18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

20. rocznica zatonięcia promu Jan Heweliusz. 20 lat i wciąż tylko hipotezy [ROZMOWA]

rozm. Dariusz Szreter
Marek Błuś
Marek Błuś Grzegorz Mehring/Archiwum
Z Markiem Błusiem, kapitanem żeglugi wielkiej, publicystą morskim, wykładowcą zagadnień bezpieczeństwa na morzu, rozmawia Dariusz Szreter

Mija 20 lat od dnia zatonięcia promu Jan Heweliusz. Chyba nikt nie był bardziej niż ty zaangażowany w sprawę wyjaśnienia przyczyn i okoliczności tej katastrofy. Czy dziś jesteśmy bliżej poznania prawdy?
Nie. Jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu co w pierwszych dniach po wypadku. Nadal żyjemy w sferze pogłosek, plotek i na dobrą sprawę niczego nie jesteśmy pewni.

Kiedy giną ludzie, zawsze pojawia się pytanie, kto zawinił.
Mamy dwie rzeczy: technikę - mniej czy bardziej zawodną, i ludzi - także mniej lub bardziej zawodnych. Pytanie: czy bardziej zawiodła technika, czy bardziej zawiedli ludzie? Jeżeli Heweliusz w chwili katastrofy płynął kursem na południe, to znaczy, że był prawidłowo zabalastowany i coś się takiego działo, iż środek ciężkości przemieszczał się na lewą burtę. To nie był przechył nagły, który się zdarzył gwałtownie w ciągu kilku minut, na przykład od uderzenia wiatru. Wydaje się, że środek ciężkości mógł się przemieszczać tylko z jednego powodu - awarii systemów balastowych. W postępowaniach przed Izbą Morską prawie się o tym nie wspominało, ale w grudniu ten system miał dwie awarie, i to takie, które wymagały wymiany pomp.

Jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu co w pierwszych dniach po wypadku. Nadal żyjemy w sferze pogłosek

Ostatecznie Izba Morska uznała, że statek nie nadawał się do eksploatacji.
Dlatego że miał tyle usterek, że się nie dało wszystkich ukryć. Przede wszystkim sprawa burty rufowej, która była nieszczelna z powodu uderzenia w nabrzeże podczas manewrowania w Ystad. Furta się wypaczyła, nie dawała się domknąć. Formalnie należało to zgłosić do Urzędu Morskiego i prom odstawić do remontu. O tym akurat bardzo dużo się mówiło, ale obarczając winą kapitana, który tego nie zgłosił. Tak jakby nie był to obowiązek przede wszystkim armatora albo kapitanatu portu. Przecież nieskuteczne próby naprawiania furty, z użyciem spawarek, było widać z okien kapitanatu, ale wszyscy udawali, że nic nie widzą. Zlekceważono też fakt, że po tym samym uderzeniu nastąpiło przebicie poniżej pokładu grodziowego.

Sprawa przyczyn katastrofy stawała przed izbami morskimi trzykrotnie. Najpierw w Szczecinie, gdzie odpowiedzialnością obarczono załogę, drugi raz w Gdyni, gdzie uznano współwinę armatora, i wreszcie w Odwoławczej Izbie Morskiej.
Kiedy przed laty w "Głosie Wybrzeża" napisałem, że szczecińskie orzeczenie było wynikiem przestępstwa sądowego, nikt nie oponował. Adwokaci też mówili, że postępowanie miało scenariusz, który realizowano, by osiągnąć konkretny cel - zdjęcie odpowiedzialności z armatora. Świadkami czy pełnomocnikami były osoby, które powinny się spotkać z zarzutami, na przykład nieżyjący już kapitan Bolesław Hutyra, który w Ministerstwie Transportu był dyrektorem departamentu, a jednocześnie był zmiennikiem kapitana Ułasiewicza, czyli przedostatnim kapitanem na Heweliuszu. Tym, który zdał Ułasiewiczowi statek niezdatny do żeglugi. On naprawdę miał władzę, żeby odstawić ten statek, i tego nie zrobił. Nie postawiono mu żadnych zarzutów ani nie został odwołany z funkcji ministerialnej.
Odwoławcza Izba Morska uznała, że armator co prawda zachowywał się dziwnie, ale nie można przypisać mu winy. To orzeczenie ostateczne? Zamyka sprawę?
Z formalnego punktu widzenia to orzeczenie nie powinno być ważne, ponieważ zapadł wyrok w Trybunale Strasburskim, stwierdzający, że naruszono artykuł 6 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, czyli orzeczenie zostało wydane przez sąd, który nie był niezawisły i bezstronny.

To było przecież ładnych parę lat temu. Czyli co: Strasburg swoje, a u nas nic się nie dzieje?
Nie ma jasnych przepisów, co dalej zrobić w takiej sytuacji. Prawo międzynarodowe nakazuje badanie wypadków morskich, a wyrok ze Strasburga można uznać za kasację. Teraz więc ktoś powinien z urzędu złożyć wniosek, żeby postępowanie toczyło się na nowo. Ktoś, czyli albo Izba Morska, albo na przykład minister transportu. Nie wykluczam też, że skuteczny byłby wniosek ze strony rodzin pokrzywdzonych czy jakiegoś podmiotu, który tam stracił mienie, na przykład właścicieli ciężarówek. Ale do tej pory nikt takiego wniosku nie złożył.

Skoro nie ma zainteresowanych, to można założyć, że ta sprawa już nie powróci.
Tego nigdy nie wiadomo. Takich powracających spraw jest wiele, na przykład sprawa Titanica powróciła w latach 90., czyli ponad 80 lat po jego zatonięciu. W Anglii ludzie są bardzo uparci. Do tej pory działa tam stowarzyszenie, które chce uniewinnienia kapitana Lorda ze statku Californian, o którym powiedziano, że nie ruszył na pomoc, chociaż widział rakiety. Kiedy ustalono realną pozycję wraku, stowarzyszenie doprowadziło do częściowego wznowienia postępowania.

Podniesienie wraku Jana Heweliusza też spowodowałoby taką nową sytuację.
Nie tylko to. Moim zdaniem, istnieje tak dużo nowych dowodów, że i bez tego sytuacja wymaga wznowienia.

Na ma perspektyw podniesienia wraku?
Są, bo ten wrak bardzo przeszkadza. Jego najwyższa część leży tylko 10 metrów poniżej powierzchni wody, a na Bałtyku mają być zapewnione warunki do bezpiecznej żeglugi statków o zanurzeniu 15 metrów, co oznacza, że żaden wrak nie może się znajdować płycej niż 17 metrów i w związku z tym trzeba go usunąć.

Kto ma to zrobić? Niemcy?
Wrak leży na wodach międzynarodowych, co prawda w niemieckiej strefie ekonomicznej, ale to nie ma znaczenia. Jest bezpański. Według mnie, poleży tak do czasu, gdy powstaną warunki prawne, by wydobycie było bezpieczne dla państwa lub ludzi, którzy byli związani z ładunkiem.
Możesz się wyrażać jaśniej?
Wrak jest wciąż gorącym kartoflem. Istnieją dwie hipotezy, dlaczego. Pierwsza taka, że były tam w sposób nieformalny przewożone broń i amunicja. To by tłumaczyło, dlaczego nie zastosowano tam najtańszej metody wydobywania wraków - rozbicia na kawałki poprzez wybuchy. I druga hipoteza, że są tam ludzie - blindowie [nielegalni pasażerowie - red.] rumuńscy, którzy w tamtym okresie masowo uciekali z tego kraju na różne sposoby. Ciężar gatunkowy ewentualnego tego typu znaleziska na Heweliuszu, co byłoby trudno ukryć przed opinią publiczną, byłby bardzo obciążający nie tylko Polskę, ale także jej sąsiadów.

Czy ten wypadek kogokolwiek czegokolwiek nauczył?
Nikogo, niczego. Choćby dlatego że bardzo wiele rzeczy zostało pominiętych w orzeczeniu. Warto by na przykład zapytać ludzi uratowanych w niedawnej katastrofie Baltic Ace, czy oni wiedzą, jak się uratowali rozbitkowie z Heweliusza. Daję gwarancję, że nie. Były już analogiczne wypadki na Bałtyku, podczas których zachowanie rozbitków pokazuje, że nie mieli pojęcia, jak się ratować ze statku, który kładzie się na burtę. A ewakuacja z Heweliusza polegała na tym, że otwierano tratwy na ścianie pokładówki i czekano, aż statek schowa się pod wodą. I okazało się, że ta metoda, która była kiedyś bardzo krytykowana, jest skuteczna. To powinno być uwypuklone w orzeczeniu, zgłoszone wręcz do IMO (Międzynarodowej Organizacji Morskiej) jako rodzaj zalecenia postępowania. Druga rzecz to fakt, że operatorzy na stacjach brzegowych byli bardzo źle wyszkoleni. Duńska operatorka w kółko prosiła kapitana Heweliusza o powtórzenie nazwy przylądka Kollicker Ort, bo to była dla niej nazwa jak z księżyca…

Gdybym nie widział stenogramu, nie uwierzyłbym.
Tym bardziej należało to uwypuklić. Trzecia kwestia: niemieckie śmigłowce, które poleciały na akcję bez ratownika. Z tego należało zrobić "aferę" międzynarodową. Od chwili gdy około szóstej duński śmigłowiec uratował trzeciego oficera, do ewakuacji ośmiu osób z tratwy po godzinie ósmej rozbitkowie tylko ginęli, i to ginęli z powodu nieumiejętnych działań ratowników. Śmigłowiec niemiecki, który próbował podawać swój sprzęt z wciągarki, zaczepił za tratwę, w której były co najmniej dwie osoby, wywrócił ją do góry dnem i te osoby zginęły. Z innego śmigłowca spuścił się mechanik, który nie miał do tego odpowiedniego stroju i uległ hipotermii. To były działania bez sensu.

Zaangażowałeś się w tę sprawę bardzo osobiście. Pisałeś artykuły, zdobywałeś dowody, reprezentowałeś rodziny ofiar w Strasburgu, i nic. Mało tego, atakowani przez ciebie sędzia i prokurator wygrali z tobą sprawę o ochronę dobrego imienia. Nie masz poczucia, że przegrałeś na wszystkich frontach?
Nie, nie mam takiego poczucia. To zresztą nie jest tak, że ja uczestniczę jako strona, jakiś samozwańczy ekspert, w sporze o wypadek. Ja uczestniczę w sporze obywatelskim o jakość państwa. I kiedy patrzę na to państwo z perspektywy wszystkich swoich doświadczeń w tej sprawie, niestety, stwierdzam, że wciąż działa ono jak państwo stanu wyjątkowego, w którym wszystko podlega decyzji władz, a prawo nie działa.

Przeczytaj więcej o zatonięciu promu Jan Heweliusz [FILM]

Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki