Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzymam w zębach kilka kości - rozmowa z kpt. Andrzejem Urbańczykiem

Irena Łaszyn
Kpt. Andrzej Urbańczyk, rocznik 1936, człowiek podobno trudny
Kpt. Andrzej Urbańczyk, rocznik 1936, człowiek podobno trudny fot. Tomasz Bołt
Dlaczego zamiast muzeum przygody w Polsce, zbudował dom na Hawajach, czym się różni megalomania od zadziorności, co umieścił w góralskiej kapliczce i dlaczego diabli go nie biorą - z kpt. Andrzejem Urbańczykiem, pisarzem, żeglarzem, światowym rekordzistą w samotnych rejsach, człowiekiem podobno trudnym, rozmawia Irena Łaszyn.

Publikujemy tylko 5 proc. treści. Resztę, 95 proc. przeczytasz po zalogowaniu się.

Ledwie usiadłam, wręczył mi Pan swoje zdjęcie, z podpisem: Trudny człowiek.
Zdziwiła się pani?

Nie. Słyszałam wcześniej: Zadziorny, kontrowersyjny, megaloman. I że największym autorytetem dla Andrzeja Urbańczyka jest on sam…
Z góry uprzedzam, że trudno mną manipulować i trudno mnie pokonać, bo przypinana mi etykieta "Trudny człowiek" jest słuszna. A megalomanię zazwyczaj zarzuca się ludziom, którzy osiągnęli więcej niż inni. Przynajmniej więcej niż ci, którzy to mówią.

Dwa razy trafił pan do Księgi Rekordów Guinnessa. To prawda, żaden z polskich żeglarzy Pana nie przebił.
Mój rejs na sekwojowej tratwie przez północny Pacyfik jest wyczynem na skalę światową. Tego oceanu na tratwie nikt poza mną nie przepłynął. W dodatku jest to najdłuższy rejs w historii wypraw na tratwach, nawet wyprawa Kon-Tiki była dwa razy krótsza. Pani wie, że działo się to w roku 2003, gdy miałem 67 lat? A w roku 1977 pobiłem rekord prędkości według Guinnessa, płynąc samotnie przez północny Pacyfik.

Już wiem, że nie robił Pan tego dla rozsławienia Polski.
Polskę rozsławili Kopernik, Chopin i Curie-Skłodowska. Myślę, że wystarczająco. Ja pływałem zawsze dla własnej satysfakcji, bez fanfar. Czasem z kotem i gitarą, czasem w oceanicznej samotności. Spośród 120 tysięcy mil morskich pod żaglami aż 75 tysięcy mil przebyłem samotnie. Bo oceanów nie pokonuje się, jak mówią prostacy. Oceany przebywa się, jeśli w swej łaskawości pozwolą.

Sam był Pan na wodzie 750 dni, to niemal dwa lata w pojedynkę. Pan lubi samotność?
Tak, to dla mnie stan naturalny, od dziecka. Rodzice często wyjeżdżali w interesach, zostawiając mnie samego w domu. Miałem pięć lat i kota. W ciągu dnia było całkiem fajnie, ale gdy przyszła noc i księżyc malował na sękach szafy różne upiory, truchlałem. Ściskałem kota, on miauczał z bólu, ja szlochałem ze strachu. To były początki samotności. Prawdziwie samotny stałem się jednak w wieku lat ośmiu, gdy po aresztowaniu rodziców przez UB w Tarnowie zostałem bezdomny. Potem już ciągle doświadczałem samotności. W zbiorze opowiadań, które właśnie wydałem, jest takie o astronaucie, który wraca z dalekiej podróży i słyszy: Pilocie, bądź mężny, ziemi już nie ma; jesteś sam jeden w kosmosie. To jest prawdziwa samotność.

A ta Pana, na oceanie, na przykład podczas samotnego rejsu dookoła świata, jaka była?
Zwyczajna. Nie wzdychałem: Oj, jak mi smutno, żeby tak ktoś tu jeszcze był. Pomimo że żeglowałem w czasach, gdy nie było radia, internetu, telefonu satelitarnego. Był człowiek i morze. Wśród 3 tysięcy moich aforyzmów jest taki: Samotni jesteśmy albo zawsze, albo nigdy. W żeglarstwie do samotności dochodzi się stopniowo, po prostu w pewnym momencie jako kapitan widzę, że załoga wcale nie jest mi potrzebna. Ja lepiej steruję niż sternik, lepiej nawiguję niż nawigator, lepiej gotuję niż kucharz i zawsze jestem na służbie, choć pięć osób leży chorych. Dlatego nie odczuwam samotności. Ona mi nie ciąży. Bardziej przeszkadza pożądanie, brak kobiety. Młody, zdrowy mężczyzna potrzebuje seksu, także na środku oceanu.

Pana pierwszy rejs odbył się w roku 1957, ruszył Pan z Łeby świerkową tratwą Nord przez Bałtyk, wszyscy Pana podziwiali. Po 50 latach, jako doświadczony żeglarz, postanowił Pan ten wyczyn powtórzyć. I już nie było peanów, były kłopoty.
Nawet rozprawa w sądzie. Wygrałem ją. Ale to prawda, że niektórzy usiłowali ten jubileuszowy rejs zbojkotować, stawiając absurdalne zarzuty. Dlatego na przykład nagrodę "Kolos - Wyczyn Roku 2003", przyznaną za rejs Tratwą przez Północny Pacyfik, zwróciłem, z odpowiednią diatrybą, w proteście przeciwko dyskryminacji tego wyjątkowego dokonania na Bałtyku. Chodziło nie tyle o mnie, co o moją żonę Krystynę, która jako jedyna kobieta żeglowała tratwą po morzu. Przy sterze.

Pan często różne nagrody przyjmował, a potem zwracał. Albo w ogóle nie przyjmował.
Nie przesadzajmy, nie tak często. Nie przyjąłem nagrody za "najlepszy rejs Okręgu Gdańskiego PZŻ", którą chciano mi wręczyć za samotne opłynięcie globu. Bo mój rejs nie był najlepszy w okręgu, był najlepszy na świecie! Zwłaszcza że tamtego roku - jedyny.

A dlaczego Pan nie przyjął medalu pamiątkowego Arenda Dickmanna?
Bo nie brałem udziału w bitwie pod Oliwą. Powiedziałem to głośno, ale przedstawiciel Stowarzyszenia Marynistów nie zrozumiał ironii i zaczął mnie pouczać, co to była bitwa pod Oliwą. Zdenerwowałem się i wypaliłem: Niech pan sobie weźmie ten medal i wsadzi gdzieś, z oliwą lub bez!

Faktycznie, trudny z Pana człowiek.
Niektórzy mówią: Skurwysyn. Uwielbiam to!

A Pan się dziwił, że różne gremia zbojkotowały pięćdziesięciolecie pana pracy pisarskiej, siedemdziesięciolecie urodzin, wydanie pięćdziesiątej książki…

Pewnie, że się dziwiłem. Był to wręcz festiwal nienawiści, otwarta wrogość. Wszystko dlatego że wyrosłem ponad miarę. Czułem się jak tygrys trzymający w zębach trochę kości, w towarzystwie osobników o suchym pysku. Nawet najwięksi takie rzeczy odczuli: Amundsen, Meissner, Heyerdahl, Einstein. To pewne wyróżnienie, nobilitacja. Kto bowiem nienawidzi skowronka czy motylka?

Nawet z miastem Łebą Pan zerwał. Bo odrzuciło propozycję budowy Muzeum Wielkiej Przygody, które chciał Pan finansować.
To chyba normalne, że się wściekłem? Na Łebę i na inne miasta, do których potem się w tej sprawie zwróciłem. Mieszkam za oceanem, nie mam następców, chciałem więc przekazać dorobek życia mojej ojczyźnie, na piękny cel, a usłyszałem, że to nie takie proste, bo mają inne plany. Ja, proszę pani, wciąż doświadczam samotności.

To prawda, że nie zdał Pan matury?
Nie zdałem matury trzy razy, to było w latach 1953-54, w Liceum im. Stefana Żeromskiego w Lęborku. Dlaczego? Bo byłem za dobry. Najlepszy dowód, że potem skończyłem chemię z wyróżnieniem na Politechnice Gdańskiej i zrobiłem doktorat, który idzie do habilitacji. A matury nadal nie mam!

A jak się Pan znalazł za oceanem?
Po tej eskapadzie tratwą przez Bałtyk stałem się dosyć znany, wydałem pierwszą książkę. W roku 1970 zostałem kapitanem żeglugi wielkiej, miałem poprowadzić rejs dla studentów na Conradzie. Zaproponowałem, że zamiast płynąć od portu do portu, a potem przez dwa dni leczyć kaca, lepiej ruszyć na północ, okrążyć Gotlandię i zamiast 200 mil, zaliczyć 1000. Tak zrobiliśmy, ale w Świnoujściu, gdzie zaczynaliśmy i kończyliśmy rejs, czekali na mnie ubecy. Bo na pewno chcieliśmy uciec, tylko nam nie wyszło. Jakiś porucznik WOP oświadczył, że pływanie dla mnie skończyło się na zawsze. "To się jeszcze okaże" - odpowiedziałem. Spakowaliśmy z żoną parę podstawowych rzeczy, zamknęliśmy na klucz dom, który zbudowaliśmy przy ulicy Ludowej 16a w Gdańsku, klucz wyrzuciliśmy w krzaki i zniknęliśmy. W ciągu 24 godzin, w stylu Jamesa Bonda, przekroczyliśmy nielegalnie sześć granic. Najpierw zatrzymaliśmy się w RFN, gdzie mieszkała ciotka Krystyny, żona znanego malarza Otto Herdemertensa. Stanęliśmy przed drzwiami jej mieszkania, a zdumiona ciotka, dla której czas się zatrzymał, wykrzyknęła: Mein Gott, meine Schwester! Tak Krystyna była do swojej matki podobna.

Potem była Ameryka.
Może nie jest ona najwspanialszym krajem, ale woleliśmy ją od tych jeszcze mniej wspaniałych. Daliśmy sobie radę, bo lubiliśmy wyzwania. Oboje. W kraju Krystyna, wówczas Saborowska, była znaną koszykarką, trzykrotną wicemistrzynią Polski, tam wstąpiła do US Army, została strzelcem wyborowym. Poza tym żeglowaliśmy, łaziliśmy po wulkanach, pisaliśmy, założyliśmy Urbania Corp. Budowaliśmy domy, tratwy i elementy marsjańskich lądowników Viking.

Żeglarz, wspinacz, spadochroniarz, nurek, judoka, szachista, inżynier, projektant, konstruktor, poeta, kompozytor, autor aforyzmów i szant…
Nie wierzy pani? Chodźmy do tej sali, tam jest fortepian. Zagram piosenkę poświęconą kotowi Myszołowowi, z którym opłynąłem świat dookoła. Zaczyna się tak:
Niósł wiatr "Nord" przez ocean,
O burty fale grzmiały,
Tych burt się ze mną trzymał
Myszołów - kot wspaniały…

Czy to był dobry pomysł z tym Myszołowem? Czy takie rzeczy robi się kotu?
Myszołów przeżył nie tylko rejs dookoła świata, ale też parę innych wypraw. Po jachcie paradował w szelkach, cały czas na lince asekuracyjnej, żeby przypadkiem nie wypadł za burtę. Ale przed rejsem jakiś dziennikarz palnął, że kot będzie krótko uwiązany i do akcji wkroczyło Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, którego zresztą jestem benefactorem. Stwierdzili, że to okrucieństwo i chcieli Myszołowa odebrać. Napisałem do nich: Wypływam tego i tego dnia, o tej i o tej godzinie, informuję jednocześnie, że mój jacht jest uzbrojony i jeśli ktokolwiek wejdzie na pokład, to zostanie zastrzelony. Wypłynąłem bez przeszkód, Myszołów okrążył świat, wrócił cały i szczęśliwy. Po powrocie zwróciłem się więc o informację, ile w tym czasie zamęczono kotów i psów, ile zabito krów, owiec i świń. Odpowiedzi nie uzyskałem.

Potem były inne koty.
Na przykład kot Pieriestrojka, który pojawił się w naszym domu, w Kalifornii, wraz z trzęsieniem ziemi. Zawaliły się mosty, zawaliły się chałupy, a gdy osiadł pył i kurz, moja wspaniała Krystyna przyniosła kota. To była miazga. Mówię: Krystyna, z tym kotem to jak z tą radziecką pieriestrojką, nic z tego nie będzie. Poszedłem po pistolet, żeby go zastrzelić. Gdy wróciłem, nie było ani kota, ani Krystyny. Sprawa się wyjaśniła kilka dni później, gdy zacząłem otrzymywać z kliniki rachunki na setki dolarów. Kot przeżył, potem pojechał z nami na Alaskę, gdzie podróżowaliśmy psim zaprzęgiem, a jeszcze potem przyleciał do Polski. Mieszkał w akademiku, bo my przez dwa semestry prowadziliśmy wykłady na AWF.

Już go nie ma?
Nie ma Pieriestrojki i nie ma Myszołowa. A właściwie - są. Zostały spopielone, stoją w urnach na półce w bibliotece.

W Kalifornii?
Nie, na Hawajach, gdzie od trzech lat mieszkamy. Bo za te pieniądze, które miały być na Muzeum Wielkiej Przygody w Polsce i których nikt nie chciał, zbudowałem dom nad brzegiem oceanu na największej hawajskiej wyspie.

A jak wygląda ten Pana hawajski dom? To dom wagabundy, obywatela świata czy bogatego amerykańskiego biznesmena?
Dom jest okazały, stoi nad brzegiem morza, u stóp najwyższej góry świata, Mauna Kea, mierzącej 10 200 metrów. Ale nie od poziomu morza, tylko od tkwiącej w Pacyfiku podstawy. Gdy odwiedził mnie profesor Andrzej Paczkowski, wybraliśmy się na tę górę. Bo i on lubi się wspinać, choć też jest starszym panem.

W domu ma Pan podobno interesującą kapliczkę…
A tak: W korytarzu, na głównej ścianie. To piękna góralska kapliczka, z której wyjąłem Jezuska Frasobliwego, w jego miejsce wklejając banknot dolarowy. Jezusa umieściłem na płytce układu scalonego, wśród kondensatorów i oporników, zawiesiłem to w swoim pokoju. Znakomity collage.

W Polsce trafiłby Pan do sądu za obrazę uczuć religijnych.
To nie jest zniewaga. Obrzydliwe było, gdy ktoś pakował krzyż w ekskrementy. Ale skrzyżowanie elektroniki z Jezusem nie jest obrzydliwe. Jezus Frasobliwy w tym collage'u pyta: Jezus Maria, co wy robicie?!

A co Pan robi w Sopocie?
Załatwiam interesy. Właśnie wyszła "Machina czasu", moja kolejna książka. Pracuję też nad serią o słynnych kotach, jest już "Kot Diego", czyli kot Krzysztofa Kolumba, następny będzie "Felix, kot astronauta". Założone dziesięć lat temu Wydawnictwo Nord, do tej pory działające w USA, rozszerza właśnie działalność na Polskę. Chcę być niezależny, żeby to, co napiszę, mogło się szybko ukazać i lepiej sprzedać.

Jako hobby podaje Pan: Pecunia. Aż tak bardzo kocha Pan pieniądze?
Tak jest! Uwielbiam! Szanuję siłę pieniądza. Dlaczego wydaję własne książki? Bo były na to pieniądze. Dlaczego tu siedzę? Bo miałem pieniądze, kupiłem bilet lotniczy na cztery przeloty i po dwóch dobach dotarłem z hawajskiej wyspy do Polski. Ale dlaczego wstaję każdego dnia o czwartej i pracuję 12 godzin dziennie, mimo 76 lat? Nie dla pieniędzy, których mam dosyć, tylko dla pasji twórczej. Pecunia non olet, mawiają klasycy, ale dla mnie pieniądze nie są wszystkim.

Wciąż ma Pan czas na aforyzmy i wiersze?
Mógłbym ich napisać więcej, gdybym nie miał rąk zajętych trzymaniem koła sterowego jachtu, steru sportowego samolotu, laboratoryjnych probówek, broni palnej, kieliszka martini, cygara, mojej kobiety…

Król życia, chciałoby się rzec.
Tak się czuję, gdy siedzimy wieczorem z Krystyną na tarasie, z oceanem u stóp, pijemy szampana i patrzymy w gwiazdy.

I jeszcze kiedy?
Gdy jestem pod żaglem, w kompletnej ciszy. Albo gdy skaczę ze spadochronem.

Kiedy Pan ostatnio skakał?
W grudniu, w okresie świąt Bożego Narodzenia. Zaciął mi się spadochron, nie otworzył. Spadałem, ludzie zamarli. Uratowałem się w ostatniej chwili, bo udało mi się kawałek wyszarpać, zanim umiejętnie spadłem za ziemię. Kierownik skoków dobiegł do mnie, zielony z przerażenia, złapał mnie za klapy. - Kurwa, ktoś się musiał za ciebie modlić, bo z tego się nie wychodzi! - wrzasnął. A ja na to: - Spoko. Złego diabli nie biorą.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Trzymam w zębach kilka kości - rozmowa z kpt. Andrzejem Urbańczykiem - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki