Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O upadku Dragulescu i zbyt ciężkiej łódce

Redakcja
Z mistrzami olimpijskimi z Pekinu, gimnastykiem Leszkiem Blanikiem i wioślarzem Adamem Korolem, rozmawia Waldemar Gabis

Od waszego triumfu w Pekinie minęły trzy miesiące. Czy bycie mistrzem olimpijskim jest uciążliwe? Jest jak w "Seksmisji" Juliusza Machulskiego: autografy, wywiady, wizyty w zakładach pracy...?
Leszek Blanik: Jest więcej różnych zaproszeń, dużo więcej jeżdżenia po Polsce. W tej nowej roli czuję się w miarę dobrze, na pewno nie jest to trudniejsze zadanie niż codzienna praca na sali. Zresztą pojawiając się na tych spotkaniach, sam niejako podsycam swój sukces, a przecież miło jest być docenianym. Z drugiej strony, cierpią najbliżsi. Przed igrzyskami nie miałem dla nich wiele czasu i wydawało się, że po Pekinie będzie inaczej. Okazuje się, że wcale tak nie jest.
Adam Korol: Dla mnie te ciągłe zaproszenia i wizyty są już trochę uciążliwe. Najbardziej na tym cierpi rodzina, bo zostaje dla niej mało czasu. Głupio jest jednak odmawiać choćby dzieciakom w szkołach. Poniekąd to nasz obowiązek, bo tym sukcesem, tą radością trzeba się podzielić z jak największą ilością osób. I jeszcze jedno... Na tych spotkaniach pokazują na telebimie ten nasz złoty wyścig, patrzę na niego i nie mogę się poznać. Od startu w Pekinie przytyłem sześć kilogramów.

Co się czuje na olimpijskim podium, kiedy grają Mazurka Dąbrowskiego? Pamiętacie to jeszcze?
LB: Człowiek stara się zapamiętać wszystko to, co się dzieje się wokoło. Patrzeć na flagę, patrzeć na ludzi i ich wyrazy twarzy, słuchać Polaków śpiewających hymn, zastanawiać się, co w tej chwili dzieje się w domu. Było wiele pozytywnych myśli, ale też niedowierzanie, że po tylu latach pracy i oczekiwania w końcu się udało. Na uświadomienie sobie, że zdobyło się złoty medal olimpijski, który jest marzeniem każdego sportowca, potrzeba wiele czasu. Często tygodni, a nawet miesięcy.
AK: Człowiek jest w szale, przynajmniej ja. Biegałem, ściskałem napotkanych ludzi, krzyczałem. Byłem jakiś strasznie podekscytowany, nie mogłem ustać w jednym miejscu. Na podium śmiałem się, cieszyłem. Patrzę na stojącego obok mnie Michała Jelińskiego - ten ryczy jak bóbr, Marek Kolbowicz ryczy, Konrad Wasielewski się cieszy. To dziwne, bo jestem raczej z tych, którzy w podobnych sytuacjach się wzruszają.

Świadomość sukcesu była?
LB: Była, ale nie koniec emocji. Dopiero potem, jak poszliśmy zważyć łódkę...
Cztery lata temu polskie kajakarki za zbyt lekką łódkę zostały zdyskwalifikowane i straciły pewny, wydawało się, medal.
AK: No właśnie, dlatego ważenie to dopełnienie złotego medalu. Gdyby się okazało, że łódka jest troszeczkę za lekka, to koniec! Zabierają nam złoty medal! Wiedzieliśmy, że jest cięższa od wymaganej normy, ale ta obawa zawsze istnieje. Organizatorzy stawiają łódkę na wagę, a my patrzymy z niepokojem, jak cyferki na liczniku się zmieniają. Łódka może ważyć 52 kilogramy, a nasza ma... 53 i coś. Ulga. Potem jeszcze kontrola dopingowa, akurat wzięli mnie...
LB: ... Wiesz, że nie bierzesz, a masz stracha...
AK:... Dokładnie. Dziwnie się czujesz. "A może ktoś coś podsypał" - myślisz. Wszystko jest w porządku, badanie nic nie wykazało. Dopiero trzy czy cztery godziny później zaczynasz się zastanawiać, co się stało. Ale wtedy wychodzi potworne zmęczenie. Zresztą następnego dnia wracaliśmy już do Polski i podczas lotu prosiliśmy pilota, by dowiedział się, jak poszło Leszkowi [Blanik walczył o medal dzień po polskiej osadzie - przyp. red.]. Ten w godzinę startu Leszka połączył się z Pekinem, no i dowiedzieliśmy się, że jest złoto. Cały samolot oszalał ze szczęścia, wszyscy bili brawo... To było super!
Leszek w pierwszej próbie oddał bardzo dobry skok, ale Rumun Marian Dragulescu jeszcze lepszy. Czułeś, że możesz przegrać?
LB: Jestem człowiekiem, który bardzo dużo obserwuje. Inni zawodnicy siedzą sobie w hotelu i odpoczywają, ja jestem na hali i podpatruję rywali. Wiem wszystko o moich najgroźniejszych przeciwnikach, jak skaczą, co skaczą. Wiedziałem, że Marian Dragulescu nie jest dobrze przygotowany do tych igrzysk i prawdopodobieństwo popełnienia przez niego błędu jest bardzo duże. Wiedziałem, że swój pierwszy skok wykona albo idealnie, albo blisko ideału. Był to piękny skok, ale niczym nie zaskoczył. Ze spokojem czekałem na drugi. Po pierwszej fazie, czyli po odbiciu z nóg i naskoku na stół było wiadomo, że się przewróci.

Nie kończycie jeszcze karier sportowych. Dlaczego? Obaj macie już ponad 30 lat, wielkie sukcesy na koncie. Nie lepiej odejść w chwale?
LB: Chcę, co zresztą wcześniej zapowiadałem, po igrzyskach olimpijskich w Pekinie zaliczyć jeszcze kilka występów. Ale jako mistrz olimpijski nie mogę sobie pozwolić na starty, będąc nieprzygotowany.

To będzie pożegnalny sezon?
LB: Cały przyszły rok da mi odpowiedź na pytanie, czy znajdę siły, by swoją karierę dalej ciągnąć. Na moją sportową przyszłość wpływ będą miały też pewnie decyzje polskich władz sportowych, które mają zmienić system stypendialny dla wybitnych zawodników. Mistrzowie olimpijscy, jak ja czy Adam, od przyszłego roku mają być objęci kilkuletnim cyklem stypendialnym. To bardzo ważne, bo da wiele spokoju w przygotowaniach do następnych igrzysk. Jednak na to czy będę startował w kolejnych latach, decydujący wpływ będzie miała motywacja czysto sportowa.
AK: Razem z kolegami z osady nie deklarowaliśmy szybkiego zakończenia kariery po Pekinie, choć pytania o olimpijski start w Londynie były dla mnie trudne. Czteroletni okres pomiędzy Pekinem a Londynem to strasznie dużo czasu i mnóstwo poświęceń. Na pewno wystartujemy w przyszłorocznych mistrzostwach świata w Poznaniu, bardzo nam zależy na pokazaniu się przed polską publicznością.

Małżonki pozwalają na kontynuowanie kariery? Przymykają oko czy po prostu przyzwyczaiły się do waszej nieobecności w domu?
LB: Życie sportowca jest trochę schematyczne, co roku wygląda bardzo podobnie. Na pewno trzeba się pogodzić z takim życiem.
AK: Bez wsparcia rodziny bym pewnie nie trenował. Zaczynam wyjeżdżać w styczniu i wracam we wrześniu, przez ten czas żona zajmuje się domem i wychowywaniem naszych dzieci. Gdyby nie była twardą kobietą, to ciągle by mi siedziała na telefonie i narzekała "oj, jak ciężko", "dzieci chore, a ciebie nie ma", "ja muszę do pracy"... Takich codziennych spraw jest mnóstwo. Znam wielu ludzi, którzy musieli kończyć kariery sportowe, bo nie mieli wsparcia w rodzinie. Dopiero zdobywane medale są jakąś rekompensatą za miesiące rozłąki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki