Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pięć świeczek na choince, czyli Boże Narodzenie w 1945 roku [REPORTAŻ, ZDJĘCIA]

Barbara Szczepuła
Krysia Rzążewska (obecnie Łubieńska) z bratem Maćkiem
Krysia Rzążewska (obecnie Łubieńska) z bratem Maćkiem Archiwum prywatne
O Bożym Narodzeniu w 1945 roku opowiadają: żołnierz 1 Dywizji Pancernej generała Maczka, uciekinierka z Wołynia, córka oficera zamordowanego w Katyniu oraz dwie gdańszczanki, urodzone i wychowane w Freie Stadt Danzig: Polka i Niemka.

Pierwszą świeczkę na choince
zapala Stefan Galikowski, żołnierz generała Maczka. Powojenną Wigilię spędził w polskim mundurze, w niemieckiej miejscowości Quakenbruck. Choć wojna się skończyła, nikt się nie cieszył, bo z czego? Maczkowcy myśleli o radości Francuzów, Belgów i Holendrów, myśleli o tym, jacy oni sami byli szczęśliwi, gdy dziewczyny rzucały się im na szyję, kwiatami obsypywały czołgi. Wszystko to prawda, ale teraz zwycięzcy tkwią w jakimś nierealnym świecie, gdzieś w Dolnej Saksonii siedzą na łóżkach w szkolnym internacie i kalkulują: jechać do komunistycznej Polski - nie jechać, wracać - nie wracać? Stefan jest z Czerska na Pomorzu, ma ojca, rodzeństwo, tęskno mu do domu, ale trochę strach, bo ci, którzy przeszli przez Syberię, opowiadają o komunizmie takie rzeczy, że mróz przebiega po krzyżu. Koledzy z Kresów nie mają dokąd jechać: Lwów, Wilno, Tarnopol, Stanisławów, Grodno zostały za granicą, w ZSRR.

Siedzą więc na łóżkach, ktoś wyciąga wino, inny bimber, i popijając, śpiewają kolędy, "Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław ojczyznę miłą…" Miłą? Może i niemiłą, ale jak bardzo za nią tęsknią! Wspominają poległych kolegów i robi się coraz smutniej: Józek, Antek, Władek…

Po Wigilii Stefan Galikowski i Kazik Kowalski zbierają się: Kazimierz otrzymał zaproszenie na święta od pana van Leugenhagena z Saint Nicolas pod Ostendą, miejscowości, którą wyzwalał ze swoim oddziałem. Zaprzyjaźnił się z córką van Leugenhagena. Belg miał dwie córki, więc zaproponował, by Kazimierz przywiózł kolegę. Zabrali skrzynkę wojskowych konserw. Rodzina van Leugenhagenów czekała na nich z obiadem.

Potem poszli razem na cmentarz, na którym były cztery groby poległych tu polskich pancerniaków. Świąteczny dzień skończył się w piwiarni. Mężczyźni pili piwo w osobnej sali, a w drugiej kobiety szydełkowały przy kawie. Więc maczkowcy nawet nie zdążyli się dobrze przyjrzeć pannom. Musieli wracać do swojego internatu. I żadnego dalszego ciągu nie było.

Drugą świeczkę na choince
zapala Helena Szczepkowska de domo Sadowska. Rodzina Sadowskich trafiła w 1945 roku do Garwolina. Dlaczego akurat tam? Przypadek sprawił, że spod Garwolina pochodził jeden z czeladników jej ojca, bo tata miał wielką wytwórnię wędlin we Włodzimierzu Wołyńskim i zatrudniał wiele osób. Gdy Ukraińcy zaczęli mordować Polaków, tam właśnie wysłał żonę z młodszymi dziećmi. Kiedy po wojnie Włodzimierz Wołyński został za granicą, przekradł się jakoś do nich, wynajął mieszkanie i próbował zebrać starsze dzieci rozrzucone po południowej Polsce. Helenka, która wraz z siostrą uciekła wozem pełnym uciekinierów z płonącego miasta, dotarła do rodziców, idąc pieszo wiele kilometrów, bo wóz z końmi zarekwirowano jej po drodze. Szła wśród ludzkich i końskich trupów, w mrozie dochodzącym do minus 30 stopni, odmroziła nogi.

Zasiedli do świątecznego stołu, płacząc jak bobry, bo brakowało Henryka, rozstrzelanego w lubelskim zamku za przynależność do WIN. Modlili się nie tylko za Henia, ale za wszystkich poległych i zamordowanych.
Mamie zależało na tym, żeby choć trochę Wigilia przypomniała tę sprzed wojny, na prezenty zrobiła na drutach skarpetki, szaliki i rękawice. Wyjęła z walizki przechowywane z wielkim pietyzmem "Żywoty świętych", które odziedziczyła po swoim ojcu, a on po swoim dziadku. Z tej księgi, wydrukowanej w 1874 roku, przeczytała przypadający na ten dzień fragment. Tatuś zaintonował "Bóg się rodzi, moc truchleje", dzieci podchwyciły melodię, ale myśli wszystkich były daleko, we Włodzimierzu Wołyńskim, gdzie wszyscy byli tacy szczęśliwi. Po kolędach zaśpiewali piosenkę o swojej utraconej ojczyźnie.
"Nasz Wołyń to ziemia, gdzie są rzędy chat,
Gdzie mieszka kmieć szczery, rodzony twój brat.
Gdzie kwiatów tysiące i ptaków jest ćma.
To Wołyń, to Wołyń, droga ziemia ma".
I znowu zaczęli płakać.

Trzecią świeczkę na choince
zapala sopocianka, Wanda Szopińska, de domo Rzeppianka. Właśnie podczas świąt Bożego Narodzenia w 1945 roku zaręczyła się z Brunonem. Ojciec nie był zadowolony, powtarzał, że to niedobry czas na zaręczyny, bo wiemy przecież, że Boże Narodzenie zakończy Golgota. Może podejrzewał, że Wandzia nie kocha narzeczonego tak mocno, jak kochała Gustawa? Gustaw kilka lat wcześniej musiał uciekać z Sopotu do Generalnego Gubernatorstwa, bo Niemcy deptali mu tu po piętach. - Jedź ze mną - namawiał. Choć była zakochana po uszy, uważała, że nie może zostawić rodziców i młodszych sióstr. Teraz przyjęła zaręczyny Brunona, bo Gustaw związał się z inną kobietą, a ona pragnęła stabilizacji. Uznała też, że dojrzała już do macierzyństwa. Brunon był bardzo zakochany, a i jego matka do ślubu ją zachęcała. - Brunon był zazdrosny o Gustawa do końca życia - dodaje pani Wanda, patrząc na choinkę.

W 1945 roku mieszkała z rodzicami w Sopocie, przy ulicy Jagiełły, w poniemieckim lokalu z poniemieckimi meblami, bo z przedwojennego mieszkania przegonił ich pewien funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej. Ona także służyła wtedy w milicji, wierząc, że pracuje dla wolnej Polski. Nowe mieszkanie było na szczęście duże, każda z córek miała własny pokój i choć wkrótce powychodziły za mąż, nigdy się nie kłóciły, mimo że kuchnia była wspólna.

Ale na razie jest Boże Narodzenie 1945 roku, przy poniemieckim stole nakrytym białym obrusem w drugi dzień świąt siada Brunon z rodzicami, siostrą i bratem. Pierwsza oficjalna wizyta. Narzeczony kładzie obrączki na talerzu, a mama Wandzi kropi je święconą wodą. Obiad jest skromny, jedna kaczka na jedenaście osób, do tego ziemniaki i modra kapusta, na deser ciasto drożdżowe i makowce, które mamie zawsze znakomicie się udawały.
Jan Rzeppa opowiada ojcu Brunona o swoim przedwojennym warsztacie przy Pommerchestrasse (dziś aleja Niepodległości) w Zoppot. Jest Kaszubą z Wiczlina, do miasta przeniósł się przed laty, szukając lepszego życia. Robił siodła, końskie uprzęże i tapicerkę do gdańskich mebli, w Zoppot szybko zdobył klientów, ale pod koniec lat 30. Niemcy doprowadzili go do bankructwa.
Teraz gawędzi z ojcem Brunona, popijając gorzałkę i ciesząc się, że do Wolnego Miasta Gdańska zawitała wreszcie wymarzona Polska, dla której tyle upokorzeń musieli znosić. Przyszły teść Wandzi jest krawcem i opowiada, że ma dla syna na ślub gotowy smoking, bo jakiś Niemiec zamówił go, ale już nie zdążył odebrać. - Na Brunona będzie, jak ulał - cieszy się.
- Niemiecki smoking! - oburza się Jan Rzeppa. - Nigdy w życiu. Pan młody pójdzie do ślubu w polskim milicyjnym mundurze!

Czwartą świeczkę na choince
zapala aktorka Krystyna Łubieńska, z domu Rzążewska. Po Powstaniu Warszawskim jej matka, Maria Rzążewska, przedostała się wraz z dziećmi do rodziny męża do Zakopanego. Musiała liczyć sama na siebie, bo Aleksander Rzążewski zginął w Katyniu.
Willa Bronka przy Krupówkach wypełniona była po brzegi bliższymi i dalszymi kuzynami, ale ciocia Stasia Ferencowicz przyjęła nas serdecznie - opowiada Krystyna. - Niestety, odmroziłam sobie nogi, bo przez jakiś czas spaliśmy na nieogrzewanej werandzie. Z tymi czerwonymi nogami, w starej spódniczce odziedziczonej po kuzynce, owinięta pledem, zasiadłam do Wigilii.
Wieczerza przy długim stole była skromna, ale uroczysta, blask świec rozświetlał potrawy podane na eleganckiej porcelanie. Były postna kapusta i ruskie pierogi na meissenowskich półmiskach, barszcz w filiżankach cieniutkich jak papier, serwetki z koronkami i mereżkami, srebrne sztućce, kryształowe kieliszki… - Ludzie zginęli, a porcelana przetrwała - szepczą kuzynki cichutko, żeby właścicielom nie było przykro. Wuj Władysław przed wojną prosperował znakomicie, był właścicielem apteki przy ulicy Witkiewicza. Ale nikogo nie raziłby nawet pospolity fajans, bo wszyscy są głodni i pałaszują ulepione przez góralską gosposię pierogi, aż im się uszy trzęsą.

- Zgodnie z tradycją, jedno nakrycie przy stole, przeznaczone dla wędrowca, stało puste - wzdycha Krystyna. - W czterdziestym piątym ten zwyczaj nabierał tragicznego wymiaru, pusty talerz przywodził na myśl tych, którzy wojny nie przeżyli. Ile razy spojrzałam w tamtym kierunku, chciało mi się płakać, bo myślałam o tatusiu, którego nam tak brakowało. Wyobrażałam sobie, że usłyszę dzwonki zajeżdżających pod dom sanek, otworzą się drzwi i wejdzie zaczerwieniony od mrozu, strzepując w holu śnieg z pelisy. Moi kuzyni starali się mnie rozweselić i ciągnęli mnie, 12-latkę, pod jemiołę, pod którą, jak twierdzili, można było bezkarnie się całować. Zawstydzona, uciekałam, śmiejąc się i piszcząc.
Piątą świeczkę na choince
zapala Hildegarda, gdańszczanka. Choinka stoi w mieszkaniu Jana G., sekretarza PPR. Przy stole, oprócz gospodarza, siedzi jego rosyjska kochanka, która nie zna ani polskiego, ani niemieckiego, do stołu podaje Frieda, mama Hildegardy, która oprócz niemieckiego oczywiście, posługuje się mieszanką polskiego i kaszubskiego. Hilda, która jest niemiecką gdańszczanką, po polsku trochę rozumie, bo w gimnazjum uczyła się polskiego jako języka dodatkowego, ale powiedzieć nie potrafi ani słowa.
Dziś już nie pamięta, jakie potrawy jedli podczas Wigilii - może, tutejszym zwyczajem, gęś z kapustą? Ale czy wtedy w Gdańsku można było kupić gęś? Niewykluczone, że sekretarz PPR miał swoje sposoby… Hilda nie myśli o jedzeniu, choć jest głodna jak wilk, ale o tym co przeżyła, o pierwszym gwałcie w kościele Świętej Elżbiety pod ołtarzem. Zgraja sowieckich żołnierzy wpadła do środka, gdzie kobiety z dziećmi spały po ucieczce ze swoich spalonych mieszkań, i nie zwracając uwagi, że to dom Boży, rzucili się na nie w jakimś amoku. Krzyki i jęki niosły się pod gotyckie sklepienie, a Pan Jezus patrzył na to bezeceństwo i wydawało się, że też ciekły mu łzy po twarzy…

Zabrał ją do swojego biura oficer sowiecki, bo wyróżniała się urodą. Dał jeść, smak tych smażonych kartofli pamięta do dziś, a gdy zjadła, zapytał po niemiecku: - Chcesz zostać ze mną? Unikniesz gwałtów na ulicach. Chciała, oczywiście, że chciała, wszystko, tylko nie tamto. - Nie będę cię gwałcił - zapewnił i spojrzał przyjaźnie na skulone, przerażone stworzenie. - Ale nie mogę zostawić matki - powiedziała. - Idź po nią i wróćcie razem.

Gdy przyszły, wokół gmachu stały posterunki. Wartownicy nie chcieli ich przepuścić.
Wtedy zostały zgwałcone po raz drugi.

Na ulicy spotkały Bruna, kuzyna z Kaszub. Podpisał trzecią grupę, więc wcielono go do Wehrmachtu, ale uciekł z pociągu, gdy wojsko przejeżdżało przez Gdańsk. Mówił po polsku i to ich uratowało, bo przedstawiał Hildegardę jako swoją żonę, Polkę oczywiście, która nie mówi, bo ma kłopoty z gardłem. Zobaczył ogłoszenie o pracy dla Polaków i poszedł z Hildegardą pod wskazany adres przy ulicy, która teraz nazywała się Jana z Kolna. Okazało się, że to był komitet PPR. Szukano pracowników do referatu propagandy, trzeba było rysować plakaty i portrety nowych przywódców i pisać hasła sławiące nowy ustrój.

Hildegarda skończyła szkołę plastyczną, więc rysowała portrety Lenina, Stalina, Marksa i Engelsa, na płótnie w dużych formatach, pisała, że pokój zwycięży wojnę, socjalizm zapanuje na świecie, przyjaźń z ZSRR jest polską racją stanu, zaś miasto Gdańsk wróciło wreszcie do Macierzy. Do Jana G. mówiło się "towarzyszu sekretarzu". Był bardzo sympatyczny i wcale nie narzekał, że Hilda nie zna polskiego, przeciwnie - zachęcał ja do nauki i chwalił postępy. Drugi sekretarz, który miał na imię Jacek, uznał w pewnym momencie, że nie należy malować portretów Marksa i Engelsa, bo to przecież Niemcy, i Polacy po przebytej wojnie mogą tego nie zrozumieć.

Sekretarz Jan G. zaproponował Hildegardzie, by u niego zamieszkała. W jakim charakterze? No, wiadomo. Zajmował wielkie poniemieckie mieszkanie w ocalałej kamienicy. Może wziąć ze sobą matkę, matka zajmie się gospodarstwem, będzie im gotować. Zgodziła się, bo jakie miała wyjście? Pewnego dnia Jana G. postrzelono w nogę i wylądował na dłużej w szpitalu. Hilda z matką same zajmowały duży apartament. Wszystko szło dobrze, dopóki w komitecie nie kazano jej napisać życiorysu.

Napisała go oczywiście po niemiecku, o tym, że ojciec był Niemcem, ale nie hitlerowcem, bo nawet represjonowano go w latach 30., że w 1940 roku wcielony został do Wehrmachtu i zginął pod Stalingradem. Towarzysz Leonard Andrzejewski, który z nią pracował, złapał się za głowę: dziewczyno, wywalą cię z pracy! Przetłumaczył życiorys na polski, opuszczając całe fragmenty, i wyszło na to, że ojciec zmarł po urodzeniu Hildegardy. Ktoś jednak musiał donieść, bo wezwano ją nagle do komisariatu milicji i oskarżono o szpiegostwo. Dlaczego pcha się akurat do komitetu partii?! Następnego dnia przejęło ją NKWD. Sowiecki oficer bardzo dobrze znał niemiecki, wysłuchał jej relacji i… wypuścił. Leonard Tomaszewski przyznał się, że to on pozmieniał fakty w jej życiorysie i że zrobił to z litości. Nie pozwolono jej jednak wrócić do pracy w komitecie propagandy PPR. Zresztą już nie chciała, wolała zniknąć, coraz więcej Niemców wywożono na Syberię.

Gdy sekretarz Jan G. wyszedł ze szpitala, przyjechała do niego młoda Rosjanka. Uchodziła za żonę. Hilda zachorowała na tyfus. Długo dochodziła do zdrowia, ale organizm zwalczył chorobę i wróciła do pracy. Znowu w propagandzie, tym razem młodzieżowej. Tam poznała wspaniałego chłopaka, który przyjechał z Piotrkowa i miał na imię Tytus. Zakochał się w niej bez pamięci. Na święta poszła z matką do sekretarza Jana G. i jego rosyjskiej kochanki, bo poprosił, by przygotowały im Wigilię. Wiele mu zawdzięczała, nie mogła odmówić. O żadnych amorach nie było już oczywiście mowy. Były za to smutne myśli i bezgłośne modlitwy w intencji ojca i brata. Nie wypadało przecież głośno się modlić przy sekretarzu PPR, w dodatku po niemiecku - i to za dusze najbliższych, którzy zginęli w mundurach Wehrmachtu…

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki