Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kinaszewski haiku

Redakcja
Adam Kinaszewski
Adam Kinaszewski Adam Warżawa
W tym tygodniu został pożegnany Adam Kinaszewski. Nie dożył 64 lat. Nie doczekał promocji książki, której nadał ostateczny szlif: "Gdańsk według Lecha Wałęsy". Nie dokończył filmu, nad którym pracował. Śmierć w stylu iście XXI wieku: w pracy, w biegu. Zmarłego przyjaciela wspomina Tadeusz Skutnik

Widzę jego życie jak obraz linoskoczka, przechadzającego się wysoko ponad naszymi głowami, na linie rozpiętej pomiędzy najsłynniejszym obeliskiem i najsłynniejszą kolumną "z rodu Polaków". To jest między obeliskiem o nazwie Jan Paweł II i kolumną noszącą nazwę Lech Wałęsa. Gdzieś Adam dziękował Bogu, że dane mu było wieść zasadniczą część żywota pomiędzy tymi Osobistościami i im poświęcać swoje skromne talenty.

Osobistości te są zupełnie różne, a nawet nieporównywalne. Jedna, jak obelisk na placu św. Piotra w Rzymie, zachwyca architektoniczną nieskazitelnością. Druga, jak słup graniczny we Wrocławiu, imponuje przysadzistą wyrazistością. Rzecz w tym, że jedna i druga Osobistość składają się na continuum swojej epoki, w której też nam żyć przyszło, epoki znoszenia granic - przynajmniej w Europie.

Balansując pomiędzy tymi Osobistościami, właśnie jak linoskoczek, musiał Adam Kinaszewski mieć w rękach drążek, dzięki któremu utrzymywał chwiejną równowagę. Co było tym drążkiem? Czego się trzymał? Zasad - ktoś efektownie powie. Owszem, my tu jednak chcemy odpowiedzieć na to pytanie w serii małych obrazków, trochę jak piksele, które bardzo umownie nazywam "haiku", podobnie zresztą jak on swoje obrazki w filmie "Sopot haiku".

Po jednej stronie liny była Osobowość formująca, już uformowana. Po drugiej - Osobowość w trakcie samoformowania się: Adam brał udział w tym procesie. Jako obserwator, kronikarz, ale też pomocnik. "Pomocnik murarza". Urodzony do kierowania, Adam Kinaszewski miał w sobie jednak tę skromność, że nie wysuwał się ani pół kroku, nawet na stopę przed nich. Choć miał sposobność, kiedy np. sprawował funkcję rzecznika prasowego Lecha Wałęsy. Dawne czasy. Szare, smutne, beznadziejne czasy "postanowojenne". Poróżniła ich "Droga nadziei". Rozstali się. Na lata chłodów.
Potem znowu się zeszli, jak stare małżeństwo, gdy zaświtała nadzieja na zmianę. Poprowadził w Gdańsku telewizyjne studio wyborcze, sformowane z marszu, w biegu. Czy ono, czy fotografie z Wałęsą spowodowały, że - jak się wtedy z przekąsem mówiło - nawet koń sfotografowany z Lechem W. wszedłby do Senatu. Niekoniecznie musiałby nazywać się Incitatus. A potem, gdy już prezydentura Wałęsy została przesądzona, mógł wybierać. Ministerstwo Kultury, telewizję...

Podziękował, nie wziął niczego. Poszedł na swoje, czyli najpierw na szefa "Gazety Gdańskiej". Widział jednak, że "GG" nie wytrzyma konkurencji. Umyślił sobie, że będzie mu trampoliną do stworzenia odpowiednika "USA Today". Dwa bez mała lata szarpaniny, studiów, praktyk. Miał pięć milionów dolarów amerykańskich, zabrakło dwieście tysięcy (polskiego kapitału) do rozruchu. Przeważyła pazerność polskiego kapitalisty. "Dziennik Krajowy" pozostał przy numerze sygnalnym.

Mówił o tym z uśmiechem w ostatnim wywiadzie, jakiego udzielił Europejskiemu Centrum Solidarności. Nazwał to wszystko klęską "w stylu Greka Zorby". Wtedy jednak nie było mu do śmiechu: dwa lata życia spalone. Zwierzył się z tego wszystkiego Janowi Pawłowi II, a dla niego od lat "Wujkowi". Papież pocieszył go: nie wiedziałem, napisał, że na takie przedsięwzięcie się porwałeś. Ale że się porwałeś, choć się nie udało, chwała ci za to.

Nie mógł tego przewidzieć, kiedy jako dwunastoletni chłopiec rozpoczynał służbę ołtarza, czyli ministranturę, przy ks. Karolu Wojtyle. We wspomnianym wywiadzie uchylił parę rąbków tajemnicy na ten temat. Jego matka - stwierdził - "przykleiła się do Kościoła", taki wybrała sposób na życie. Wiele lat sekretarzowała w "Tygodniku Powszechnym"; Adam był tam "dzieckiem pułku", poznawał najznakomitsze osobistości swego czasu. Nie mając o tym pojęcia.
Matka też, powiadał, "zalogowała" go jako ministranta młodego ks. Wojtyły; z czasem stał się on "Wujkiem" (nie tylko dla niego). Adam wspomina tam, że często w Wigilię Bożego Narodzenia stale awansujący w hierarchii kościelnej "Wujek" bywał u nich. Zdarzało się, że odprowadzał go na drugi koniec miasta i dyskutowali po drodze, tzn. Adam słuchał perypatetycznych wykładów księdza, biskupa, arcybiskupa, kardynała Wojtyły... Adam Kinaszewski mógł "przykleić się" do życzliwego sobie hierarchy, a jednak nie przykleił się.

Z urodzenia był szefem, z natury - samotnym myśliwym. Jakim był szefem? Wielekroć słyszałem: dość porywczym, ale merytorycznym. Nie magazynował w sobie kwasów. Jak się nagromadziły - wyrzucał z siebie. Komu szefował? M.in. Darkowi Szreterowi, szefowi magazynu "Rejsy", ale to jeszcze małe piwo. Jego podwładnym był w swoim czasie, czasie "Gazety Gdańskiej", sam obecny premier RP, Donald Tusk!

Wracając do Jego Świątobliwości: to, że gromadzi się listy, rękopisy Wielkich Osób - nic dziwnego. Ale Adam przechowywał np. - nie pod kloszem wprawdzie ani w muzealnej gablocie - kapcie Karola Wojtyły. Jak coś naprawdę drogocennego, choć nie świętość, nie relikwię. Ot, taki sentymentalny drobiazg.

Z innym sentymentalnym drobiazgiem spoczął w trumnie. Żona, Henryka Dobosz-Kinaszewska, włożyła mu pod głowę obrazek Matki Boskiej, wydrukowany we Włoszech, z napisem Regina Poloniae. Obrazek ze smutną twarzą Częstochowskiej. A na odwrotnej stronie obrazka - stempel. U góry orzeł w koronie. Napisy: STRZEBIELINEK OBÓZ INTERNOWANYCH. Logo Solidarność; oba "o" są ogniwami łańcucha, na którym zawisła Kotwica. Czyli Nadzieja.
Strzebielinek. Tam poznał wiele osobistości życia politycznego. Słuchał wykładów z prawa pracy obecnego prezydenta, prof. Lecha Kaczyńskiego. Nawiasem mówiąc nudnych - stwierdzał - ale zaraz dodawał: na pewno pożytecznych. Wiele godzin przegadał z późniejszym premierem, Tadeuszem Mazowieckim, i nawet jakoś go polubił. Kiedy zwarli się z Wałęsą w morderczym pojedynku o prezydenturę, na łamach kierowanej przez siebie "Gazety Gdańskiej" usiłował godzić ogień z wodą, przekonując, że obaj są Polsce potrzebni. Wiemy, jak się skończyło. Czarny koń, Stan Tymiński, wykosił Mazowieckiego, ku zdumieniu inteligencji warszawskiej, i stanął do walki z Wałęsą. Na szczęście przegrał.

I co by było, gdyby Lechu nie wystartował? - zapytywał dramatycznie na łamach "GG" Kinaszewski. W Strzebielinku poznał także, siedząc pod jedną celą, swego przyszłego współautora, Andrzeja Drzycimskiego. Ta znajomość, na o wiele niższym piętrze niż Papież i Wałęsa, okazała się również wysoce owocna. Szczęśliwe poznanie. Wspólnie opisali strzebielińskie przeboje ("Dziennik internowanego" pod pseudonimem Jan Mur) i wydali u Giedroycia w Paryżu.

Potem też w Polsce. A co najważniejsze - zaczęli pisać książkę o Wałęsie. Byli już daleko zaawansowani, gdy (również) z Francji przyszło zapotrzebowanie: ma być autobiografia LW! No to siedli, poprzerabiali trzecią osobę na pierwszą, dokończyli i sobie znanymi kanałami przesłali Fayardowi. Książka ukazała się jako "Un chemin d'espoir" ("Droga nadziei"), gdzieś tam w kącie napomknięto, że powstała przy współpracy Jana Mura.

Za to szurnięcie Mura w kąt Adam wściekł się na Lecha (Andrzej Drzycimski jest osobą bardziej koncyliacyjną) i wypalił - gdy Wałęsa chciał załagodzić sprawę wyższym honorarium - gdzie ma sobie wsadzić te pieniądze, które dostał i jeszcze dostanie za swoją "autobiografię". Jak to się mówi, uniósł się honorem. Wałęsa nie był tu chyba najbardziej winny.
Najgorzej zachowali się fayardyści, którzy tekst "Wałęsy" potraktowali jak Biblię i tłumaczyli słowo w słowo, nie chcąc jakby przyjąć do wiadomości, że znaczniejsze dla popkultury osoby publikują swoje "autobiografie" posługując się "ghostwriterami", tj. pisarzami-duchami. Piwa nawarzyli Francuzi, Wałęsa musiał wypić, przymuszony przez Adama. Co by z tego mogło wyniknąć? Dozgonna nienawiść, jak nie przymierzając...

Kiedy jednak, w ramach przygotowań do obchodów 25-lecia przyznania Wałęsie pokojowego Nobla Andrzej Drzycimski otrzymał propozycję napisania do serii "Gdańsk według..." Lecha Wałęsy i natychmiast pomyślał o Adamie, ten przystał na kolejną "spółę". Z jeszcze Piotrem Adamowiczem. Jak między nimi było, tak było, ale ostateczny szlif nadał publikacji Adam Kinaszewski. Nie zobaczył już jej, poza okładką. Zmarł parę dni przed ukazaniem się egzemplarzy sygnalnych.

Prowadzący pierwszą sesję merytoryczną podczas sobotnich uroczystości b. premier, prof. Jerzy Buzek posługiwał się, obficie cytując, broszurą wydaną oczywiście anonimowo, w podziemiu, "Nobel dla Lecha Wałęsy". W miarę jak cytował rosła w nas pewność (siedzieliśmy na widowni razem z Henryką), że choć podobnych broszur mogło wyjść w Polsce AD 1983 wiele, ta jest autorstwa ówczesnego rzecznika prasowego Noblisty, Adama Kinaszewskiego i jego żony.
Podczas przerwy sprawdziłem - istotnie. Broszura zawierała tyle materiałów, że nikt inny nie mógł w owym czasie nawet przybliżoną ilością dysponować. Przedstawiliśmy z żoną prof. Buzkowi Henrykę, współautorkę. Był zdumiony takim obrotem sprawy. Oto jeszcze jedna anonimowość zyskała swoje imię! (Na Buzkowym egzemplarzu podpisany był odręcznie, jako właściciel, a faktycznie wydawca: Andrzej Liberadzki)!

Dzieją się rzeczy na Ziemi, o których się nie śniło naszym filozofom (ani entomologom, ani historykom)... Adam Kinaszewski był człowiekiem wiary i zawierzenia. Powiedzmy - nie w każdym calu. Lecz jeśli już komuś zaufał, to ufał do końca. Choć mogli się rozchodzić, nawet w gniewie, jak z Wałęsą, z którym współpraca wymaga cierpliwości, a nawet miłosierdzia, siły spokoju, a on był przecież raptus.

To jednak, gdy emocje opadły, Adam powracał do "starej miłości".
Mówiłem może za dużo, jednak jeszcze jedno powiem. Ostatnim słowem, jakie wykrzyczał przed utratą świadomości, było imię żony. "Henryka!" Lekarze już nie odratowali go z ciężkiego udaru mózgu. Zmarł parę dni później.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Kinaszewski haiku - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki