Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Aktor Paweł Wawrzecki o bogatej żonie, amerykańskim obywatelstwie i niechęci do Hamleta [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Paweł Wawrzecki
Paweł Wawrzecki Archiwum
"Panie Pawle, jak to możliwe, że pan, będąc policjantem, dorabia sobie jako lekarz?" - takie oto pytanie usłyszał kiedyś od widza Paweł Wawrzecki, aktor, który milionom widzów kojarzy się z komendantem ze "Złotopolskich" i dr. Kidlerem z "Daleko od noszy". On sam też przywiązał się do tych ról, ale na brak nowych propozycji nie narzeka...

Za kilka dni, 12 lutego, będzie Pan obchodził 63 urodziny...
Im dalej w las, tym o tym głośniej. Rzeczywiście mam urodziny, ale ja nie robię wokół tego specjalnego szumu. Ot, kolejny, bolesny cios (śmieje się). Chociaż ja sam czuję się młodo. Siły witalne we mnie jeszcze drzemią. Muszą, skoro jestem młodym mężem. Dla mnie ważniejsze jest to, że wkrótce po urodzinach będę miał rocznicę ślubu.

Trzecią? Nie, już czwartą. Czyli jestem młodym zuchem małżeńskim.
Żona mieszka w Chicago, Pan tutaj. A plotkarskie media spekulują, że lata Pan do niej jej prywatnym samolotem.
Prawdą jest tylko to, że latamy do siebie samolotami. Ale nie prywatnymi. Te wieści są, delikatnie mówiąc, przesadzone. Ja ich zresztą specjalnie nie prostuję. Owszem, rodzina mojej żony ma własne samoloty. I pewnie jakiś nam z rozbiegu przyklejono. Kolorowe gazety pojechały za nami do Stanów, żeby się przyglądać naszemu życiu. Robić nam zdjęcia. Nie wiem - potrzebnie czy nie. Ale było fajowsko.

Bolą Pana komentarze, że żona jest milionerką, a Pan biedakiem z Polski?

Ja sam tego nie komentuję. Dzisiaj sensacja jest towarem i nawet to rozumiem. Musi być coś wyrazistego, bo miałkie nie chwyta. A ja miałem życie na pewno ciekawe. Sam nie myślałem, że mi się jeszcze ułoży tak kolorowo w późnym wieku. Że się ożenię i będę bez mała obywatelem Ameryki. Za chwilę właśnie wyjeżdżam do Stanów.

Ale nie chciałby Pan się przenieść na stałe do Ameryki?
Jestem w przeddzień uzyskania obywatelstwa. Ale czy się tam przeniosę? Nie sądzę. Córkę mógłbym zabrać ze sobą. Ale ja tu jestem związany zawodowo. Tyle się teraz wokół mnie dzieje. Obecnie gram w czterech teatrach i ledwo sobie daję radę. Dopycham wszystko w terminarzach, żeby się wyrobić. A już są kolejne propozycje.

Można powiedzieć, że nie ma Pan czasu, żeby się starzeć. Ciągle w ruchu, jak nie w powietrzu, to na ziemi.
Odpukać - bo to nie ode mnie zależne - ale mam dobre geny. Moja babcia żyła 97 lat. Moja ciocia jest już też po dziewięćdziesiątce. Należy do długowiecznych. Nie mogłem tego, niestety, sprawdzić na ojcu, bo musiał odejść młodo. Ale ja zdrowie mam. I nie czuję, żeby musiał sobie odpocząć.

A może to "robienie" w komedii to jakiś sposób na przedłużanie życia?
Kiedy miałem naprawdę wielkie kłopoty z moją córką Ania, która dopiero zaczynała w tej swojej chorobie istnieć, to wtedy ten inny, kolorowy świat na scenie był dla mnie odskocznią. Choroba Ani przytłaczała mnie i moją świętej pamięci żonę. Ale dzięki teatrowi, komedii mogłem w lepszej kondycji po pracy wrócić do domu. I dalej to wszystko znosić.

Jest Pan dumny z córki.
Tak. Jestem dumny ze swojej Ani. Jest człowiekiem silnym, inteligentnym, pogodnym, zrealizowanym i samodzielnym. Teraz niedawno leżała w szpitalu i trochę się nacierpiała. Chociaż może nie tyle się nacierpiała, co była "pękalska", bo musiała przyjąć sporo zastrzyków.

Kiedyś Pan się obawiał o jej samodzielność.
Nigdy się nie ma do końca pewności. I ciągle podnosi się wyżej poprzeczkę. Ania to już dziś dorosła, 31-letnia kobieta. I ma inne cele przed sobą. Ja tylko dbam o jej szczęście, o to, żeby miała szansę na samorealizowanie się. Jest więc w zespole muzycznym, śpiewa i ciężko pracuje nad sobą. Pisze też, i to fajnie. Nie twierdzę, że idzie w ślady matki i ojca, ale widzę, że ma dość duże wyczucie sceny. Dobrze się na niej czuje i dobrze puentuje.

Pan najbardziej wyraziście chyba zagrał doktora Kidlera w serialu komediowym "Daleko od noszy". Pokazaliście jednak środowisko lekarskie bez znieczulenia.
Ale środowisku lekarskiemu to się wybitnie podobało.

Nie miał Pan problemu z lekarzami.
Kiedy ostatnimi czasy wchodziłem do szpitala, a bywałem tam często, ludzie podnosili
się z łóżek i wołali w moim kierunku, że chcą, aby ich doktor Kidler dzisiaj operował.

Tak mówili pacjenci, a co na to lekarze?
Nie spotkałem się ze złym słowem. My w tym serialu wykonywaliśmy dobrą robotę.

Leczyliście widzów śmiechem, to fakt.
To nie była tylko czysta kpina z tego środowiska. My je podpatrywaliśmy i pokazywaliśmy rzeczy, które musiały się zdarzyć. Były naszą codziennością. Przecież mieliśmy w prawdziwym życiu aresztowanie doktora i wyprowadzanie go w kajdanach. W naszym szpitalu serialowym też była inspekcja, bo Kidler robił jakieś geszefty. Z tym że my nie pokazywaliśmy nieszczęścia, łez, krwi, prawdziwego cierpienia. Dodatkowym walorem serialu jest to, że scenariusz napisał Polak. Udowodniliśmy, że nasz format też może być zabawny. Że nie trzeba wszystkiego ściągać.

W skórze Kidlera był Pan przez parę dobrych lat.
Przywiązałem się też do mojego komendanta komisariatu i do jego munduru w "Złotopolskich". Grałem jednocześnie policjanta i lekarza. Pamiętam spotkanie z telewidzem na ulicy. Zaczepił mnie i zapytał: - Panie Pawle, jak to możliwe, że pan, będąc policjantem, dorabia sobie jako lekarz. Zostawiłem to bez odpowiedzi. Pomyślałem tylko - jak seriale czasami mogą człowieka skotłować, że już nie odróżnia snu od jawy, serialu od rzeczywistości.

Jest Pan aktorem serialowym, w porywach teatralnym, kabaretowym, ale w kinie nie zaistniał Pan mocno.
Miałem przygodę z Grzegorzem Królikiewiczem, Krzysztofem Zanussim i Janem Łomnickim. Pojawiła się też propozycja bardzo dużej roli, ale odmówiłem. Bo akurat wyjeżdżaliśmy ze spektaklami do Stanów Zjednoczonych. I widać dobrze zrobiłem, bo wtedy poznałem moją żonę. Wie pani, ja nigdy nie miałem wielkiej chęci zagrać Hamleta. Nie należałem do poszukiwaczy ról. Nie było też wokół mnie ludzi, którzy by mi doradzali, żeby to przyjąć, a tamto odrzucić.

Ale w młodości...
Proszę pamiętać, że te moje najlepsze lata siły i młodzieńczości przypadły na czas stanu wojennego. Ja się nie tłumaczę, że miałem pod górę, pod wiatr. Tak się ułożyło. A potem były propozycje seriali, filmów, które mnie nie odpowiadały. Ale cieszę się z tego, co przychodziło. Niedawno spotkała mnie duża frajda w życiu artystycznym. Do pracy nad sztuką Czechowa zaprosiła mnie Agnieszka Glińska. Przygotowywaliśmy ją w Teatrze Narodowym. Teraz Agnieszka Glińska została dyrektorem Teatru Studio i zaproponowała mi rolę w "Sądzie Ostatecznym" von Horvatha. To rola dramatyczna. Inny kolor artystyczny.

Dzisiaj każdego aktora wypada zapytać o politykę. Pana ona jakoś obchodzi?
Tak naprawdę nie mam na nią czasu. Biorę udział w głosowaniu i tyle. Minęły chyba czasy, że aktorzy chcieli być przy sztandarach i swoją twarzą gwarantować wybór. Tak bywało na początku lat 90. Wielu moich kolegów zasiadło w Sejmie, a Joasia Szczepkowska zapowiedziała koniec komuny. Ale dziś kiedy słyszę, że rzeczywistość jest lepsza niż kabaret, to ja to rozumiem. Bo na tym polega demokracja.

Pan ma szczęście pracować z tymi samymi aktorami. W serialu to Hanna Śleszyńska czy Krzysztof Kowalewski. Trochę jesteście już jak rodzina.
W teatrze mieliśmy świetną ekipę. Kiedy jeszcze żyli Edward Dziewoński czy Jerzy Turek. Ale z tej dawnej ekipy są jeszcze Andrzej Kopiczyński, Janek Kobuszewski i troszkę już młodsze pokolenie, jak Marek Siudym czy Wiktor Zborowski. Nie wspominając o naszych paniach wspaniałych. Ja zawsze byłem w fajowskim towarzystwie. Od samego początku w tym zawodzie, kiedy zaczynałem w Teatrze Współczesnym. Tam był sam aktorski kożuszek od śmietanki.

Kiedyś przyjaźnie były głębsze między aktorami?
Kiedy przed laty przychodziłem do teatru i widziałem Łomnickiego, Mrożewskiego, Wołłejkę, Michnikowskiego czy nawet Janka Englerta, który już był od 10 lat na scenie, to mi dech przy nich zapierało. Jeden w jednego, same wybitne jednostki. Teraz jest troszkę inaczej. Nie ma już żadnej świętości ani mistrzów. Przychodzi młody człowiek i bardzo szybko wpasowuje się w teatralne środowisko. Czuje się na równi. Może to i dobrze, że nie trzeba być tak długo uczniem przy mistrzu.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki