Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tato, co my tu robimy? Aktorska kariera Macieja Stuhra

Ryszarda Wojciechowska
Można powiedzieć, że to jesień Stuhra. Macieja Stuhra. Niedawno do kin weszła wojenna "Obława" z jego udziałem. Za chwilę pojawi się głośne "Pokłosie". To najważniejsze filmy w jego aktorskiej karierze. Dzięki nim może wreszcie odkleić maskę sprzed lat - wesołka i "chłopaka, który nie płacze".

Kiedy rozmawialiśmy na ostatnim gdyńskim festiwalu, Maciej Stuhr przyznał, że to był dla niego bardzo pracowity rok. A "Obława" i "Pokłosie" są dowodem na to, że odmawianie ma sens.

- Odmówiłem szczęśliwie w przypadku kilku filmów, po których dziennikarze słusznie się przejechali. Nie chciałem też zagrać w kilku kolejnych, które nie zmieściłyby się w jakiejkolwiek sekcji jakiegokolwiek festiwalu. Te scenariusze wylądowały w koszu. Mimo że mogłem zarobić parę groszy - tłumaczył.

Publikujemy tylko 5 proc. treści. Resztę, 95 proc. przeczytasz po zalogowaniu się.

Na sugestię, że do odmawiania trzeba dojrzeć, odparł, że łatwo o tym mówić tak teoretycznie. - Ale kiedy scenariusz leży na biurku, a producent kładzie walizkę pieniędzy, to wtedy trzeba się wykazać czymś więcej niż tylko pomysłem na własną karierę. W tej chwili mam kolejny scenariusz komedii romantycznej. Nie jest źle napisana. Z tego może być przyzwoity film. Ale czy to mi coś da? Nie twierdzę, że już nie będę grał w komediach romantycznych. Chciałbym tylko, żeby to była bardzo dobra komedia romantyczna. Przestało mi już wystarczać to, że była dobra - opowiadał.

Do roli konfidenta Kondolewicza w wojennej "Obławie" musiał przytyć osiem kilogramów. Co było, jak tłumaczył żartobliwie, przez chwilę bardzo przyjemne. "Zgubił" tym samym swój chłopięcy wygląd. Mniej przyjemna aktorsko była już scena intymna, grana wspólnie z Sonią Bohosiewicz. - Muszę szczerze powiedzieć, że pierwszy raz podczas oglądania swojego filmu przy tej scenie odwróciłem wzrok. Było mi autentycznie wstyd. Chociaż już trochę wstydliwych rzeczy w życiu zagrałem - opowiadał.
Za chwilę pojawi się w głośnym "Pokłosiu" jako Józek Kalina, który razem z bratem próbuje rozwiązać skrywaną przez wieś tajemnicę - mord z czasów wojny na Żydach. Tę rolę mógł zagrać m.in. dlatego, że film czekał na realizację ponad siedem lat. Dzięki temu on się do czasu wejścia na plan odpowiednio... zestarzał. Kiedy czytał scenariusz "Pokłosia", nie miał wątpliwości, że czyta jeśli nie najlepszy, to jeden z najlepszych scenariuszy, jaki mu się do tej pory trafił. Wie też, że ten film to kij w polskie mrowisko. - Ale teraz musimy te swoje grzechy prać. Bo jak my tego nie zrobimy, to nikt inny - oby - tego za nas nie zrobi - dodaje.

Ten 37-letni dziś aktor filmowy i teatralny najpierw skończył psychologię. Ale na aktorstwo właściwie był skazany. W końcu to syn samego Jerzego Stuhra. Debiutował w filmie jako nastolatek. I to u boku ojca, w "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego.
Jerzy Stuhr dobrze pamięta tamto wspólne spotkanie przed kamerą. - Ja chyba jeszcze nigdy w życiu nie miałem takiej tremy jak wtedy. Kieślowski się ze mnie śmiał, bo po raz pierwszy widział mnie mylącego się, gubiącego słowa, kompletnie zdezorientowanego na planie. Ale jak miałem nie być zdezorientowany? Musiałem wejść w świat fikcji z własnym dzieckiem. Przeżyłem naprawdę ciężkie chwile - wspomina aktor.

Sam Maciej, pytany, jak to jest, kiedy się gra z ojcem (przed kamerą spotkali się jeszcze m.in. w filmie "Pogoda na jutro"), odpowiada: - To dziwne uczucie. Zrozumiałem bowiem, jak idiotyczny zawód wykonujemy. Stoję na planie naprzeciwko człowieka, którego znam 30 lat. On coś do mnie mówi. Ja mu odpowiadam i kłamiemy w żywe oczy. W pewnej chwili nawet mi się wyrwało: - Tato, co my tu robimy?

Długo musiał się tłumaczyć z bycia synem swojego ojca. Kiedyś na Festiwalu Dwóch Teatrów w Sopocie zwierzył się publiczności: - Całe życie miałem hopla na punkcie, żeby mi nikt nie zarzucił, że coś ojcu zawdzięczam. Poza tym, co mu naprawdę zawdzięczam.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

W serialach raczej nie

Dwie pierwsze główne role zagrał w 1999 roku: Aleksa w "Fuksie" i Kubę w "Chłopaki nie płaczą". Zwłaszcza ta druga przyniosła mu ogromną popularność. Potem był jeszcze Hipolit w "Przedwiośniu" i kolejny Kuba w "Poranku kojota". Zagrał też m.in. w "Weselu" Wojtka Smarzowskiego.

- Moja rola nie stawiała przede mną jakichś wielkich wyzwań aktorskich. Jest właściwie drugoplanowa. Ale tak bardzo chciałem wziąć udział w tym filmie, że zagrałbym nawet tort weselny, gdyby mnie o to poproszono - żartował.
Potem była "Mistyfikacja" z jego udziałem (Jerzy Stuhr też grał), która nie odbiła się w polskim kinie jakimś większym echem. W 2008 roku zagrał u Małgośki Szumowskiej w jej "33 scenach z życia". Partnerował tam wspaniałej aktorce niemieckiej Julii Jentsch.

Nie grywa raczej w serialach. Ale Władysławowi Pasiko-wskiemu nie odmówił, kiedy go w 2004 roku zaprosił na plan serialowy "Gliny".

- "Glina" to serial wyjątkowy. Długo się wahałem. Przy "Glinie" nie zapierałem się ślepo, że w serialu to w... żadnym razie. Ale na pewno miałbym problem z udziałem w serialowym tasiemcu. Tam się człowiek zapisuje do pracy na kilka ładnych lat - tłumaczył swoją niechęć do seriali.

Wtedy już chwalił sobie pracę z Władysławem Pasikowskim.
- To najbardziej profesjonalny reżyser, z jakim pracowałem. Uroczy, kulturalny, po prostu mój przyjaciel. Władzio jest naprawdę człowiekiem spokojnym. Nie podnosi nigdy głosu. I ceni pracę innych. A przy tym ma wielkie poczucie humoru. To są dwa metry poczucia humoru - opowiadał.

Komercyjny zapowiadacz

Zgadza się z opinią, że aktor to w końcu tylko komediant. Ale dodaje: - Komediant, który ma jednak dużo z dziecka. To, co robimy na scenie i przed kamerą, jest często głupie i infantylne, że trudno nas czasami postrzegać na poważnie. Rozbawianie to nasz zawód, a na co dzień jesteśmy jak inni.

Kiedy wspominam słowa jego ojca chrzestnego Jan Nowickiego, że aktor to troszkę taka panienka do wynajęcia, odpowiada: - Ja bym nie wiązał z zawodem aktora jakiejś specjalnej misji. To przecież tylko zawód. Chociaż wyjątkowy. Czasami chcę coś bardzo zagrać. I nie patrzę nawet na to, ile mi zapłacą. Ale też bywa, że spogląda na coś czysto komercyjnie. - Nie ukrywam, że miałem takie momenty w życiu, że chciałem swojej rodzinie zapewnić miejsce do mieszkania. I wtedy, na przykład, dość często byłem konferansjerem. Bo to mi przynosiło większe niż aktorstwo pieniądze. A poza tym lubię być konferansjerem od czasu do czasu.

I trzeba przyznać, że robi to świetnie. Słynne są już jego powiedzonka z prowadzenia gal gdyńskich festiwali (na razie jest specjalistą od rozdawania, a nie otrzymywania nagród - jak sam często żartuje). Kiedyś przed wręczeniem głównej nagrody, czyli Złotych Lwów, rozbawił salę, mówiąc: - Mają rację cyrkowcy, że numer z lwami dają na końcu. Innym razem, otwierając galę, zaczął: - Życie jest jak taśma filmowa. Jedni coś kręcą, inni się rozwijają, a jeszcze inni zwijają.

Odrobina bezczelności

Od czasu do czasu ciągnie go do kabaretu. Przed laty był współtwórcą kabaretu Po Żarcie. Świetnie też parodiuje znane postaci. Jego Gustaw Holoubek czy Stanisław Soyka albo Grzegorz Turnau długo zostają w pamięci. Kabaret to kawałek jego życia. Ale to ciężki kawałek chleba. Tak stać przed ludźmi i przez prawie dwie godziny ich rozbawiać. Przyznaje to i dodaje: - W tym wszystkim jest jakaś bezczelność. Muzyk albo aktor wychodzi na scenę po to, żeby zmuszać do refleksji, do przemyśleń, lub żeby zachwycać. Śmiech jest dużo bardziej bezkompromisowy. Bo albo coś jest zabawne, albo nie. Trzeba więc mieć w sobie odrobinę bezczelności, żeby proponować ludziom, aby wydali na ciebie pieniądze.

Ukryty sens

Na stwierdzenie, że nie jest obiektem pożądania paparazzich, odpowiada: - No i dzięki Bogu. Ludzie poprzez dziennikarzy zaczynają zaglądać tam, gdzie ja bym nie chciał, żeby zaglądali. Może niektórych moich kolegów to bawi, ale ja w tym przypadku szukam wyważenia.

Gwiazdorstwo? Dziękuję, postoję - odpowiada. Zgadza się, że w tym zawodzie łatwo może uderzyć woda sodowa do głowy od tych wszystkich zachwytów, które się słyszy.

Na jednym z festiwali tak opowiadał: - I wiecie, co mnie w takich sytuacjach leczy? Kiedy już sobie myślę, że jestem naprawdę fajny, otwieram internet. I czytam, na przykład, że jestem tylko tajwańską podróbką Jerzego Stuhra. To mnie od razu stawia do pionu.

Kiedy media informowały o tym, że oddał szpik kostny, który przeszczepiono pewnej dziewczynce, ratując jej tym samym życie, on studził medialne zachwyty, tłumacząc: - Dla mnie to wielkie wydarzenie. Ale czy to takie heroiczne zgodzić się na kilka zastrzyków, a potem pójść do szpitala na parę godzin? Mnie to w pewnym sensie nawet mniej kosztowało niż ta dzisiejsza podróż do Gdańska i zagranie dwóch półtoragodzinnych recitali, i to w dzień po prowadzeniu ceremonii wręczania Orłów. Jeśli chodzi o stres, nerwy i wysiłek to dużo bardziej wyczerpujące. Ale tak naprawdę znaczenie ma tylko tamto wydarzenie. Jeżeli gwiazdorstwo ma mieć jakiś głębszy sens, to tylko wtedy, kiedy słyszę, że po mojej wizycie w telewizyjnym programie, w którym opowiadałem od przeszczepie, na drugi dzień zgłosiło się tysiąc nowych dawców. Dla mnie to namacalny skutek gwiazdorstwa. Tego, że mam jakiś wpływ na ludzi, w tym jest ukryty głębszy sens. O wiele prawdziwszy niż pokazywanie się na czerwonych dywanach.

Ryszarda Wojciechowska
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki