Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Budynki po Stoczni Gdańskiej znikają na naszych oczach [WYWIAD Z MICHAŁEM SZLAGĄ]

Jarosław Zalesiński
Michał Szlaga
Trzeba wstrzymać wyburzenia budynków po Stoczni Gdańskiej - mówi Jarosławowi Zalesińskiemu Michał Szlaga, fotografik od dziesięciu lat dokumentujący historię terenów postoczniowych w Gdańsku

Wraca dyskusja o możliwości uratowania dźwigów dawnej Stoczni Gdańskiej…

Dyskusja koncentruje się na tym, czy mamy ratować dźwigi. Powiem krótko: tak, mamy. Ale dźwigi to tylko fragment stoczni, coś, co jest widziane z zewnątrz, co jest najbardziej charakterystyczne. Ludzie o dźwigach myślą czule, natomiast nie wzrusza ich już los budynków, bo tych niszczonych po prostu nie widzą.

Lokalna opinia reaguje wtedy, kiedy coś dzieje się na jej oczach, np. kiedy wyburzono budynki przy ul. Jana z Kolna albo zaczęto wyburzać dawne Biuro Projektowe.

A za tą widoczną fasadą wyburza się o wiele więcej. Od 2003 roku do dzisiaj usunięto kilkanaście budynków, co całkowicie zmieniło charakter tego terenu. Kiedyś była to fascynująca przestrzeń, cechująca się autentycznością i integralnością. Istniały w niej obok siebie różne funkcje, które były tu obecne od początków rozwoju przemysłu stoczniowego do dzisiaj.

Przeczytaj także: Kobiety w Stoczni Gdańskiej: działaczki Solidarności, artystki i pracownice

Poza historią industrialną w ten teren wpisana jest też historia solidarnościowa.

Waż, ale według mnie to, że dawna Stocznia Gdańska jest postrzegana tylko i wyłącznie przez pryzmat Solidarności, stanowi także duży problem. Ci, którzy są do tradycji Solidarności zniechęceni, mogą czuć się zniechęceni i do stoczni. To tacy ludzie powtarzają: sami to sobie zrobili. Problem polega też na tym, że aby tę solidarnościową tradycję miejsca zachować, wpakowano ogromne pieniądze w Europejskie Centrum Solidarności, niestety w takim kształcie.

Chodzi o bryłę?

Nie, o kasę. Nie kwestionuję samej idei powołania Centrum, ale przecież można było wydać te pieniądze np. na ratowanie którejś z hal, na co właśnie teraz nie ma środków. A gdyby nawet środki jakimś cudem się znalazły, taka uratowana hala byłaby dzisiaj bezużyteczna. Niewiele jest funkcji, które można by "włożyć" w tego rodzaju architekturę. W poprzemysłowych dzielnicach w Nowym Jorku tego rodzaju budynki zostały zaanektowane przez studia filmowe.

Gdynia próbuje takiej drogi.

Być może uda się to Gdyni, nie mam na ten temat wiedzy, ale nie uda się już Gdańskowi, który zainwestował gigantyczne środki w stworzenie takiego ciała obcego, jakim jest siedziba ECS. A można było powiedzieć: stwórzmy ESC w stoczniowych halach, w ten sposób uratujemy je. Takiego myślenia zabrakło.

Przeczytaj także: Rozpoczęła się rewitalizacja terenów byłej Stoczni Gdynia

Zabrakło chyba przede wszystkim zrozumienia charakteru tego miejsca.

Tak, zabrakło wyobraźni, zdolności przewidywania. Te same tendencje można było obserwować w miastach Europy Zachodniej - wielkie zakłady przemysłowe wycofują się z terenów miejskich, ich grunty trzeba na nowo zagospodarować. Już wtedy należało zadać sobie pytanie, jak to zrobić u nas. Według mnie, byłoby najlepiej, gdyby na tamtym etapie tereny postoczniowe zostały w ręku państwa. To byłoby pewnie idealnym rozwiązaniem. Skoro jednak przekazano je w ręce prywatne, to przynajmniej miasto, gdyby chciało, żeby jakiś budynek przetrwał, powinno go odkupić od dewelopera albo powinno przynajmniej lobbować za pozostawieniem go. Mogło też wpuścić na te tereny tylko takiego inwestora, który by umiał dostrzec swój interes w zachowaniu charakteru miejsca. Tylko trzeba było o tym w odpowiednim czasie pomyśleć.

Ale czy to by się mogło komuś opłacać?

Nie przy takim założeniu oczywiście, że pozostawiamy 100 proc. istniejących budynków. Można było jednak postawić sprawę tak: zastanówmy się, jak zlikwidować powiedzmy 30 czy 40 proc., a resztę ocalić po to, by nie zatracić szczególnych walorów tego miejsca. I opracujmy wcześniej bardzo dobry plan, określający, co może się tam wydarzyć. Stało się jednak tak, że tereny zostały sprzedane, pojawili się deweloperzy, którzy, owszem, sugerowali chęć wykorzystania walorów miejsca i zapowiadali, że wybudują tu wspaniałą dzielnicę…

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i w sierpniu korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Najciekawszy taki teren inwestycyjny w Europie, jak wtedy deklarowali.

Taki był pierwszy przekaz. Ale przyjęty wówczas plan zagospodarowania nie chronił charakteru miejsca. Na tamtym etapie wojewódzki konserwator zabytków nie wykonał swojej pracy. Automatycznie określił na przykład, że należy zastanawiać się nad urządzeniami, które powstały przed 1945 rokiem.

Tak to zostało ujęte w planie zagospodarowania przyjętym w 2004 roku.

Tylko że nikt nie ustalił, z jakiego okresu pochodzi wiele stoczniowych urządzeń. I nikt tego nie pilnuje do dzisiaj. W ubiegłym roku w lutym z wyspy Ostrów zniknął na przykład dźwig. Wyspa Ostrów to zresztą osobna historia, ten teren został kupiony przez nowego właściciela, który potrzebuje przestrzeni, co jest zrozumiałe, bo chcą zbudować dużą montownię wież wiatrowych, więc burzą, burzą, burzą... Czy to się dzieje pod jakąś kontrolą?

Stoczniowe dźwigi w Gdańsku: Panorama bez żurawi? Miasto przeprowadza ankietę wśród gdańszczan

Nie wiem. A co się stało z tym dźwigiem?

Zniknął. W mojej ocenie mógł być nawet z 1923 roku. Na zdjęciach datowanych na lata 20. widać takie urządzenia. Znam też zdjęcie wejścia do stoczni Schichaua, zdjęcie wygląda na 1915 rok, jako fotograf mogę to ocenić po sposobie fotografowania. Moim zdaniem, widniejący na zdjęciu mały zielony dźwig to to samo urządzenie, które stoi dzisiaj naprzeciwko Instytutu Sztuki Wyspa. Zdaniem konserwatora, na terenie stoczni nie ma tak starych urządzeń, za to we wpisie widnieją jakieś enigmatyczne dźwigi parowe.

Wiele osób chodziło po stoczni i szukało tych dźwigów, zastanawiając się, co konserwator mógł mieć na myśli.

Ja również nie widziałem żadnych dźwigów parowych. Podejrzewam, że wpisano mylnie nowe dźwigi jako stare. Nie wiadomo tylko, gdzie są te stare. W mojej ocenie, oprócz tego, co zostało już skasowane, pozostały jeszcze trzy stare urządzenia, jedno sprzed 1926 roku, jedno nawet sprzed 1920 i jedno z roku 1934.

Jeśli giną urządzenia sprzed 1945 roku, jest to bezprawne.

Jeśli fakty wyglądają inaczej, byłbym bardzo zdziwiony i gotów jestem przepraszać, ale według mnie, służby konserwatorskie w czasie pracy nad tym planem nie dysponowały kompletną dokumentacją i nie przeprowadziły badań. Przykładem może być budynek 140B. Został wyburzony jakieś półtora roku temu. To pierwszy budynek, którego zniknięcie zostało zauważone. Rozkręciła się afera, że burzą historyczne budynki. Wtedy został poproszony o opinię konserwator. Jego werdykt brzmiał: powszechne domniemanie wiekowości budynku wynika ze stanu zaniedbania. Nie jest to żaden budynek przedwojenny, pochodzi on z lat 50.

I co, to nieprawda?

Według dokumentacji, budynek rzeczywiście pochodzi z lat 50., ale dałbym sobie rękę uciąć, że postawiono go w pierwszej dekadzie XX wieku. Mówi o tym sposób budowy, żeliwne kolumny, użyte wzornictwo i tak dalej. Być może kiedy budynek został wyremontowany powiedzmy w 30 proc., bo takie były zniszczenia wojenne, dokonano wpisu, potwierdzającego, że powstał w latach 50. Konserwator, podejrzewam, wyraził swoją opinię na podstawie samych tylko papierów i nawet się na teren stoczni nie przeszedł. Gdyby się tam przespacerował, będąc świadomym architektury człowiekiem, zrozumiałby, że rzeczywistość wygląda inaczej, niż mówi dokumentacja.

Czy spacerował, czy nie, tego nie wiem, ale wiem, że wtedy, gdy opracowywano plan z 2004 roku, jego poprzednik znajdował się pod bardzo dużą presją. Oskarżano go, że jest hamulcowym rozwoju miasta. Mógł chcieć w sprawach stoczni wykazać się większą elastycznością.

Szczerze mówiąc, mało mnie to dziś obchodzi, co mogło na niego wtedy wpłynąć. Ważne jest to, że popełniono ewidentny błąd. Na każdym etapie zresztą popełniono wiele błędów i nadal mnóstwo się ich popełnia.

Można je jeszcze naprawić?

Nie wiem. Potrzebna jest wspólna, zespołowa inicjatywa ludzi, którzy mogą coś w tej sprawie zdziałać. Na razie jest tak, że od czasu do czasu ktoś coś powie, odezwą się artyści albo FRAG, prezydent miasta zadeklaruje, że zależy mu na dźwigach, i nic z tego nie wynika. A jednocześnie tereny postoczniowe zmieniają się w nic. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy mieli tam po prostu osiedla w stylu Kowale. Zostawi się co najwyżej pięć starych budynków na krzyż, co niczego nie zmieni. Kiedy artyści związani ze stocznią, w tym i ja, dziesięć lat temu wchodziliśmy na te tereny, były one niesamowicie zaniedbane, zdewastowane, ale fascynujące. Nie miałem problemu, żeby sobie wyobrazić, iż na pustych przestrzeniach staną kiedyś wieżowce. Wydawało mi się to nawet czymś niesamowitym. Kiedy teraz pomyślę, że wieżowce będą stały pośrodku pustego pola, a zostanie marnych kilka hal, przestaje mnie to obchodzić.

Przeczytaj także: Gdańsk. W ankiecie na temat żurawi stoczniowych wzięło już udział 5 tys. osób

Mogło powstać coś unikatowego.

Dziś nie ma już na to szansy. Cudowność tego miejsca zanika z każdym miesiącem. Niegdyś przyjmowałem wiele osób ze świata, dziennikarzy czy artystów z Europy Zachodniej i zza oceanu, zafascynowanych tym, co tu się wydarza. Ci ludzie dobrze wiedzieli, że u nich przy zagospodarowywaniu podobnych terenów zostało popełnionych mnóstwo błędów. Ale my mieliśmy mieć to szczęście, że realizujemy nasz projekt 30 lat po tamtych błędach i możemy ich uniknąć. Ale popełniliśmy te same błędy i popełniamy je dalej. A nawet wysuwamy się na czoło w ich powtarzaniu.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i w sierpniu korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Gdzie tkwi największy błąd?

Z jednej strony mamy deweloperów, mówiących: to jest teren prywatny, który do nas należy, i to są nasze decyzje. Budynki nie są objęte ochroną konserwatorską, więc działamy zgodnie z prawem. Z drugiej strony miasto rozkłada ręce: my byśmy bardzo chcieli, ale rozumiecie, mamy kryzys, miasto musi zarabiać na tych terenach, a nie stać nas na własne inwestycje. Więc niestety nic nie możemy zrobić.

Jedni i drudzy prawdę mówią…

Ale można by o tym pomyśleć inaczej: powstaje nowa, wielka dzielnica. Wydaje mi się, że od czasu wytyczania ulicy Grunwaldzkiej, łączenia Śródmieścia z Oliwą, nie było przedsięwzięcia urbanistycznego na taką skalę. Można by to porównać do sytuacji, w której miasto byłoby w ciąży z tą dzielnicą, chodziło z brzuchem. A miasto mówi, że to nie jej dziecko, bo to tereny prywatne. Teraz jest to teren prywatny, ale przecież jak już deweloperzy skończą swoje budowy, Młode Miasto stanie się bardzo ważną dzielnicą miasta, jego nowym centrum, dobrem publicznym. Miasto tak czy tak będzie więc miało to dziecko, tylko że nie chce donosić ciąży. I w końcu urodzi jakiegoś potworka.

Pozostaje nam liczyć na dobrą wolę prywatnych inwestorów?

Trzeba z nimi współpracować, ale z pozycji urzędowych. A przede wszystkim trzeba by zagonić do pracy instytucje, zajmujące się architekturą i ochroną dziedzictwa kulturowego. Trzeba natychmiast sporządzić rzetelną inwentaryzację budynków i urządzeń technicznych. I wstrzymać wyburzenia czy likwidację infrastruktury technicznej do czasu sporządzenia podobnej inwentaryzacji, która by nam pozwoliła zorientować się, czy pozostało jeszcze coś wartościowego. Deweloperzy również powinni jeszcze raz swoje zaangażowanie przemyśleć, zobaczyć swój interes w pomyśle ocalania charakteru miejsca. Jeśli nie będą go widzieli, to będą chcieli jedynie kasować kolejne obiekty.

Tylko czy rzeczywiście na tych obiektach można zrobić dobry interes?

To pytanie nie do mnie, tylko do miejskich menedżerów. Problem w tym, że takich menedżerów po prostu nie ma, są jedynie urzędnicy. Gdyby istnieli miejscy menedżerowie, mogliby szukać na zewnątrz jakiegoś finansowania albo jakiejś funkcji - tak jak w Gdyni wymyślono, żeby na terenach postoczniowych powstało studio filmowe. W ubiegłym roku w lutym został zezłomowany pływający dźwig Jurand. Wyremontowany, przez dziesięć lat nie trzeba by go było dotykać pędzlem. Dźwig pływający ma część podwodną, gdzie jest osiem kajut, do tego mesa, zbiornik na wodę pitną i tak dalej. Moim zdaniem, można by go przerobić np. na fantastyczny pływający motel. Został sprzedany, według moich informacji, za 470 tysięcy złomiarzowi z polskiego haka. Zadzwoniłem do niego z propozycją, żeby nie ciął Juranda na złom, dał nam trochę czasu, to może grupa ludzi go odkupi. Złomiarz to przekalkulował i po dwóch tygodniach powiedział mi, że może sprzedać dźwig za milion. Zwykły złomiarz zrozumiał, jaki jest w tym postoczniowym majątku potencjał. A nie widzą tego deweloperzy i nie widzi tego także miasto.

Fanatycy stoczni, tacy jak Pan, mogą sobie gardłować o jej niezwykłym charakterze w nieskończoność, ale jak długo nie pojawi się zrozumienie, że to może być także interesem, tak długo będziecie wołać na puszczy.

Tylko że tych "interesów", tych możliwości ciekawego wykorzystania budynków i urządzeń, które zostały po Stoczni Gdańskiej, jest coraz mniej. Wartościowych obiektów pozostało już naprawdę bardzo mało. A dla tych istniejących, tych, które pozostaną, szczerze mówiąc, nie widzę jakichś sensownych zastosowań. Te budynki są albo trudne do zaadaptowania na jakieś atrakcyjne funkcje, albo znajdują się dzisiaj w fatalnym stanie i doprowadzenie ich do stanu używalności byłoby trudnym przedsięwzięciem.

Czyli można już tylko rozłożyć ręce?

Kluczowe dla tej sprawy wydaje mi się myślenie mieszkańców, wszystkich gdańszczan. Tylko że my jesteśmy aspołecznym miastem.

?

Kiedy na zdjęciach robionych w Sierpniu 1980 roku widzę ulicę Doki, biegnącą przy stoczni, zalaną po brzegi ludźmi, nie chce mi się wierzyć, że to to samo miejsce. Może ludzie są dziś zniechęceni, może zbyt zajęci sobą, a może przez to, że Gdańsk nie ma swojego prawdziwego centrum, ci z Oliwy są z Oliwy, ci z Zaspy - z Zaspy, a może z innych jeszcze powodów, w każdym razie dzisiaj ludzie przejeżdżają obok stoczni i mało ich obchodzi, co dzieje się wewnątrz niej. Mieszkańcy Gdańska nie załapali fascynacji duchem miejsca. Zostali sprowadzeni na nieswoje, w PRL pracowali nie na swoim, więc niech to sobie ginie. Galeria Bałtycka jest piękna, nowa, ktoś może powiedzieć: to właśnie jest piękne. I osiedle na Kowalach też jest piękne. Może tak trzeba myśleć: zrównać stocznię z ziemią i postawić tam osiedle Kowale?

Może tak właśnie po cichu się myśli?

Podobno część kruszywa z budynków, między innymi z tak zwanej willi dyrektora, została użyta przy zasypywaniu torfowiska pod PGE Arenę. A willa dyrektora musiała zniknąć, bo poprzez nią wytyczono drogę Nowa Wałowa. Zniknął ten budynek i parę innych. Czy ta superdroga nie mogła być poprowadzona kawałek w bok? Otóż nie, bo obok ma zostać wybudowane centrum handlowe. To pokazuje, według jakiej logiki powstaje ta nowa dzielnica Gdańska. Trudno więc karmić się jeszcze złudzeniami, że to się zmieni i jednak powstanie tam coś niesamowitego.

Brzmi ponuro.
Wiele zależy jeszcze od jakości architektury, która zostanie tam zaprojektowana. Chciałbym te projekty zobaczyć, zanim zostaną zrealizowane.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i w sierpniu korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki