Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cztery lata od zatonięcia pogłębiarki Rozgwiazda. Marek Błuś: Nieodrobiona lekcja XIX wieku

kpt.ż.wlk. Marek Błuś,publicysta morski, redaktor "Baltic Transport Journal", wykładowca Ośrodka Szkoleń Ratowniczych
Rufa Stefana holującego Rozgwiazdę. Zdjęcie pochodzi z monitoringu PRCiP
Rufa Stefana holującego Rozgwiazdę. Zdjęcie pochodzi z monitoringu PRCiP
Przypomnijmy październik 2008 roku. Holowana do Szczecina pogłębiarka Rozgwiazda przewraca się i tonie w pobliżu Kołobrzegu. Jest siódma rano, północno-zachodni wiatr osiąga chwilami siłę aż (albo tylko, proszę wybrać) 8 st. Beauforta. Kapitan holownika Stefan natychmiast woła MAYDAY.

Seria nieszczęść

Statek Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa (MSPR), stacjonujący w najbliższym porcie, czyli właśnie w Kołobrzegu, osiągnie gotowość do wyjścia w morze dopiero około południa. Coś trzeba na nim naprawić, więc do akcji pierwsza wyrusza jednostka ratownicza z Darłowa (ma co najmniej dwa razy dłuższą drogę). Śmigłowce ratownicze Marynarki Wojennej z bazy w Darłowie straciły resursy, więc należy poderwać maszynę z Gdyni (pod silny wiatr to przynajmniej pół godziny lotu więcej, przybywa na miejsce o 8.35). Do tego silniejszemu z dwóch holowników, które ciągnęły Rozgwiazdę, przydarza się awaria silnika, a potem wybucha na nim pożar. Jego załoga szykuje się do ewakuacji. Nieco później na mniejszym holowniku pęknie pokład nad siłownią, zagrozi mu blackout, bo woda poleje się na tablicę rozdzielczą instalacji elektrycznej. W konwoju holowniczym Rozgwiazdy jest jeszcze szalanda motorowa. Na niej fale zalewają i trwale uszkadzają jeden z dwóch silników napędowych.

Pięcioosobowa załoga Rozgwiazdy zginęła prawie natychmiast - dwóch marynarzy nie opuściło kabin, a dla pozostałych los też nie był łaskawy. Od organizacyjnej sprawności i profesjonalizmu ratowników niewiele więc już zależy. Można powiedzieć, że odbywają się tylko ćwiczenia na wyższym poziomie realizmu niż zwykle. Ratownik opuszczony do wody ze śmigłowca nie może uchwycić umazanego paliwem ciała zmarłego, a przy kolejnej próbie doznaje kontuzji. Statek ratowniczy z Darłowa ma tylko jednego marynarza pokładowego w załodze, więc nie "sprzątnie" z morza pustej tratwy ratunkowej, którą uwolnił z wraka pogłębiarki hydrostatyczny automat. Bliźniacze jednostki ze Świnoujścia i Kołobrzegu, które przybyły później, też mają problem z niekompletną załogą. Drużyna ratownictwa brzegowego próbuje zwodować z plaży swoją łódź motorową, bezskutecznie. Wkrótce w ich samochodzie terenowym popsuje się skrzynia biegów. Holownik z niesprawnym silnikiem znajdzie się pod opieką prywatnego holownika z Kołobrzegu, dawnej jednostki ratowniczej PRO, a ten z pękniętym pokładem sam dojdzie do portu schronienia. Szalanda zawraca po asystę w stronę Zatoki Gdańskiej.

Odnotujmy jeszcze niespieszne wyjście do akcji patrolowca Straży Granicznej z Kołobrzegu (o 8.30) i szokującą próbę włączenia się do niej holownika portowego Marcin, który o mało się nie wywrócił na fali tuż za główkami kołobrzeskiego portu. Odnotujmy nierozsądne polecenie wydane ratownikom przez gdyńskie Ratownicze Centrum Koordynacyjne MSPR, żeby wspomnianej wyżej tratwy ratunkowej pozbyć się przez jej podziurawienie (w zakamarkach tratwy pneumatycznej zawsze zostanie dość gazu, żeby zachowała szczątkową pływalność).

Akcja nie nasuwa zastrzeżeń

Kapitanowie statków ratowniczych napisali potem w raportach (który to już raz?), iż ich jednostki są niezdatne do działania z jednym marynarzem. Praca ratowników oparta jest bowiem na zasadzie "jedna ręka dla ratowanego, druga dla siebie", czyli dwóch ludzi na pokładzie stanowi absolutne minimum.

Akta izb morskich w sprawie Rozgwiazdy czytałem dawno, moje notatki dotyczą innych zagadnień, może więc jakiś szczegół przedstawiam nieściśle, ale pamiętam przecież, że wobec tego "zmultiplifikowanego" wypadku MSPR nie uruchomiła ani bazującego w Świnoujściu własnego holownika Kapitan Poinc, ani okrętu ratowniczego Marynarki Wojennej. Ze Świnoujścia na pomoc holownikowi pozbawionemu napędu przybył prywatny holownik "redowy".
Izby morskie mają ustawowy obowiązek oceny akcji ratowniczej podczas badania każdego wypadku morskiego. I po tej katastrofie też oceniły: "Zachowanie się członków załogi (...) po wypadku i akcja ratownicza nie nasuwają zastrzeżeń" (orzeczenie szczecińskiej Izby Morskiej z 27 października 2010 roku). A z takiej oceny wynika oczywiście, że nie wydały zaleceń, choćby w sprawie zdekompletowanych załóg statków ratowniczych. "Ratowniczej" części orzeczenia nie zakwestionował nikt, kto był do tego uprawniony. Rzadka okazja, gdy rzeczywistość powiedziała morskim służbom "sprawdzam", została zmarnowana.

Skąd wziąć ludzi?

Ale wróćmy do problemu marynarzy, których zabrakło na statkach ratowniczych, prawdopodobnie z powodu ograniczonego budżetu MSPR. Nie musiałoby tak być, gdyby ratownictwo morskie oparte było na organizacji ochotniczej, podobnej do Ochotniczych Straży Pożarnych albo TOPR. Rozbudowane załogi brytyjskich, holenderskich czy hiszpańskich (żeby nie mnożyć przykładów) jednostek ratowniczych, które czasem mamy okazję oglądać na filmach dokumentalnych, nie otrzymują pensji, nie mają umów o pracę. Są to członkowie stowarzyszeń ratowania rozbitków albo - z urokliwą nazwą - "łodzi ratowniczych". Stowarzyszenia bywają właścicielami statków, przystani, niektórym udało się uniezależnić od państwowych dotacji. Najstarsze, brytyjsko-irlandzkie i holenderskie, powstały w 1824 roku, niemieckie - w 1869, fińskie -w 1897, czyli jeszcze przed uzyskaniem przez ten kraj niepodległości. Powołanie formalnej organizacji było zawsze poprzedzone różnymi formami samoorganizowania się nadmorskich społeczności. Podobne struktury istnieją także przy organizacjach państwowych - ochotnicza rezerwa amerykańskiej Straży Wybrzeża liczy około 30 tysięcy ludzi.

Nie będzie Bismarck rozbitków nam ratował

Wniosek nie jest odkrywczy - słabość państwa i społeczeństwa splatają się w skutkowo-przyczynowym uścisku, który w naszym przypadku ktoś nazwał hasłowo "straconym XIX stuleciem". Opuściliśmy jedną klasę i należałoby odrobić zaległości. Ale czy ktokolwiek wpisał sobie taki punkt do politycznego programu?

Kiedy odgórnie reformowano ratownictwo morskie (podkreślmy - odgórnie, bez jakiegokolwiek udziału społeczeństwa), musiała też stanąć sprawa modelu ratownictwa - społeczne czy państwowe? Jawna dyskusja na forum sejmowej podkomisji pracującej nad ustawą o bezpieczeństwie morskim składała się z jednej wypowiedzi przedstawiciela rządu na temat modelu społecznego: "...to jest koncepcja bismarckowska, która nam nie pasuje...". W 1824 roku Bismarck nosił krótkie spodenki i nie miał żadnych koncepcji, ale wszyscy uczestnicy tamtego zgromadzenia na Wiejskiej milcząco zgodzili się z mówcą.

Urzędnik nie wyjaśnił, dlaczego stowarzyszenie ratowników nie pasuje. Jeśli założymy, że władza jest racjonalna i chociaż może nie wie, gdzie i kiedy coś się zaczęło, to jednak wie, na czym rzecz polega. W przypadku morskich stowarzyszeń ratowniczych, organizacji licznych (należą do nich nie tylko członkowie załóg i drużyn brzegowych), scementowanych potem ćwiczeń i krwią (prawdziwą) w akcji, władza ma w nich wymagającego partnera i profesjonalnego kontrolera swoich poczynań. Trudno sobie np. wybrazić, żeby ochotnicza organizacja tolerowała kilkuletnią absencję wojskowego śmigłowca na stacji ratowniczej albo nie wystawiła rachunku politykom, którzy pozostali w tej sprawie bezczynni. Czyli słusznie nie pasuje.

***
Polityczne hasło, pod którym działa państwo, nie brzmi więc "odróbmy wspólnie lekcję XIX wieku", jest raczej marnym plagiatem z Gomułki: "władzy, raz zdobytej, nie oddamy nigdy".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki