Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ks. Wojciech Lemański: Mój Kościół jest chory. Nie wierzę w jego samouleczenie [ROZMOWA]

rozm. Jarosław Zalesiński
Wszystko, co jest zachowaniem rzucającym cień na Kościół, do którego należę, jest dla mnie bulwersujące - mówi ks. Wojciech Lemański w rozmowie z Jarosławem Zalesińskim.

Czy w artykule tygodnika "Wprost" o gdańskim metropolicie coś księdza zaskoczyło albo zbulwersowało?
Właściwie nic mnie nie zdziwiło ani nie zbulwersowało. Problemy, które są w nim przywoływane, są powszechnie znane, zarówno ludziom Kościoła, jak i wielu osobom z zewnątrz. Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę, że po tym, jak jeden z biskupów próbował w Warszawie ściąć samochodem latarnię, mniej więcej połowa komentarzy w internecie dotyczyła arcybiskupa Sławoja Leszka. A przecież nie on jechał tym samochodem, tylko zupełnie inny biskup.

To sprawy dobrze też pewnie znane księdzu jako kapłanowi warszawsko-praskiej diecezji.

Myślę, że to rzeczywistość znana powszechnie. Pamięta pan sytuację z prezydentem Kwaśniewskim w Charkowie i komentarze zarówno mediów, jak i polityków, wiążących tamto zdarzenie z osobą arcybiskupa Sławoja Leszka. Ja oczywiście nie leciałem tym samolotem, nie byłem na żadnym z tych polowań, nie uczestniczyłem w żadnej z tych libacji, więc moja wiedza jest wtórna. Ale to wiedza oparta na informacjach powtarzanych przez księży, którzy byli świadkami takich sytuacji.

Powtarzali to księdzu?
Wie pan, księża to taka grupa społeczna, która najpierw proponuje, ugaszcza, pochwala, a na koniec rozpowiada. Byłem świadkiem takich opowieści ludzi, którzy najpierw uczestniczyli w tego typu imprezach z arcybiskupem, a potem przy różnych okazjach opowiadali, co widzieli i słyszeli.

Może wtedy to księdza bulwersowało?
Wszystko, co jest zachowaniem rzucającym cień na Kościół, do którego należę, jest dla mnie bulwersujące. Nie będę się cieszył z tego, że stawiane były zarzuty biskupowi poznańskiemu czy elbląskiemu, czy warszawskiemu, bo za każdym razem są to biskupi mojego Kościoła.

Nawet informacje o tym, że jeden z asystentów gdańskiego metropolity swoją posługę przypłacił rozstrojem nerwowym, nie zbulwersowały księdza, nie zaskoczyły?

Nie, nie było to dla mnie zaskoczeniem. Ludzi wrażliwych, o pewnej konstrukcji psychicznej, których łatwo jest zranić, a nawet zniszczyć, jest w Kościele wielu. Często są to ludzie bardzo wykształceni, bardzo inteligentni. Nie dziwię się, że trafiają do kurii czy do seminarium jako wykładowcy. Kontakt takich ludzi z zachowaniami, o których napisało "Wprost", może być dla nich absolutnie niszczący. Nie zdziwiłbym się, gdyby taki człowiek, w wyniku presji otoczenia i traumy psychicznej, jakiej doświadczył, targnął się na swoje życie albo zrzucił sutannę i odszedł z Kościoła. To jest możliwe. Tacy ludzie trafiają do psychiatry, zaczynają pić, tracą wiarę.

Jacyś kapłani, współbracia księdza z praskiej diecezji, przeżywali tego rodzaju trudności?
Mógłbym podać przynajmniej kilka nazwisk. Ale jestem prawie pewien, że wszyscy oni powiedzieliby dzisiaj, że niczego takiego nie pamiętają.

Tu dotykamy kolejnego problemu. Tego rodzaju informacje oparte są na anonimowych opowieściach. Dlatego niektórzy mówią, że to tylko pogłoski i nie można brać ich pod uwagę.
Ja nie ukrywam swojego nazwiska, bo mówię tylko o tym, co wiem lub czego sam byłem uczestnikiem. Pamiętam księży i pamiętam sytuacje, w których o tym opowiadali. Myślę, że dobrym źródłem informacji na ten temat mógłby być ksiądz kanclerz Kurii Warszawsko-Praskiej, który był kanclerzem także za czasów arcybiskupa Sławoja Leszka.

Jako dziennikarz nie spodziewam się tu sukcesu. Niczego się nie dowiem.
Ale jestem pewien, że wiedza tego człowieka, przynajmniej co do kilku zdarzeń, jest wiedzą bezpośrednią. Najprawdopodobniej powie jednak, że odmawia komentarza. Wierzę w uczciwość tego człowieka. On nie skłamie, ale i nie opowie wam, jak było. To specyfika tego środowiska.

Niemówienie pod nazwiskiem?
Według mnie, ta anonimowość wynika z kilku przyczyn. Jedną z nich jest głęboko nietransparentny system awansu w polskim Kościele. Nie mówię o awansie na stanowiska kurialne czy biskupie, tylko na przykład o awansie polegającym na przejściu z parafii do parafii albo z wikariusza na proboszcza.

Albo otrzymaniu tytułu infułata.
Pan mówi o przywilejach, a ja o zwykłych awansach. Jeżeli ktoś był świadkiem tego typu zdarzeń, po czym otrzymał pewną kościelną gratyfikację, nigdy panu potem nie potwierdzi, że takie zdarzenie miało miejsce.

Milczenie jest rodzajem ceny za awans?
To jeden z powodów tej anonimowości. Drugi jest głęboko duchowy. Jest wielu księży, którzy byli świadkami tego typu zdarzeń, ale przyjmują to jako próbę wiary. Mówią: ten biskup jest grzeszny, wierzę głęboko, że się poprawi, jeżeli byłem uczestnikiem takiej sytuacji, powinienem wyciągnąć z niej wnioski, żeby samemu się tak nie zachowywać, ale na pewno nie mogę o tym opowiadać.

Trzecim powodem jest pewnie poczucie lojalności wobec Kościoła i wobec swojego zwierzchnika w Kościele?
W tej dziedzinie nie obowiązuje posłuszeństwo biskupowi. Jest taki watykański dokument o posłudze biskupiej - "Pastores gregis", w nim jest opisane, na czym polega posłuszeństwo biskupowi. Posłuszeństwo księży wobec biskupa jest posłuszeństwem służby. Biskup mnie posyła i ja pełnię posługę. Natomiast nie można powiedzieć: "ksiądz ma być mi posłuszny, dlatego proszę stulić pysk i nie mówić o tym, co ksiądz widział". Owszem, gdybym był świadkiem jakiegoś zdarzenia głęboko nieetycznego, ale potem widziałbym, że sprawca naprawił zło, przeprosił, sam dokonał jakiejś ekspiacji, to nie miałbym prawa o tym opowiadać. Natomiast jeżeli widzę, że nie ma żadnej poprawy, a wręcz dochodzi do gnębienia ofiary, to tutaj głos sumienia powinien podpowiadać reakcję.

Ale to uderza w Kościół.
Piętnowanie zła nie uderza w Kościół, ale służy jego oczyszczeniu. Mówimy o zdarzeniach, które są powszechnie komentowane. Nie zgadzam się z opinią, że takie relacje, pytania, prośby o komentarz są atakiem na Kościół. Kościół sam siebie okalecza tego typu zdarzeniami. Pamięta pan obronę arcybiskupa Wielgusa przez ludzi Kościoła? Albo obronę księdza z Tylawy przez księży i biskupa diecezji przemyskiej? Albo obronę arcybiskupa Paetza przez ludzi Kościoła i ludzi kultury w Poznaniu?

Ksiądz przypomina te wszystkie sytuacje jako przykłady źle pojętej lojalności wobec Kościoła?
Tak.

Wróćmy do czwartego motywu zbiorowego milczenia. Obawy?
Nie o to chodzi, że księdzu, którego przeżycia opisało "Wprost", grozi jakieś fizyczne niebezpieczeństwo. Nie wierzę w coś takiego. Chociaż może pamięta pan, że biskup Pieronek wspominał o takich "grupach reagowania", wysyłanych przez biskupa do zapalnych punktów diecezji. Mówił biskup Pieronek, że są tacy księża, którzy jeżdżą i zastraszają. Straszy się jakąś formą izolacji albo przeniesieniem na bardzo trudną placówkę. Wobec niektórych to może być skuteczne.

Rozmawiałem z jednym z księży gdańskiej archidiecezji, który przeżył najazd takiej "grupy reagowania". Usłyszał od kapłanów: zniszczymy cię.
Zniszczyć człowieka można na wiele różnych sposobów. Można na przykład przykleić mu etykietkę, że szkodzi Kościołowi, że gra w drużynie wrogów Kościoła. Albo że próbuje robić karierę medialną. Albo mówi się komuś, że jeżeli dalej będzie postępował w ten sposób, to nikt mu ręki nie poda i nikt się z nim nie spotka.

Robi się z takiego księdza czarną owcę?
Człowiek, który mówi prawdę, nie jest czarną owcą. Może być przedstawiany jako czarna owca.
Jeśli zastanowić się nad sytuacją, która powstała niegdyś w Poznaniu wokół arcybiskupa Paetza, można dojść do wniosku, że jak długo trwała ta anonimowość, tak długo nic nie można było zrobić. Trzeba było tego, by znaleźli się ludzie, którzy pod własnym imieniem i nazwiskiem postanowili mówić o problemie.
Ale dobrze pan wie, że żadna z ofiar arcybiskupa Paetza nie zgodziła się wystąpić pod nazwiskiem. Dlatego że byłoby to piętnem, z którym strasznie trudno byłoby tym ludziom żyć. Często ludzi skrzywdzonych przez duchownych piętnuje się w społeczności, jakby to oni byli winni.

Miałem na myśli tę grupkę duchownych i świeckich, którzy zabrali głos. Niektóre z tych osób, przynajmniej na pierwszym etapie sprawy, zapłaciły swoimi karierami kościelnymi.
Nie ma czegoś takiego jak kariera kościelna. Redaktorem pisma można być, można nie być. Można być rektorem seminarium i można przestać nim być. Tak samo proboszczem. Najważniejsze, żeby być człowiekiem. A w Kościele, jeśli ma się święcenia kapłańskie, najważniejsze jest to, żeby być uczciwym księdzem. Gdzie tu miejsce na karierę?

Wedle tego, co się powtarza, sprawa arcybiskupa Paetza została jakoś rozwiązana tylko dzięki temu, że Wanda Półtawska, zaprzyjaźniona z Janem Pawłem II, poinformowała o problemie papieża. Kościół sam nie znalazł dość siły wewnętrznej, by się z tym problemem uporać.

Mój Kościół jest chory. Nie wierzę w jego samouleczenie. Mówię o Kościele w Polsce. I mówię o Kościele hierarchicznym. Gdyby te mechanizmy sanacji, samouzdrowienia działały, to w przypadku arcybiskupa Paetza poskutkowałyby już w Łomży, gdzie biskup Paetz był ordynariuszem i skąd płynęły alarmujące sygnały. Gdyby mechanizmy samouzdrowienia zadziałały jako dzwonek alarmowy już w ordynariacie polowym, nie byłoby tego problemu w diecezji warszawsko-praskiej, a dzisiaj w archidiecezji gdańskiej.

Nie byłoby też problemu z księdzem biskupem Jareckim.

Biskup Jarecki sam przyznał, że to nie był pojedynczy incydent, tylko problem, z którym się zmaga i któremu nie podołał. Jak pomagali biskupowi Jareckiemu inni biskupi warszawscy? Gdzie byli księża, którzy go zapraszali, nalewali, a potem patrzyli, jak siada do samochodu? Nie działają mechanizmy samooczyszczenia.

Jeśli ich nie ma, jedyną nadzieją jest kolejna Wanda Półtawska?

Uważam, że taki uzdrawiający mechanizm może być uruchomiony przez wiernych. Słyszałem o odwołaniu w Warszawie jednego z dziekanów, mianowanego na to stanowisko zaledwie kilka miesięcy temu. Żadne wcześniejsze sygnały problemu nie były skuteczne. Trzeba było, żeby to wierni zapakowali pijanego dziekana do samochodu i zawieźli do kurii. I wtedy to zadziałało. Skutecznym mechanizmem mogą być też media. Nic tak skutecznie nie działa jak przerażenie kurii i biskupa przed upublicznieniem tego typu sytuacji.

Na samooczyszczenie gdańskiego Kościoła też chyba trudno liczyć po oświadczeniu księży dziekanów, którzy stwierdzili, że mówienie o zachowaniach metropolity to pomówienia.
Bardziej wierzyłbym oświadczeniu dwóch czy trzech osób, które stwierdziłyby: swoim imieniem potwierdzam, że te konkretne wydarzenia nie miały miejsca. Natomiast kiedy piszą coś wszyscy dziekani, przypomina mi to słynne oświadczenie biskupów i kapłanów diecezji warszawsko-praskiej, którzy w obliczu zarzutów stawianych arcybiskupowi Wielgusowi na kilka dni przed jego rezygnacją napisali, że to medialna inkwizycja i atak na Kościół.

W sprawie arcybiskupa Wielgusa też trzeba było bezpośredniej interwencji Stolicy Apostolskiej.

Tak, a księża podpisali się pod tym oświadczeniem, bo arcybiskup Sławoj Leszek oczekiwał tego typu aktu solidarności z arcybiskupem Wielgusem. Najprawdopodobniej 90 procent spośród tych kapłanów nic nie wiedziało o dokumentach potwierdzających agenturalną działalność arcybiskupa Wielgusa.

W przypadku gdańskiego metropolity dodatkową trudnością jest to, że to postać będąca filarem jednego z nurtów Kościoła.
Arcybiskup Sławoj Leszek Głódź jest jednym z autentycznych filarów Kościoła hierarchicznego w Polsce. W bardzo wielu pozytywnych przejawach swojej posługi zostawia za sobą w tyle innych biskupów. Sam byłem uczestnikiem zdarzeń, które dają bardzo pozytywne świadectwo o księdzu arcybiskupie.

Nieprzypadkowo wyrósł na bodaj najważniejszą postać w tym nurcie Kościoła.
Jeżeli ktoś jest bardzo aktywny, bardzo inteligentny, ma zdolności organizacyjne, ogromną wiedzę, to trudno się dziwić, że zajmuje ważne stanowisko w Kościele. A takim człowiekiem jest arcybiskup Sławoj Leszek. Zbudował na przykład całą strukturę ordynariatu polowego. Nie było w tej dziedzinie żadnych doświadczeń, bo trudno mówić o doświadczeniach przedwojennych. I udało mu się zrobić to skutecznie. Byłem uczestnikiem kilku zdarzeń, które pokazywały, że to człowiek o naprawdę wysokich kwalifikacjach, również tych moralnych.

Jego pryncypialność w sprawach wiary i moralności może budzić uznanie.
We mnie budzi podziw. Jestem pewien, że ten człowiek nigdy nikogo nie chciał skrzywdzić, a jeśli zauważył takie skutki swoich działań, to starał się je naprawić. Powiem więcej, uważam, że to jeden z niewielu polskich biskupów, który potrafi otwarcie przyznać się do błędów i za nie przeprosić. Mam głęboką nadzieję, że tak będzie i w tym przypadku. Dla mnie to postać głęboko tragiczna, właśnie przez to, że mieszają się w nim zachowania tak skrajne.

Jedną z tych opisywanych w mediach skrajności jest i to, że ksiądz arcybiskup prowadzi ekonomię kurii w sposób, który przywodzi na myśl staroświeckie określenie "symonia".
To zależy, jak rozumiemy symonię. Symonia polega na uzależnianiu od korzyści materialnych decyzji o udzieleniu łask sakramentalnych.

Tu chodzi o uzależnianie decyzji o awansie w hierarchii kościelnej od jakiejś opłaty. Spotkał się ksiądz z czymś takim w diecezji warszawsko-praskiej?

Krążyła taka fama. Słyszało się kapłanach, którzy po szczeblach kariery pięli się zaskakująco sprawnie i najczęściej wiązano to z ich wizytami w kurii i przekazywanymi przez nich ofiarami. Te ofiary były nawet ogłaszane. Mówiono na przykład, że od tego to a tego księdza wpłynęła ofiara na pomnik księdza Skorupki.

Ten, który budził takie kontrowersje?

Ten sam. Albo na nową siedzibę kurii czy na inne inwestycje, rozpoczęte przez księdza arcybiskupa. Ale nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Ja byłem wtedy proboszczem w miejskiej parafii w Otwocku. Nie zawiozłem do kurii żadnej koperty i nie zostałem z tego powodu odwołany. Uważam, że jeśli ktoś najpierw szuka tego typu trampoliny, żeby się odbić wyżej, a potem się żali, ile go to kosztowało, to niech się bije we własne piersi, a nie w piersi arcybiskupa, który być może dostrzegł tę karierowiczowską mentalność księży. Wierzę, że robił to dla dobra diecezji. Pomnik księdza Skorupki przecież został w Warszawie, tak samo jak nowa siedziba kurii. To oczywiście jest mało szlachetna metoda zbierania datków, nie pochwalam jej, ale jestem w stanie to zrozumieć.

Większa wina tych, którzy wykorzystywali ten mechanizm dla budowania własnej ścieżki kariery w Kościele, niż ich ordynariusza?

Ksiądz arcybiskup tego nie narzucił. To wypłynęło od księży. Jeżeli stali w kolejce z kopertami przed gabinetem księdza arcybiskupa, to widocznie uznali, że warto w taki sposób zainwestować w swoją karierę. Powtórzę: jestem daleki od tego, bo podobne metody pochwalać, ale wtedy było to zjawisko, niestety, nagminne w mojej diecezji.

Może zachowania księdza arcybiskupa, od których zaczęliśmy rozmowę, wzięły się z kolei z tego, jak funkcjonował on jako biskup polowy, w otoczeniu wojskowych?
Jak ktoś był biskupem polowym w armii, która się kieruje dosyć specyficznymi zasadami i używa ostrego języka, to mógł tym przesiąknąć. Tam to nikogo nie dziwiło. Myślę, że było błędem przejście arcybiskupa Sławoja Leszka z ordynariatu polowego do diecezji. Zabrał ze sobą przyzwyczajenia do pewnych mechanizmów, pewnego języka, zachowań, które są skuteczne, no ale mają ten posmak, o którym napisało "Wprost".

W końcu mleko się rozlało, mamy aferę na całą Polskę. Czy można sobie wyobrazić jakiś sanacyjny finał obecnego problemu gdańskiego Kościoła?
Z całą pewnością. Tylko że nie jest to problem jedynie Kościoła gdańskiego. Nieprzejrzystość mechanizmów awansu to właściwość niemal całego Kościoła w Polsce. Myślę, że przez tego typu sytuacje, jaka teraz powstała w Gdańsku, Kościół dojrzewa do jakichś uregulowań. Synod plenarny proponował pewne kroki, ale nie weszły one w życie.

Osobowość papieża Franciszka nie jest jakąś nadzieją?
Dla mnie ogromną. Uważam, że nawet gdyby papież Franciszek już niczego więcej nie zrobił, dzięki zachowaniom, które już miały miejsce, stworzył precedensy, do których można się odwoływać, na przykład mówiąc: ksiądz biskup też mógłby, tak jak papież Franciszek, przyjechać na bierzmowanie tramwajem. Przy okazji usłyszałby ksiądz biskup, co ludzie w tramwaju mówią o biskupach, o księżach, o Kościele.

Usłyszałby także, co ludzie mówią o tych bulwersujących faktach, od których zaczęliśmy naszą rozmowę.
Wierzę, że by to poskutkowało przełomem.

Kościół wiernych jest nadzieją Kościoła?
Tak uważam. Uważam, że nikt inny tego nie zrobi i nic się nie zmieni, jeśli wierni będą powtarzać: niech biskupi, niech księża załatwią to między sobą. Proszę zobaczyć, kto sprawił, że jeden z kardynałów nie pojechał na konklawe: wierni. Kto naciskał na drugiego kardynała, że powinien się powstrzymać od udziału w konklawe? W tym drugim przypadku okazało się to, niestety, nieskuteczne.

W pierwszym okazało się skuteczne dzięki mediom.
Media odgrywają w tych sprawach bardzo dwuznaczną rolę. Potrafią rozdmuchać ten promil zła do takich rozmiarów, że nie dostrzega się 99,9 procent dobra, które jest w tej społeczności i także w tym człowieku. To zachwianie proporcji bywa niesprawiedliwe. Dlatego wspominając o arcybiskupie Sławoju Leszku, chylę przed nim głowę. Jestem dla niego pełen uznania, choć wiem, że miały również miejsce zachowania wątpliwe, bulwersujące. Ale nie wierzę, żeby źródłem tych zachowań był sam arcybiskup.

Tylko kto?
To zachowania wygenerowane przez księży. To my, księża, psujemy naszych biskupów. Najpierw wstawiamy im do bagażnika kosz pełen kiełbasy i trunków. Najpierw wręczamy wypchaną kopertę. A następnie żalimy się, jak drogo nas wizyta biskupa kosztowała. Zamiast ukazywać wątpliwe momenty w ich zachowaniu, przymykamy na to oko, a potem za plecami uśmiechamy się i mówimy: skoro biskup tak się zachowuje, to i nam to przystoi. To mechanizm obronny.

Służący samousprawiedliwieniu?
Już po tym, jak biskup warszawski rozbił samochód na latarni, w jednym z sąsiednich dekanatów dziekanowi odebrano prawo jazdy, bo prowadził auto w stanie wskazującym. W innym dekanacie wierni, którzy przyszli z pogrzebem, musieli w sąsiedniej parafii szukać księdza, bo miejscowy dziekan był pijany. Tam, gdzie wierni zawieźli pijanego dziekana do kurii, jego problem był wśród księży powszechnie znany. Czyli działa tego rodzaju mechanizm, w którym błędy biskupów są przez księży przyjmowane nie dlatego, że są czymś dobrym, tylko dlatego, że pozwalają mówić: biskupi są słabymi ludźmi, i my też jesteśmy słabymi ludźmi. Jeżeli im przystoi, to i my w jakiś sposób jesteśmy usprawiedliwieni. Otóż nie jesteśmy.

Gdyby biskupi funkcjonowali w otoczeniu także wiernych, a nie samych kapłanów, gdyby spróbowali zejść do poziomu wiernych, tak jak próbuje robić to papież, byłaby w tym nadzieja dla Kościoła?
Tak mi się wydaje. Uważam, że przypadek pani Wandy Półtawskiej pokazał, że oficjalne, kościelne kanały informacyjne okazały się nieskuteczne. Papież Benedykt XVI zderzył się z tym samym problemem. Kamerdyner próbował coś zrobić i skutki zobaczył cały świat.

Wierni mogą oddziaływać lepiej niż ktoś zaufany w Watykanie?

Po co są telefony? Skrzynka e-mailowa w kurii? Po co wreszcie mamy samochody? Siadamy i jedziemy do biskupa. Opowiadamy o tym, co nas boli. A jak nie zechce nas wysłuchać, to opowiemy o tym redaktorowi gazety albo radia. Nie można takich spraw zostawiać.

Nie wiem, czy takie pospolite ruszenie by poskutkowało, ale bez żadnego rozwiązania problem będzie tylko nabrzmiewał.

Zgadzam się z panem.

Bardzo księdzu dziękuję za tę rozmowę. Kariery w Kościele jednak bym księdzu nie wróżył.
Ja już ją zrobiłem. Jestem księdzem i staram się być uczciwy.

Rozmawiał Jarosław Zalesiński
Napisz do autora: [email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki