Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czy herbatka może zabić? Podejrzane o zbrodnię w Wiślince zniknęły jak kamfora

Irena Łaszyn
Pan Władysław prezentuje peruki, jakie pozostały mu po Marzenie S. We wsi mówili na nią Peruczasta
Pan Władysław prezentuje peruki, jakie pozostały mu po Marzenie S. We wsi mówili na nią Peruczasta Przemek Świderski
Syn tej herbatki nie przeżył, ojca odratowano. I teraz tylko on bywa na rozprawach, oskarżone zniknęły jak kamfora. O tragedii, która wciąż bulwersuje podgdańską Wiślinkę, pisze Irena Łaszyn

W Wiślince Marzenę S. nazywali Peruczasta. Przez te sztuczne włosy, które sobie ciągle zakładała.
- Swoich nie miała?
- Miała. Krótkie, jasne, całkiem fajne. Czort wie, po co je zakrywała. Może już wcześniej coś przeskrobała i chciała wyglądać inaczej niż w rzeczywistości? A może tak się jej po prostu podobało? Jej albo tym gachom, z którymi się zadawała.

Ktoś zauważa, że przez te peruki i mocny makijaż wszystkim kojarzyła się jednoznacznie. Ale pan Władek też dał się złapać. Stary chłop, a naiwny jak dziecko. Uwierzył, że się w nim zakochała? On rocznik 1930, ona 1965, takie rzeczy to tylko w kinie. Wiadomo: Poleciała na jego pieniądze. A gdy przestał dawać, to napoiła go herbatką z psychotropami. Przy okazji napoiła jego syna Jana, który się nieoczekiwanie pojawił w Wiślince. Schorowany był bardziej niż ojciec, więc nie przeżył.

* * *

Władysław Szewczyk twierdzi, że było inaczej. Marzenę poznał pod koniec stycznia 2010 roku, w autobusie linii 115, na trasie z Suchanina do centrum Gdańska. Poskarżyła mu się na swoje życie i wyznała, że nie ma gdzie mieszkać, więc zaproponował jej, żeby przyjechała do Wiślinki. Ma duży dom, a nawet dwa, sam je wybudował. Odnajmuje w nich pokoje, żeby dorobić do skromnej emerytury. Ale tak naprawdę to potrzebuje nie lokatorów, lecz gospodyni, która ugotuje, posprząta i napali w piecu, w zamian za jedzenie i dach nad głową.

Marzena powiedziała, że jest pielęgniarką, pracowała w szpitalu psychiatrycznym, w niejednym potrafi pomóc. Z propozycji pana Władka skorzystała skwapliwie.

- Bo ja mieszkałam wtedy u konkubenta Mirosława, lecz nazwiska sobie nie przypomnę, który mnie bił - zeznała potem w sądzie.
Spotkali się dwa dni później, przyjechał po nią do Gdańska. Zrobili duże zakupy, było romantycznie. Dużo rozmawiali i trochę tańczyli, została na noc. Jak spali? Normalnie: on od ściany, ona od brzegu. Tak jest w aktach.

- Po dwóch dniach już chciałem ją wyrzucić - przyznaje pan Władysław. - Ona była "nienadatna", nawet kartofli nie umiała ugotować. A odkurzacz był dla niej jak czołg. Nic nie umiała.

Wciąż się kłócili, ale Marzena S. nie zamierzała się wyprowadzić. Narzekała tylko, że Władysław na wszystko skąpi i żywi się byle czym. Pieniądze gdzieś chowa, nie daje na podstawowe zakupy. W dodatku robi jej awantury z powodu przyjaciela Bogdana, do którego czasami jeździła. To jej się nie podobało.

Dlatego wymyśliła te tabletki. "Dla uspokojenia człowieka", bo Władek stał się nieznośny - tłumaczyła potem Wysokiemu Sądowi.

* * *

Sąsiedzi mówili, że przez dom pana Władysława przewijali się różni dziwni ludzie. Życzliwy był, towarzyski, wszystkim pomagał. Przygarniał życiowych rozbitków, sezonowych robotników, ludzi w drodze. Pozwalał im u siebie mieszkać. Nieraz za darmo. Przeważnie były to kobiety. Nie bardzo wiadomo, gdzie je znajdował. Wiadomo, że je lubił. Z niektórymi zaprzyjaźniał się bliżej. Bo on nie wyglądał na te swoje 80 lat. Krzepki, zakonserwowany. A jak miał gadane! Niejedna poleciała na ten jego urok osobisty.

Zwłaszcza że szpanował wypchanym portfelem i samochodem. Puszczał głośną muzykę. To robiło na kobietach wrażenie, nawet tych dwa razy młodszych.

Tylko bałagan w obejściu i w domu niektóre odstraszał. Bo pan Władek zbierał wszystko co potrzebne i co niepotrzebne. Pokoje przypominały magazyny.

Ale i tak miał wzięcie.
- Nie ukrywam, kiedyś lubiłem się zabawić - przyznaje. - Gdy przychodziła sobota, rozbierałem się do naguska, myłem się, perfumki, krawacik i jechałem na wieczorki dla samotnych serc.

Z lokatorów to najdłużej mieszkały u niego Ewa M. z piątką dzieci oraz Iwona B. z konkubentem Lucjanem G. i córką. Jakie to były relacje, nikt nie chce wnikać. Ale ktoś zapamiętał, że tę Ewę pan Władek nazywał Białą Matką Boską.

* * *

To z Iwoną B., mieszkającą w sąsiednim pokoju, zakumplowała się niebawem Marzena S. Potem zeznała, że te tabletki kruszyły wspólnie, pomagała im córka Iwony, Aneta, która właśnie przyjechała z Domu Dziecka. Od wtorku, 16 lutego, dwa razy dziennie dosypywały leki do herbaty, którą podawały panu Władkowi. Spał po niej jak niemowlę.

Te tabletki to leki przeciwpadaczkowe i przeciwdepresyjne, które Marzena S. musi regularnie zażywać. Dostawała je na receptę, od różnych lekarzy, nie miała z tym problemu. W sądzie powiedziała: - Na przykład Clonazepanum lekarze zapisują normalnie dla ludzi w podeszłym wieku oraz z zaburzeniami osobowości.

Z ulotki wynika, że lek "działa hamująco na wiele struktur ośrodkowego układu nerwowego, przede wszystkim związanych z regulacją czynności emocjonalnych; wykazuje działanie przeciwdrgawkowe, przeciwlękowe, uspokajające, działa również umiarkowanie nasennie i zmniejsza napięcie mięśni szkieletowych".

Nie sądziła, że może zaszkodzić Władysławowi albo Janowi, który się nagle napatoczył. Tak pięknie obaj po nich spali. A ona chodziła "jak na oddziale", sprawdzała, czy wszystko gra. Nawet "po pielęgniarsku" obu poiła i karmiła, zmieniała pościel.

Gdzie spała? No, z Władkiem…
Iwona B. twierdzi, że to Marzena S. podawała obu panom herbatkę, ona z córką tylko te tabletki rozgniatały. A Lucjan się wkurzał, że Marzena to robi. "To wszystko się wyda!" - wieszczył. I miał rację. Gdy odkryli, że Jan nie żyje, wpadli w panikę. W pierwszej chwili powiedzieli policjantom, że o tym nie wiedzieli. Ale wiedzieli. A Iwona B. nawet skomentowała: Ch.. mnie to obchodzi, ona mówiła, że wie, co robi, że jest pielęgniarką, że to nie zaszkodzi…

* * *

Telefon na policję wykonała Ewa M., podobno zaniepokojona długą nieobecnością gospodarza. Dziś pan Władek twierdzi, że i ona nie była bez winy. Przypuszcza, że wszystkim zależało na jego śmierci, bo wszystkim kazał się wyprowadzić. Nie płacili, chciał ich wyrzucić. Syn Jan miał mu w tym pomóc. Nie zdążył. Przechwyciły go, ledwie wysiadł z autobusu, w czwartek, 18 lutego.

- Cały czas mnie to gryzie - mówi pan Władysław. - Bo ja zostawiłem na stole telefon, na który córka nadała wiadomość, że Jan będzie w południe. Dlatego te trucicielki na niego czekały. Poczęstowały go herbatką, a drugą wręcz w niego wmusiły i wpakowały do łóżka. Skłamały, że ojca nie ma.

Jan nie wiedział, że ojciec, nieprzytomny, leży w drugim pokoju. Nie wiedział też, że jeszcze zanim przyjechał, lokatorki posadziły ojca na fotelu, przeszukały łóżko, a potem rozebrały go do naga i przeszukały odzież. Co do kwoty, którą przywłaszczyły, zdania są rozbieżne. Kobiety mówią o 300 zł i 200 euro, Władysław - o 40 banknotach po 100 zł, jednym 20 zł i dwóch po 50 euro.

Dziś na wspomnienie tego faktu pan Władek aż się trzęsie. Nie ukrywa, że ma żal do Wysokiego Sądu.
- Sąd nie pytał, kto mnie rozbierał i kto znalazł pieniądze w poduszce oraz w bluzie, tylko pytał, czy ja miał seks z tymi mordercami - relacjonuje zbulwersowany.

Ewa M. zeznała, że już po policyjnej rewizji znalazła w dużym pokoju, w szafie, dużą reklamówkę wypchaną lekami psychotropowymi. Na podwórku odkryła puste opakowania po lekach. Było tego w sumie 380 sztuk. Zadzwoniła do policjantów, by to zabrali.

Pan Władysław: - Podczas rozprawy usłyszałem, że puste opakowania i tabletki jeszcze nie świadczą o tym, że zostały użyte. To ja chciałbym wiedzieć, od czego ja leżałem nieprzytomny. Od czego zmarł syn? Bulwersuje mnie też, że te recepty Marzena wyłudzała od różnych lekarzy i tylko jeden się zorientował, co ona wyprawia. Potem ci lekarze zeznawali w sądzie.

* * *

Policjanci z KPP w Pruszczu Gdańskim przyjechali w sobotę, 20 lutego. W domu była Marzena S. Już na progu oświadczyła, że jest sama. Nie uwierzyli, weszli do pomieszczenia znajdującego się na wprost drzwi. Na łóżku zobaczyli mężczyznę, nie dawał oznak życia. To był pan Jan.

Policjant: - Gdy zażądaliśmy otwarcia kolejnych drzwi, Marzena S. powiedziała, że nie ma klucza. Byliśmy uparci, dlatego w końcu wyjęła klucz z kieszeni. Weszliśmy. Pan Władysław nie miał sił się podnieść, nie można się było z nim porozumieć.

Wezwali karetkę pogotowia. Pan Władysław trafił do Pomorskiego Centrum Toksykologii, na odtrucie, jak mówi. W jego moczu wykryto obecność benzodiazepin.

Marzena S. i Iwona B. zostały zatrzymane. Prokurator stwierdził, że podawane leki w przypadku Jana spowodowały "ostre zatrucie organizmu, czego wynikiem była ostra niewydolność krążenia, z obrzękiem płuc, co doprowadziło do jego śmierci".

Pani S. prokurator postawił trzy zarzuty: zabójstwo 57-letniego Jana, usiłowanie zabójstwa 80-letniego Władysława oraz kradzież pieniędzy. Pani B. odpowiadać ma za współudział, a jej (były już) konkubent - za nieudzielenie pomocy.

Lekarz stwierdził, że Jan umarł 20 lutego 2010 roku. Został pochowany w Słubicach, gdzie mieszka jego siostra, córka Władysława. To od niej dzień wcześniej wrócił do Wiślinki. Niektórzy mówią, że po śmierć.

* * *

Akta sądowe przeciwko Marzenie S., Iwonie B. i Lucjanowi G. liczą osiem tomów. Odbywają się kolejne rozprawy, wypowiadają się kolejni biegli. Ale teraz cała trójka jest na wolności, bo areszt wobec nich - mimo zażalenia Prokuratury Rejonowej w Pruszczu Gdańskim - został uchylony. Tyle że mają dozór policji i zakaz opuszczania kraju.

- Zapewniam, że Iwona B., z dwójką dzieci i nowym przyjacielem, od dawna jest za granicą - twierdzi mieszkaniec Wyspy Sobieszewskiej, znajomy rodziny.

Sąd Okręgowy w Gdańsku na razie odmawia komentarza w tej sprawie.

* * *

Pan Władysław nie może się z tym pogodzić. Właśnie wysmażył kolejny list. Znowu na cztery strony. Prosi w nim Wysoki Sąd, by oskarżone wreszcie pojawiły się na rozprawie. "Nie może być tak, że tylko adwokaci i ja" - dowodzi. One powinny wiele rzeczy wyjaśnić, a nie - fruwać gdzieś w świecie. Pan Władysław zapewnia, że ma do sądu wielki szacunek i wierzy, że "w końcowej fazie sąd postąpi zgodnie z paragrafem i ukarze morderców".

Przynajmniej tyle. Bo on zdrowia już nie odzyska i jego jedynego syna też nikt nie wskrzesi. Miał być podporą na starość, a okazało się, że przyjechał, by umrzeć. Kobiety, które go zabiły, dziś są na wolności. Sąd zdecydował, że mogą odpowiadać z wolnej stopy.

Dobre sobie! Ledwie wyszły za bramę aresztu, zniknęły jak kamfora. Nikt nie wie, gdzie są, zdaje się, że nawet sąd ma z tą wiedzą kłopot. W każdym razie, na rozprawy się nie stawiają, przychodzą wyłącznie ich obrońcy. I oskarżyciel posiłkowy, czyli Władysław Szewczyk.

- W głowie się nie mieści! - denerwuje się pan Władek. - Pewnie czekają, aż i ja umrę. Mam 83 lata i coraz gorsze zdrowie.
Pan Władysław uważa też, że biegli lekceważą podstawowe fakty.

- Usiłują przekonać sąd, że syn umarł z zimna, bo ja żałowałem pieniędzy na węgiel i nie paliłem w piecu. Jak można tak kłamać? Węgla u mnie nie brakowało, miałem robotę na dwóch składach opałowych. Kopałem tam studnie. Bo ja, proszę pani, mimo poważnego wieku, wciąż pracuję, prowadzę działalność od 1979 roku. I jeszcze daję zarobić innym. A poza tym, czy można zamarznąć przy 13 st. C? Do tego trzeba minusowych temperatur!

* * *

Opinia z 7 marca 2013 roku, sporządzona przez prof. Zbigniewa Kołacińskiego z Kliniki Ostrych Zatruć w Instytucie Medycyny Pracy w Łodzi, nie stawia kropki nad i. "Nie można jednoznacznie wypowiedzieć się, jaka była bezpośrednia przyczyna śmierci Jana" - czytamy. Jego zdaniem, do śmierci mogły przyczynić się "wychłodzenie, zapalenie płuc, obrzęk płuc, możliwość mechanicznych zaburzeń oddychania".

A co do Clonazepanum: Owszem, niekontrolowane przyjmowanie może spowodować m.in. głęboką śpiączkę, ze zwiotczeniem mięśni, utratę kontroli nad czynnościami fizjologicznymi. Dlatego osobą uprawnioną do ordynowania leków działających antydepresyjnie na ośrodkowy układ nerwowy jest wyłącznie lekarz.

Ale ten lek - według biegłego - "nie powoduje bezpośredniego zagrożenia życia, ponieważ nie paraliżuje ośrodka sterującego procesem oddychania, znajdującego się w mózgu". Niemniej prof. Kołaciński przyznaje, że podawanie leku przez oskarżone spowodowało "utratę przytomności i stan, w którym Jan Szewczyk nie był w stanie zmienić swojej sytuacji".

W środę, 17 kwietnia, odbędzie się wideokonferencja. Prof. Zbigniew Kołaciński zostanie przesłuchany przez Sąd Okręgowy w Gdańsku.

* * *

W domu pana Władysława - kolejne zmiany. Dawnych lokatorów już nie ma, pojawili się nowi. I jest nowa gospodyni. Z kuchni dochodzą smakowite zapachy, pościel czysta, kobieta zna się na rzeczy. Może dlatego że to żadna młódka, ma już swoje lata? Pan Władek mówi, że czas się ustatkować. Od kiedy poznał panią Celinę, nawet na wieczorki dla samotnych przestał jeździć.
- Po co, skoro mam dziewczynę? - filuternie przymruża oko.

Tylko rozprawy w sądzie powodują frustrację. Jak można zabić i potem chodzić na wolności? Z tym nie może się pogodzić.
Prowadzi do drugiego pokoju, gdzie na ścianie wisi portret syna. Tuż nad łóżkiem, na którym umarł, dwa dni przed 57 urodzinami.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki