18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dominikanin Jacek Krzysztofowicz wystąpił z zakonu. OPINIE o jego mszy "ostatniej szansy"

Jarosław Zalesiński
Adam Warżawa/Archiwum
To jedno z tych wydarzeń, które powodują powszechne poruszenie, uruchamiają jakąś lawinę - stają się tematem rozmów, przedmiotem zainteresowania mediów, tysięcy internetowych komentarzy. W minioną niedzielę ojciec Jacek Krzysztofowicz, gdański dominikanin, były przeor klasztoru, w internetowym oświadczeniu nieoczekiwanie ogłosił, że odchodzi z zakonu i kapłaństwa. O powodach mówi w swoim pożegnalnym oświadczeniu na tyle wyraźnie, że można się tego domyśleć. I na tyle oględnie, że szanując jego prywatność, należy to pozostawić. Bo nie to wydaje się w tym wszystkim najważniejsze...

Wojciech (40 lat, pracownik naukowy uczelni), jeden z moich rozmówców: - Wszyscy czują, że tu nie chodzi tylko o banalne love story.

Myślący, na dorobku i z kłopotami

W niedzielny wieczór ciasne uliczki wokół bazyliki św. Mikołaja, gdzie ojciec Krzysztofowicz od ponad 10 lat prowadził tzw. msze ostatniej szansy, były pozastawiane samochodami. Nie tylko z Gdańska, także z Sopotu czy Gdyni. Nie były to bynajmniej jedynie fiaty punto, skody octavia i starsze typy opla corsy. Terenowe bmw i inne luksusowe marki były tu normą.

Dorota (37 lat, bizneswoman): Msza "ostatniej szansy" nie była jedynie mszą inteligencji, jak się o tym zwykle mówi. To, że z ojcem Jackiem byli związani Plichtowie, nie wzięło się z przypadku. Tu przyjeżdżała klasa średnia na dorobku, ci, którzy wypracowują nasze PKB, często ludzie z korporacji. Zależało im jeszcze na Kościele, ale nie widzieli już w nim miejsca dla siebie. Niektórych przyprowadzały tutaj żony, które chciały ich jakoś "przy Kościele" utrzymać.

Drugą grupą na mszach byli ludzie poszukujący własnej duchowej drogi, często młodzi.
Krzysztof (po studiach, 25 lat): Dobrze mi się go słuchało. Stał się dla mnie kimś ważnym, choć z drugiej strony, nie byłem obciążony osobistą relacją z nim. Jako tako świadomie uczestniczę w życiu Kościoła, odkąd skończyłem 12-13 lat. Na msze "ostatniej szansy" chodziłem od jakichś trzech lat. Uważam, że w tym czasie usłyszałem najwięcej godnych zapamiętania myśli.

Trzecią grupę stanowili ludzie, dla których ojciec Krzysztofowicz stał się odpowiedzią na ich życiowe, psychiczne i duchowe kłopoty.

Joanna (studentka, 23 lata):
Pewnego razu poszłam do spowiedzi do klasztoru dominikanów. Często chodziłam tam do kościoła. Byłam z mężem. W konfesjonale niezbyt miły ksiądz powiedział mi bez ogródek, że mam jakiś problem, chyba psychologiczny, bo to, co mówię, nie trzyma się kupy. Zatkało mnie. Obraziłam się lub coś w tym stylu, myślałam, że go rozszarpię. Mój mąż powiedział mi wtedy, że z tyłu kościoła słychać było moje donośne "CO?". Trzęsłam się ze złości.
Wyszłam z kościoła w furii, byłam wściekła jak nie wiem co, bo... usłyszałam prawdę. Pierwszy raz w życiu ktoś po prostu powiedział mi, bez owijania w bawełnę, że coś złego się ze mną dzieje.

Nie miałam wątpliwości, że to była prawda. Poszłam do psychologa i trafiłam do ośrodka pomocy psychologicznej przy klasztorze dominikanów, przeszłam tam cykl psychoedukacji, a następnie pogłębioną psychoterapię. Dotarłam do wielu traum i urazów, z których nie zdawałam sobie wcześniej sprawy. Wtedy, w marcu, byłam w depresji, nie widziałam tego. Kiedyś chciałam iść do szefa ośrodka i mu podziękować. Wtedy dowiedziałam się, że to ten okropnie niesympatyczny ksiądz z konfesjonału. Ten słynny Jacek Krzysztofowicz.

Bóg Ojciec

Wojciech: Na mszach ostatniej szansy panowała trochę taka atmosfera kozetki. Słabo oświetlony kościół, bez muzyki, tylko słowo. Na początku czułem się traktowany jak pacjent i pamiętam, że mnie to irytowało. Mówiłem sobie: albo psychoanaliza, albo teologia. Ale z czasem zrozumiałem, że ojciec Krzysztofowicz starał się leczyć ludzi ze złej, neurotycznej, lękowej wiary. Ludzie są często przez taką religię przymusu poranieni.

Kazanie na uroczystość Świętej Rodziny, 2009 rok: "może ze wszystkimi religijnymi zdarzeniami [w dzieciństwie - red.] był związany przymus, ze strony rodziców, ze strony księży. Narzucane dziecku sztywne ramy: siedź cicho, nie ruszaj się, musisz, powinieneś".

Krzysztof: Z jednego z kazań zapamiętałem jego słowa, że ortodoksi odnajdują się w wizji Boga starotestamentowego, "twardego", surowego moralnie, i przypisują Panu Bogu większy niż w rzeczywistości radykalizm, robiąc z niego pałkę.
Rzeczywiście, Bóg z kazań ojca Krzysztofowicza jest zawsze Kimś bliskim (bodaj najczęstsze określenie), życzliwym, bezinteresownym i nieoczekującym niczego w zamian. Jest Bogiem wcielonym, a nie abstrakcyjnym, towarzyszy ludzkiemu, zwyczajnemu życiu, z jego wszystkimi problemami. Jest Bogiem, któremu nie są potrzebne żadne atrybuty władzy i który nie chce spełniania religijnych obowiązków, tylko wzajemnej miłości.

Do takiego Boga Ojca, którego nie mogli spotkać gdzie indziej, zjeżdżali wierni co niedziela z całego Trójmiasta.
Kazanie na III niedzielę adwentu, 2012 rok: "Bóg nie potrzebuje niczego dla siebie. Bóg niczego nie potrzebuje od nas. Nic nie możemy mu dać i niczego dawać nie musimy. A tymczasem mnóstwo naszych religijnych przemyśleń, fantazji, pomysłów obraca się wokół przekonania, że Bóg czegoś ode mnie chce".

Agnieszka: W kościołach zwykle mówi się: to jest dobre. A on często powtarzał: może to jest dobre, a może nie. Traktował ludzi jak partnerów, a nie z góry. Okazywał im szacunek. Uważał, że człowiek jest mądry i sam potrafi wybrać. W Kościele tak się nie mówi do ludzi.

Łucja (lekarz, 26 lat): Trafiłam na mszę odprawianą przez ojca Jacka przypadkiem trzy lata temu, będąc wówczas w trudnej sytuacji życiowej. Pamiętam jego spokojny tembr głosu i że mówił o tym, żeby wziąć życie w swoje ręce. Na tamtym etapie, kiedy przeżywałam kryzys wartości, te słowa były dla mnie odkryciem i dawały nadzieję, że jeśli podejmę tę odpowiedzialność, być może przestanę cierpieć. Przychodząc na kolejne msze na 21, słuchałam o tym, że Bóg pragnie nas wolnymi i szczęśliwymi, że wiara nie jest teoretycznym ideałem, ale że ma swoje odzwierciedlenie w zwykłej codzienności, że Bóg mnie kocha również w słabości, o szacunku, wzajemnym zrozumieniu i że samotność nie jest wyrokiem. Wiele pytań, które stawiał, pozostawiał bez jednoznacznej odpowiedzi. Co tydzień cierpliwie zachęcał do zmiany swojego życia na lepsze, do niezgody na bylejakość, do życia w zgodzie ze sobą. Jego cierpliwość i to, jak potrzebowałam tych zachęt, doceniłam dopiero po dłuższym czasie.

Chrześcijaństwo dla dorosłych

Wojciech: Potrafił być bardzo odważny w tym, co mówił. Wielu ludziom mógł trochę namieszać w głowie.
Dorota: To było chrześcijaństwo dla dorosłych ludzi.

Kazanie na uroczystość św. Piotra i Pawła, 2008 rok: "Ktoś mi kiedyś podpowiedział bardzo złośliwą definicję Kościoła, że Kościół to jest związek zawodowy kleru. Coś jest cały czas na rzeczy i zawsze zresztą było tak, że Kościół ma dbać przede wszystkim o interesy tych, którzy nim zarządzają. Z jednej strony [Kościół] przechowuje dla świata największy skarb, jaki w nim istnieje - Dobrą Nowinę o Bogu, który jest bliski (…). A z drugiej strony to instytucja dbająca o swoje własne, bardzo doczesne interesy. Te dwa oblicza Kościoła ciągle się mieszają. W jakich proporcjach dzisiaj, tu i teraz, sami oceniajcie. (…) Jest ważne, aby wiedzieć, że ta druga część nie ma znaczenia. Jest nieważna. Nieważne, czy Kościół ma tysiąc członków, czy miliard, nieważne, czy jego władza jest wpisana do konstytucji, czy nie, czy katecheza jest w szkołach, czy nie jest w szkołach, i tak dalej, wymieniając najróżniejsze możliwości wpływu. Nieważne. To tylko zasłania istotę".

Krzysztof: Imponowała mi jego retoryczna sprawność na ambonie. Wiedziałem, że usłyszę coś, co mnie dotknie, poruszy, zaskoczy. Na przykład to, że w Kościele panuje obsesja seksualności, a nie tym grzeszymy najbardziej przeciwko Bogu. Taki Szymon Hołownia też chce być komunikatywny, ale przegina, zaprzęga Jezusa do ciągnięcia koncernu medialno-rozrywkowego. Ojciec Krzysztofowicz mówił bardzo prostym językiem, z historyjkami, bajkami. Ale niczego nie banalizował. Czułem, że chce do mnie trafić, tak jakbym rozmawiał z psychoterapeutą. Tylko że psychoterapeuta stawia diagnozę, a tu była pogłębiona rozmowa o duchowości.

Nie wszystkim się ten styl celebry i kazań podobał.
Ksiądz diecezjalny: W Ewangelii mówi się "nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel". Do Mikołaja nie jeździło się na wieczorną mszę w niedzielę, tylko jechało się "na Krzysztofowicza". Mnie to razi.

Krzysztof: Miał świadomość swojej retorycznej władzy, panował w kazaniu nad każdą pauzą, ale się tym nie upajał.

Wierność i zdrada

Pożegnalne oświadczenie ojca Krzysztofowicza zbudowane jest według tej samej nienagannej retoryki. Ten sam tembr głosu, tyle że głos trochę żywszy, jakby pogodniejszy, ten sam tok opowieści, ta sama bajka na koniec - w której ojca Krzysztofowicza można domyśleć się pod postacią innego syna marnotrawnego, niewracającego do domu Ojca i osiedlającego się w dalekiej krainie, gdzie znajduje dobrą pracę i żeni się z córką króla.

Krzysztof:
Mówi tym samym językiem, którego używał z miejsca swego powołania, tylko treść jest całkiem inna. Rozumiem ludzi, którzy czują się oszukani. Sam mam problem ze zdaniem, że ołtarz oddzielał go od ludzi. I że 25 lat w zakonie uważa za pozbawione sensu. Mówi o sobie jako o synu marnotrawnym, ale mówi to tak, jakby chciał teraz brać życie pełnymi garściami, a Bóg i tak wybiegnie mu naprzeciw.

Wojciech: W takim nauczaniu można zbyt wiele usprawiedliwiać i w końcu nieźle "pofrunąć". Trzeba umieć się zatrzymać.

Gdy ojciec Krzysztofowicz najbliższych znajomych powiadomił w niedzielę o swojej decyzji SMS-em, a oświadczenie zawiesił w internecie, w kręgu tych, którzy go lepiej czy gorzej znali, zawrzało. Może lepiej o tym nie pisać - słyszę od swoich rozmówców. Ale napiszę. Ktoś np. wysłał SMS: już parę lat temu wiedziałem, że tak będzie. Wystarczyło słuchać jego kazań.
Kazanie z 27 grudnia 2007 roku: "Może czas najwyższy, abyście pozwolili sobie samym wreszcie na odejście od waszych rodziców, na odejście od tego, co otrzymaliście, co nazywacie Bogiem, a co jest znowu być może tylko jego obrazem, tylko jakąś jego częścią. Może już czas na dorosłość, na poszukiwanie, na znalezienie, na odkrycie Boga mojej własnej dorosłości (…) Fałszywy trop nie ma końca. Fałszywa ścieżka prowadzi zawsze na manowce. Może już czas poszukać innej, swojej własnej, dla mnie prawdziwej".

Nagranie specjalne z 13 stycznia 2013 roku: "Ja wierzę w Boga dorosłości. (…) To jest mój Bóg. Bóg, którego spotkałem i który pomaga mi żyć, pomaga mi kochać, pomaga mi odkrywać piękno świata. Który pokazuje mi, że życie jest najważniejsze, miłość jest najważniejsza. Że jestem sam odpowiedzialny za swoje życie i za jego kształt. I że On jest mi życzliwy. Pomaga mi odkrywać moją własną drogę. W takiego Boga właśnie wierzę".

Wśród słów, jakie padały w niedzielę między znajomymi ojca Krzysztofowicza, padło i takie: hochsztapler.
Dorota: Znałam ojca Zioło, gdańskiego dominikanina, który pociągnął za sobą bardzo wielu ludzi, a potem nagle odszedł do zakonu trapistów. Wtedy także usłyszałam, jak ktoś użył tego słowa. Ja ostatniego nagrania ojca Krzysztofowicza wysłuchałam jako kontynuacji, naturalnej konsekwencji, finału pewnego procesu. To był człowiek, którego nosiło, podobnie jak niegdyś księdza Węcławskiego.

Kogo słuchać?

Decyzja ojca Jacka Krzysztofowicza to kolejne głośne odejście znanego duchownego z Kościoła.
- To klasyczna przegrana zakonnika, który przegrywa z własną pożądliwością - surowo skomentował w TVN24 wybór gdańskiego dominikanina jego łódzki współbrat dominikanin Paweł Gurzyński. - Idzie za miłością ludzką, a miał służyć miłości Pana Boga i przez to ludziom.

Gdyby jednak ta historia była prostą love story, nie spowodowałaby takiego poruszenia. Przemawia do wielu, bo do każdego może przemówić inaczej.

Jedni widzą w tym historię słabości człowieka, drudzy - manifest siły, dorosłości i odwagi w pójściu za głosem tego, co uznaje się za swoją prawdę. Jedni widzą odstępcę, inni człowieka wiernego temu Bogu, jakiego odkrył, Boga miłości, życzliwego człowiekowi i pragnącego jego szczęścia, a nie wypełniania religijnych obowiązków. Jedni widzą burzyciela instytucji, inni kogoś, kto się w instytucji nie mieścił i postanowił sam postawić się poza nią.

Można w tej historii zobaczyć wiele dzisiejszych dylematów Kościoła i jego wiernych.
Ale ludzie, którzy jeździli na msze "ostatniej szansy", mają na razie własne dylematy.

Joanna: Moje szczęście to owoc jego miłości do ludzi. Jestem mu bardzo wdzięczna. Może kiedyś go spotkam i mu to powiem.
Łucja: Kiedy dowiedziałam się o jego decyzji, starałam się jej nie oceniać. Pomyślałam, że może dla niego to sposób, żeby zamiast zgorzkniałym kapłanem, być lepszym człowiekiem.
Wojciech: Przychodzili do niego ci, którzy już się nie załapują do tradycyjnego polskiego katolicyzmu, ale jeszcze mają potrzebę bycia w Kościele, choć już nie są w stanie funkcjonować w granicach tego, co jest jego standardem. Nie chodzi o to, że miałoby to być lepsze od życia jakiejś zwykłej parafii, ale ludzie z mszy "ostatniej szansy" już się w tym nie mieścili. Kogo będą teraz słuchać?
(Dziękuję wszystkim moim Rozmówcom)

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki