszącego na sośnie za domem.
Po latach Gerard zamieszka w tym pałacu ze świeżo poślubiona żoną. Nie w całym oczywiście, tylko w dwóch pokojach na piętrze. Pałac należy już wówczas do pegeeru. Pięknych mebli ani obrazów już nie ma, lecz jeszcze nie jest zdewastowany, a i widok z okien na stary park ciągle ten sam. Ludzie gadają, że po parku błąka się nocami duch dziedziczki-topielicy, ale to oczywiście bajki. W PRL obowiązuje przecież światopogląd naukowy, a on wyklucza wiarę w duchy. Gerard musi nadrabiać szkolne zaległości, bo do podstawówki chodził tylko przez trzy miesiące.

Kilka razy próbował, ale prędzej czy później okazywało się, że uczęszcza do szkoły nielegalnie, bo nie ma polskiego obywatelstwa. Udało mu się wreszcie ukończyć szkołę wieczorową. Lata płynęły i złość na Niemców mijała, także rówieśnicy coraz rzadziej dokuczali mu i przestali nazywać Szwabem. Gdy ożenił się, został już legalnie Polakiem. I katolikiem na dodatek. Ze względu na żonę.
W PGR życie było pierwszorzędne. Wysyłano go na różne kursy i tak został traktorzystą. Był to znakomity zawód, bo traktorzysta należał do pegeerowskiej elity i wszyscy go szanowali, nawet sam dyrektor. O traktorzyście, co na traktorze sieje i orze, śpiewano piosenki.

Stanisław

Opowiada o pierwszym dniu wolności we wsi Pałubice. Cztery armaty wycelowane na wschód, Niemcy biegają zdenerwowani, Ruscy są już podobno niedaleko. Stanisław z bratem pracują w kuźni. Jedna z sąsiadek zdenerwowana mówi: - Żeby Ruscy już przyszli, bo mi trzy kury zabili i zjedli ci cholerni Niemcy!

Na drugi dzień rano wstają, a tu armat nie ma, wojska niemieckiego nie ma... Wojna się kończy, pracować się nie chce, więc rzucają śnieżkami i śmieją się, cieszą, wygłupiają. Sołtys - Niemiec, który chciał, by naprawili mu jakąś część do kieratu, upomina: do roboty chłopaki, do roboty, ale w tej chwili widzą, że przez pole kilku mężczyzn na koniach jedzie, w jakieś koce pozawijani. - Nasi wracają - mówi sołtys - Bóg zapłać za naprawę. Na rower wsiada i jedzie w ich kierunku. I znika na zawsze. Roztapia się w tym polu, w śniegu, mgle...

Krasnoarmiejcy zsiadają z koni. Do domu rodziców Stanisława weszło ośmiu, wśród nich jeden Polak, z Wilna, tak się przedstawił. Matka mleka nagotowała, częstuje, chleb kroi, a oni mówią jak to teraz dobrze będzie, Polsza budiet - powiadają. - My wsie braty, druzja. Mleko wypili, chleb zjedli i naraz do szabru się rzucają, wywalają wszystkie szafy i szuflady, złota szukają, ale biorą wszystko, co w łapy im wpadnie. A najgorszy, najbardziej chciwy - ten Polak z Wilna. Po opłotkach gonią dziewczyny, które schować się nie zdążyły i gwałcą, gwałcą bez opamiętania, Polki czy Niemki - bez różnicy.

Także sąsiadkę, której oficerowie niemieccy zjedli trzy kury i która tak Ruskich wyglądała.
Po obejściach tymczasem chowają się jeszcze Fluchtlingi, czyli uciekinierzy, tym Ruscy wozy przewracają, zabierają worki z jedzeniem i konie, łapią kobiety, do starych i chorych strzelają... Krzyki, krew się leje, pierze jak śnieg fruwa w powietrzu...
Fluchtlingi od miesięcy ciągną kolumnami z Litwy i z Prus Wschodnich, w swoich wozach wyładowanych dziećmi, ciotkami, kuzynkami, klamotami i workami z żywnością, byle prędzej na zachód, byle dalej od Ruskich.
Ludzie we wsiach już do nich przywykli, czasem im pomagali, a czasem - obskubywali, nieraz Szwabom na złość chłopcy jakiś wózek wywrócili, graty poniszczyli, by im lżej było jechać. Bo też i uciekinierzy byli różni. Bywało zajeżdżali i grzecznie pytali, czy mogą konie napoić i dzieciom coś ugotować, a inni wchodzili jak do swego, gospodynie od kuchni odsuwali, szarogęsili się, jakby im się to należało, w łóżkach gospodarzy spać się kładli i jeszcze narzekali, bo ciągle uważali Polaków za podludzi. Wozów z dobytkiem pilnowali im jeńcy polscy i francuscy, zesłani przed laty na roboty, którzy teraz razem ze "swoimi" bauerami uciekali przed Armią Czerwoną.

No i spotkali się z Ruskimi w Pałubicach, Zakrzewie, Sierakowicach i innych wsiach. Żołnierze cieszą się, na harmoszkach grają, bydło ze wsi zganiają na pole. I pędzą je gdzieś w kierunku Lęborka, krowy ryczą, grzęzną w śniegu, padają z głodu, bo nikt ich nie karmi, a za jakiś czas gonią je w przeciwną stronę, ludzie wychodzą, wypatrują, czy ich krasula jeszcze żywa, ale dojrzeć trudno w tak dużym stadzie. Krowy słaniają się na nogach, z głodu słomę z dachów obgryzają, żal patrzeć, jak się marnują...
I gdy pan Stanisław myśli o dniu, w którym Polska do wsi Pałubice wróciła, to widzi przede wszystkim te stada wynędzniałych krów pędzone tam i z powrotem.

Heinz cd.

Z Moniką Wesołowską, wdową po Heinzu (Henryku), rozmawiam w domu jej córki Danuty w Załakowie. W tym miejscu stała kiedyś chałupa rodziców Moniki. Nowy dom zaczął budować Henryk, a skończyła Danuta i jej mąż. Dobrze im się powodzi, są właścicielami stolarni oraz wytwórni mebli, a Monika mieszka razem z nimi.
- Teraz żyję jak w raju - cieszy się, gryząc biszkopta. - Jem, ile chcę.

Pani Lejkowa, ta, która zlitowała się nad małym chłopcem w 1945 roku i wzięła go do siebie, oddała go po kilku latach na służbę do brata męża, miał on gospodarstwo właśnie w Załakowie. Mąż Lejkowej ciężko zachorował, oboje już zresztą nie byli młodzi, a szwagier potrzebował kogoś do pracy przy krowach i koniach. Chłopiec, choć mały, musiał już pracować. Zarabiać na siebie.
Gdy Heinz podrósł, zaczął szukać siostry, bo mówiono, że miał siostrę, która z sąsiadami z Wutzkow pojechała na zachód. O rodzicach wiedział niewiele, tyle co od ludzi, ale ich w Oskowie, bo tak spolszczono Wutzkow, zostało niewielu.
Ci, którzy przeżyli, uciekli. Ojciec Heiniego - Hermann pracował w majątku. A był to spory majątek. Gdy w 1945 roku do Wutzkow weszli Rosjanie, Hermann Weichrodt - wspominali starsi - był kaleką i jeździł na wózku. Nie wiadomo, czy na skutek ran odniesionych na froncie, czy był chory, ktoś wspominał o gruźlicy... Wiadomo, że zginął od rosyjskiej kuli. Z matką żołnierze rosyjscy zrobili to, co z innymi niemieckimi kobietami. Gwałcili ją tak długo i okrutnie, że po kilku dniach zmarła. - Całkiem ją zniszczyli - wzdycha Monika.

- Ten Heini, Niemiec - gadali o chłopcu ludzie, choć nazywał się już oficjalnie Henryk Wesołowski. Z czasem przekonali się, że był dobrym człowiekiem. Wykształcił się na elektryka, miał we wsi szacunek i przez dwie kadencje był nawet sołtysem w Załakowie.
Ciągle szukał swojej siostry Edith. W latach sześćdziesiątych znalazł trop. Mieszkała w NRD. Ale nie od razu się spotkali. Brakowało pieniędzy na podróż. Ona służyła u jakiejś rodziny w Dreźnie, on był tutaj, w Załakowie. Gdy przyjechała wreszcie do Polski, padli sobie z Heinzem w objęcia i długo płakali. Łzy wielkie jak grochy płynęły im po policzkach. A potem Heinz się odezwał i okazało się, że wcale nie zapomniał Muttersprache.

Edith przywiozła zdjęcie ich rodziców i cała rodzina mogła się przekonać, że Heinz miał rację, gdy mówił, że mama była ładna.
Mutter, Mutti...
W latach dziewięćdziesiątych ludzie pochodzący z Wutzkow skrzyknęli się i postawili pomnik na starym niemieckim cmentarzu. Tym, którzy tu kiedyś żyli, jak Grete i Hermann Weichrodt, rodzice Heinza i Edith, a których kości porozrzucane są po tej ziemi, choć nikt nie wie dokładnie gdzie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Łzy wielkie jak grochy - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki