Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polska wódka - tak, ale panienki - nie. Fakty i mity koncertu The Rolling Stones z 1967 roku

Dariusz Szreter
Powitanie przez "fanki" na Okęciu raczej nie było spontaniczne
Powitanie przez "fanki" na Okęciu raczej nie było spontaniczne Fot. Jarosław Tarań
Mity, którymi obrósł warszawski koncert The Rolling Stones z 1967 roku, weryfikował Marcin Jacobson. Odpytywał go na tę okoliczność Dariusz Szreter.

Publikujemy tylko 5 proc. treści. Resztę, 95 proc. przeczytasz po zalogowaniu się.

Książka "The Rolling Stones. Warszawa '67" zaczyna się dość nietypowo, bo od podziękowań wydawcy dla autora, czyli ciebie.
Wydawca, Grzegorz Mieczkowski, specjalizuje się w publikacjach o tematyce turystyczno-geograficznej, ale prywatnie jest wielkim fanem Rolling Stonesów. Ponieważ w lecie tego roku przypadła 50. rocznica pierwszego występu Stonesów w "klasycznym" składzie, Grzegorz zamarzył sobie, żeby zrobić album fotograficzny poświęcony ich warszawskiemu koncertowi z 1967 roku i zwrócił się do mnie o pomoc. Do tej pory panowało przekonanie, że jedyną osobą, która fotografowała wtedy Stonesów, był Marek Karewicz. Mnie udało się dotrzeć do jeszcze innych fotografii. Łącznie zebraliśmy ich grubo ponad 200. W pewnym momencie uświadomiłem sobie jednak, że taki album zupełnie nie powie współczesnym fanom rocka, czym ten koncert był dla naszego pokolenia. Zasugerowałem więc, żeby oprawić to jakimś tekstem. Jako że sam na tym koncercie nie byłem, trudno byłoby mi pisać z własnego punktu widzenia, postanowiłem więc zrobić taki patchwork ze wspomnień innych ludzi.

Ty, taki fan rocka, późniejszy menedżer wielu czołowych polskich kapel, nie byłeś na tym koncercie! Dlaczego?
Niestety, nie byłem pilnym uczniem i w związku z tym miałem do wyboru: albo nie zdać do następnej klasy, albo nie stawić się na koncercie Stonesów. Akurat tego dnia była wyznaczona klasówka. Gdybym na nią nie przyszedł w ogóle nie byłbym klasyfikowany i musiałbym powtarzać cały rok, co mi się nie opłacało. Bardzo wtedy bolałem nad tą sytuacją.

Ile osób przepytałeś?
Około 40. Z tym, że część z nich nie miała nic do powiedzenia. Odpowiadali, że niczego nie pamiętają poza emocjami. Mówili, że to był taki zastrzyk adrenaliny, że szczegóły w ogóle im nie utkwiły w pamięci.

A może wcale ich tam nie było? Podobno osób przyznających się do uczestnictwa w tym koncercie, a raczej koncertach, bo Stonesi wystąpili tego dnia dwukrotnie, było wielokrotnie więcej niż Kongresowa byłaby w stanie pomieścić.
To prawda. Gdyby policzyć tych, którzy twierdzą, że byli na tym koncercie, to dałoby się zapełnić Stadion Narodowy. Oczywiście, że weryfikowałem te opowieści. Ale w końcu minęło 45 lat, ludzie mają prawo nie pamiętać.

Albo przeciwnie - pamiętają ze szczegółami, tylko że opowieści innych tego nie potwierdzają, a wręcz mówią coś zupełnie innego.
Pamięć jest rzeczą ogromnie wybiórczą. I to wcale nie jest zależne od nas.
Do tej pory za "kanoniczną" uchodziła relacja Marka Karewicza, wybitnego fotografa specjalizującego się w zdjęciach muzyków.

Twoi rozmówcy kontrują zarówno jego opowieść o szczegółowej kontroli zespołu na lotnisku pod kątem narkotyków, jak i legendę o wagonie wódki, jaki muzycy zakupili za swoje złotówkowe honorarium, i który jakoby pozostał w Polsce, bo cło za jego wywóz okazało się zbyt duże.
Marek Karewicz jest znakomitym gawędziarzem i wiadomo, że tacy - mniej lub bardziej świadomie - ubarwiają opowieści. Zdarza się też, że rzeczy zasłyszane powtarzają jako swoje. To naturalna kolej rzeczy.

A ta historia o tym, jak Karewicz upił Stonesów w Kamieniołomach w przeddzień koncertu?
Co do tego picia - na pewno było. Karewicz mówił, że jak tam przyszli dwa stoliki były zajęte. Spotkałem kiedyś człowieka, który wtedy siedział przy jednym z nich i widział, jak oni balują. Niestety, on wyjechał za granicę i nie udało mi się zdobyć jego relacji do książki.

Czyli narkotyków nie było, wódka - tak. A panienki?
Nie było. Oni się bali. Przyjechali do komunistycznego kraju, byli bardzo ostrożni i wystraszeni. Ich opowieści o ubekach ukrywających się za kolumnami w hotelu świadczą o tym, że czuli się tu bardzo niepewnie. A z drugiej strony hotel był dokładnie otoczony przez milicję, więc nawet jakby panienki chciały się do nich dobrać, miałyby z tym kłopot.

Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Do tej pory żyłem w przekonaniu, że w czasie tego koncertu nie dało się niczego usłyszeć, poza wrzaskiem publiczności. Tymczasem część twoich rozmówców analizuje nawet grę poszczególnych instrumentalistów.
Jeden z najwybitniejszych polskich akustyków Jacek Mastykarz twierdzi, że Kongresowa to jeden z najtrudniejszych obiektów do nagłośnienia. Do tego jeszcze w tamtych czasach nikt się nie bawił w niuanse - zwykle wokalista miał wzmacniacz tej samej mocy co gitarzyści. Klarownie to tam nic nie brzmiało, choć w niektórych miejscach mogło być nieco lepiej. Ale też i mało komu to przeszkadzało. Mick Jagger powiedział, że jak ktoś chce słuchać jak i o czym oni śpiewają, to niech sobie kupi płytę. Na koncert idzie się po to, żeby przeżyć. To była forma zbiorowej ekstazy.

Polskim krytykom się raczej ona nie udzieliła. Cytujesz recenzje...
W tych recenzjach, poza Romanem Waschko, jeszcze tylko jedyny Lucjan Kydryński napisał, że co prawda on tego nie rozumie i nie aprobuje tej estetyki, ale przyjmuje, że to może się komuś podobać i mieć jakąś wartość. W zestawieniu z emocjami, o jakich mówią uczestnicy koncertu, te recenzje dają obraz klimatu, jaki był tworzony wobec tego wydarzenia w mediach. To była przecież muzyka z gruntu niepasująca do tego, co usiłowano Polakom wmówić i wylansować.

Zaraz, zaraz, przecież to państwowa agencja ich tu sprowadziła, za państwowe pieniądze i - z całą pewnością - nie bez zgody najwyższych czynników. Czyli schizofrenia jakaś...
Nie wie lewica, co czyni prawica. Działacze kultury i dziennikarze to było jedno. Oni działali według wytycznych z KC, jak należy się do takich rzeczy odnosić. Ale innym torem szła polityka zagraniczna. Tu chciano pokazać, że PRL to kraj prawie wolny, w którym takie rzeczy jak koncert Stonesów mogą się zdarzyć, są dopuszczalne. A na potrzeby wewnętrzne tę sytuację można było zawsze odwrócić: zobaczcie, jakie to jest rozwydrzenie! Wreszcie to był też znakomity biznes. Kiedyś podliczyliśmy ze znajomymi z branży, że na żadnym innym towarze importowanym władza nie miała takiej przebitki, jak na koncertach wykonawców zachodnich. Dolar, oficjalnie kosztował 24 złote, na czarnym rynku - 100, a w przeliczeniu z biletu oni mieli tysiąc złotych za dolara! To była więc zagrywka biznesowa, te dolary były potrzebne. Więcej o otoczce tego koncertu, klimacie, w jakim się odbył, tamtej rzeczywistości politycznej, opowiada książka Marcina Sitki "The Rolling Stones za żelazną kurtyną", która ukaże się za dwa tygodnie, w tym samym wydawnictwie.

Pytałeś o esbeckie raporty na temat tego koncertu w archiwach IPN i odpowiedziano ci, że nie ma tam nic na ten temat. Jak to możliwe?
Sądzę, choćby po publikacji "Jarocin w oczach bezpieki", że tego typu koncert był pod szczególnym nadzorem i na pewno powstało tych raportów mnóstwo. Co się z nimi stało - nie wiem. Nie ja jeden szukałem i nie ja jeden tych dokumentów nie znalazłem. Rzeczą pewną natomiast jest, że cała dokumentacja koncertu, która była w Pagarcie [agencja koncertowa, która w czasach PRL sprowadzała do Polski zagranicznych artystów i pośredniczyła w wyjazdach polskich wykonawców za granicę - red.] została zmielona w tym czasie przeobrażeń 1989/90. Dla kogoś to było wygodne, w końcu tam obracano dewizami i mogło wyjść na jaw parę ciekawych rzeczy.

Następny raz w Polsce Stonesi mieli zagrać w Gdańsku, w 1990.
W stoczni. Byłem nawet zaproszony do grupy, która miała przygotować ten koncert. Sprawa rozbiła się jednak o milion dolarów gwarancji rządowej, który trzeba było dać. Lech Wałęsa się wahał, a Vaclav Havel podpisał od ręki. I zagrali w Pradze.

Rozmawiał Dariusz Szreter
[email protected]

"The Rolling Stones. Warszawa '67", fotografie: Stanisław Dąbrowiecki, Leszek Fidusiewicz, Marek Karewicz, Janusz Klejny, Cezary Langa, Jarosław Tarań, tekst: Marcin Jacobson, wstęp: Piotr Metz. Wyd. c2, Wrocław 2012

Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki