Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jest taki bar w Oliwie przy pętli...

Tomasz Słomczyński
Chciałoby się napisać: ostatnia budka z piwem, która przetrwała w niezmienionej postaci od 37 lat
Chciałoby się napisać: ostatnia budka z piwem, która przetrwała w niezmienionej postaci od 37 lat Fot. P. Świderski
Wiele jest knajp, które udają coś, czym nie są. Hipsterskie klimaty sprawdzają się w PRL-owskim entourage'u. Tymczasem w Oliwie jest bar, który nie musi niczego udawać, po prostu jest taki sam od 37 lat. Nikogo też nie udają poznani w nim ludzie.

Czy to ostatnie takie miejsce w Trójmieście? Chciałoby się napisać: ostatnia budka z piwem, która przetrwała w niezmienione postaci od 37 lat. Jeśli jednak nie ostatnia, to z pewnością jedna z niewielu. Bo nieposiadający nazwy bar na pętli tramwajowej w Oliwie jest prawdziwym rarytasem, którego urok może docenić tylko konsument naprawdę wyrobiony.

Kaszanka jest petarda

Kilka jest tutaj tematów. Po pierwsze i najważniejsze: piłka nożna, ściślej rzecz biorąc: Lechia Gdańsk. Po drugie: kobiety. Po trzecie: jedzenie. Temat drugi z trzecim czasem się ze sobą łączą, płynnie się wzajemnie przenikając.
Ciepłe majowe popołudnie, rozmowa leniwie sączy się bursztynowym strumieniem.
- Moja to mi kiedyś nawet te... suszone takie kupiła.
- Jakie suszone?
- Ryby takie, no jak to się nazywa...
- Sushi?
- O właśnie. Jeść się tego nie da.
- A moja to mi kiedyś krewetki zrobiła. Bo moja jest kucharką z zawodu. Co se nie wymyślę, to mi zrobi.
Mąż żony kucharki kiwa głową do własnych myśli i dodaje po chwili, z namysłem:
- I to jest jej szczęście.
Cisza i nostalgia.
- I co te krewetki?
- Bleee.
Następuje wyliczanie:
- Łosoś.
- Ale polski, nie norweski, bo oni to mają hodowlane, to popelina jest.
- Miętus.
- Kiedyś dałem teściowej, to nie usmażyła, bo jej śmierdział.
- Bo to cytrynką trzeba pokapać. Tak jak węgorza albo pstrąga. Zapaszku wtedy nie ma.
- A ja jak wracam z ryb, to rzucam je na stół w kuchni, idę na piwo, wracam i już wszystko jest gotowe, ryby wypatroszone...
Znowu chwila ciszy, ale nie trwa to długo:
- Kaszanka z grilla.
- Z cebulką! Petarda!

Czytaj także: Kto kogo ostatnio udanie wkręcił?

Własne świnie na przetrwanie

Bar - nazwijmy go umownie, za poetą Tadeuszem Dąbrowskim - "Przy pętli", powstał w 1979 roku. Pan Henryk Węcławek przyjechał wtedy z Gorzowa, gdzie prowadził całkiem spory biznes ("dwadzieścia kucharek zatrudniałem"). Kupił budę, taką samą, jaka stoi tu do dziś. Skądś wytrzasnął rożen, czyli urządzenie wielkości lodówki, najprawdopodobniej wykonane na zamówienie przez prywatną inicjatywę. Dodajmy, że również i rożen stoi tu do dziś, w nim pieką się szaszłyki i kurczaki.
I rozpoczął pan Henryk tak zwaną działalność.

- Jak się pan czuł z tym, że dużą firmę musiał pan zamienić na tę budę? - pytam i po chwili czuję, że to była niezręczność.
- Życie nie jest po to, żeby się nachapać - odpowiada starszy mężczyzna.
Dziś pan Henryk mieszka w Gdyni, to człowiek w podeszłym wieku, po wylewie i udarze, poruszający się o kulach. Dolegliwości jednak nie wpływają na to, co i jak mówi: opowiada barwnie, widać, że jest dumny i zadowolony z tego, co tworzył przez wiele lat.

- Bywało różnie, raz lepiej, raz gorzej. Generalnie to różnica między tym co kiedyś, a tym co teraz, jest następująca; kiedyś był konsument, a nie było towaru, teraz jest towar, a nie ma konsumenta.
Prawidłowość dobrze znana teoretykom transformacji ustrojowej, w opowieści pana Henryka nabiera konkretnych kształtów.
- Klientów miałem tak dużo, że zabrakłoby placu przed barem... Musiałem coś z tym zrobić. Kiedy zajmowali za dużo miejsca, przyjeżdżała milicja i miałem problemy. Więc postanowiłem wprowadzić tylko 40 kufli. Wyglądało to tak, że jak jeden pił, to drugi stał mu za plecami i czekał aż skończy. Jak skończył, chwytał zaraz kufel i biegł do baru.
Takie udręki nie zrażały wiernej klienteli.

- Stulitrowa beczka piwa schodziła w 20 minut. Odkręcałem zawór, piwo się lało, ja tylko podkładałem kufle. Po 20 minutach następna beczka. Dowozili mi wtedy 5-6 beczek piwa dziennie, nie więcej.
Czyli piwo było w ciągu dnia przez dwie godziny. A w stanie wojennym piwa nie było w ogóle, bo lokale trzeciej kategorii nie były zaopatrywane w alkohol.
- Trzeba było ten czas jakoś przetrwać. Sprzedawaliśmy więc mięso, którego zresztą też nie było w sklepach, a u nas było... Skąd je braliśmy? Przepisy były takie, że mięso można było sprzedawać tylko z własnej hodowli. Dogadaliśmy się z jednym gospodarzem, który sprzedał mi świnie, wszystkie jakie miał. Na papierze były moje, w praktyce zaś - on je trzymał w swoim chlewie, karmił, zabijał i dostarczał mi mięso. No i miałem w barze oblężenie - przychodzili ludzie jak do mięsnego.

Czytaj także: Maciej Maleńczuk: Doceniam głupiego Polaka

Miły mówi o kulturze

To miejsce jest niewidzialne. Kolor - niby biały, niby żółty, jakiś kompletnie nijaki, architektura przypomina wóz Drzymały lub kontener zdjęty z TIR-a, lokalizacja - niby na placu, ale zupełnie z boku. Wszystko to sprawia, że nikt przypadkowy raczej tu nie zagląda.
Ale jak już zajrzy, to musi się zachować odpowiednio.
Miły to gość, który prowadzi bardzo regularny tryb życia: o 9.00 wchodzi do baru, o 21.00 z niego wychodzi. Jeśli zaś chodzi o pracę, to "tak nie za bardzo", podobno kiedyś jeden miesiąc w Bimecie pracował, do pierwszej wypłaty. I jakoś daje radę, przecież o suchym pysku tu nie siedzi, a to nie lada sztuka - mając na uwadze, że nie rusza się stąd całymi dniami.
Miły jest otwarty, jak najbardziej, ale kultura musi być. Nie tak jak ci z Prywatnej Stacji Telewizyjnej, co tu kiedyś przyjechali.
- Mieli bloga kręcić jakiegoś. Nie, nie bloga, tylko przegląd prasy. Nie, też nie...
Nie wiadomo w sumie, co oni mieli tu kręcić, ale weszli, zainstalowali się, kamery, światła, mikrofony.
- Ze dwudziestu chłopa było i dwóch aktorów.
I jak już wszystko podłączyli, rozpoczęli kręcenie sceny.
- Polegała na tym, że jeden z aktorów wchodzi, podchodzi do baru i coś tam zamawia czy coś...
To nieważne zresztą.

- Wyobraź sobie - mówi Miły. - Drzwi za sobą nie zamknął! Wszedł jak do stajni, normalnie. No to mu zwróciłem grzecznie uwagę: "Drzwi k...!" Musieli ujęcie powtarzać, bo nie było mojej kwestii w scenariuszu.
No właśnie, kultura jakaś musi być. Jak jest mecz Lechii, to ławy i krzesełka (wśród nich takie, które w całym PRL-u stały w szkolnych klasach, są "doprawdy niezniszczalne") ustawiane są jak w kinie. Wszyscy wpatrzeni w zakupiony całkiem niedawno telewizor (właściciel - Maciek, w końcu ugiął się pod presją biało-zielonej klienteli). I jakby wtedy wszedł na przykład ktoś w barwach żółto-niebieskich, to panowie odebraliby to jako ewidentny i wyjątkowo karygodny brak szacunku i ustalonych przecież od dawna granic - w sensie przestrzennym (tu jest Oliwa!) i w sensie przyzwoitości (no bo kto to widział...). Tak by to tutejsi panowie odebrali i stosownie do sytuacji zareagowali. Bo kultura jakaś musi przecież być.
Zresztą o kulturze to Miły ma więcej do powiedzenia:
- Tadek Dąbrowski, poeta, znasz go? On ostatnio odbierał nagrodę Szymborskiej. Ale co tam Szymborska. Najważniejsze, że nagrodę odbierał z rąk samego Różewicza!

Charyzmatyczne splunięcie

Bar doczekał się swojego miejsca w literaturze. Tadeusz Dąbrowski napisał esej, w którym czytamy: "Ten bar się nie nazywa. Dzięki temu mężowie, którzy wracają stąd nonszalanckim krokiem Johna Wayne'a do swoich strapionych żon, zapytani przez nie: "Gdzie, do cholery, byłeś przez tyle godzin?", ze spokojnym sumieniem mogą powiedzieć: "Nigdzie". Bywalcy jednak dobrze wiedzą, gdzie byli, każdy z nich ochrzcił to centrum świata po swojemu. I tak jedni chodzą "do Maćka", inni "do Jurka", jeszcze inni "na rożen" albo po prostu do "budy". Ja chodzę "na pętlę", bo blaszany peerelowski barak w kolorze mordoklejki stoi właśnie przy pętli tramwajowej w Oliwie, kilka kroków dosłownie, jedno charyzmatyczne splunięcie od torów. Brak oficjalnej nazwy sprawia również, że jest to najbardziej demokratyczny i niestargetowany lokal, jaki znam. Choć gdy wiele lat temu, jadąc na uczelnię, odwiedziłem go po raz pierwszy, dotarło do mnie, że Foucault nie miał pojęcia, czym jest prawdziwa transgresja."
Pan kapitan ma już dość na dzisiaj.
- A zdarzyło się raz, a były to lata osiemdziesiąte, jeden taki elegancik w krawaciku przyszedł, co nie chciał przyjąć do wiadomości, że pijanym alkoholu w tym lokalu nie podaje się. Były dwie bufetowe, to je zrugał, zawołał kierownika, kierownik - wtedy pan Henryk Węcławek, podtrzymał zdanie podwładnych sobie bufetowych. Na co elegancik buńczucznie: "Ja jestem kapitanem milicji z komendy w Sopocie!".
Pan Henryk opowiada, jak się milicjant u niego awanturował. Dziś to już tylko anegdota, ale wtedy mogło się to źle skończyć dla właściciela obiektu gastronomicznego klasy trzeciej.
- No to go wziąłem za kołnierz, nogi podciąłem i wyprowadziłem delikatnie za drzwi, mówiąc, że ma już dość na dzisiaj i czas do domu. A tam akurat milicja przejeżdżała. To on do tych milicjantów mówi, kto on jest. A ci do niego: "W tym stanie to każdy jest kapitan" i zabrali go na wytrzeźwiałkę. Miałem wtedy znajomą, co tam pracowała, zadzwoniłem do niej zapytać, co z facetem się dzieje. Okazało się, że to naprawdę był kapitan milicji, ale jak wytrzeźwiał, był tak skruszony, że prosił, żeby nikomu o tym całym zdarzeniu nie mówić. Więcej się już u mnie nie pojawił, dzięki Bogu.

Pan Henryk prowadził szaszłykowo-kurczakowo-piwny interes do 1992 roku. Przeprowadził swoją budę przez burzę transformacji, żeby przekazać ją swojemu synowi, świeżo upieczonemu magistrowi ekonomii.
Pan Andrzej w 1980 roku skończył Uniwersytet Gdański. Nie chciał jednak robić urzędniczej kariery w strukturach uspołecznionej gospodarki, wolał nalewać piwo i doglądać oliwskiego rodzinnego interesu.
- Bo w życiu nie chodzi o to, żeby się nachapać - słyszę dziś po raz drugi.

Maciek i Agatka też nie chcą się nachapać

Maciej urodził się w 1982 roku. Agata sześć lat później. Stoją dziś razem na zapleczu swojego interesu, są trzecim pokoleniem, przywiązanym do niby nijakiej, niby pospolitej, powiedzielibyśmy nawet: brzydkiej, budy z piwem.
Ich ojciec, pan Andrzej umarł przed rokiem. Do dziś jest tu wspominany, klienci byli na pogrzebie, czuć, że był to dla nich ktoś bliski. A teraz ważne jest dla siedzących tu mężczyzn, że interes przejął jego syn, "skóra zdjęta z ojca". Maciek bywał tu od dziecka i od dziecka jest tu znany. Skończył studia, jest z wykształcenia celnikiem.
- I wolałeś rolę właściciela budki z piwem niż karierę, pracę w zawodzie?
Chłopak wzrusza ramionami. Po śmierci ojca za bardzo nie miał wyboru - trzeba było rodzinę utrzymać, więc jedynym rozwiązaniem było przejąć bar. A potem jakoś tak...
Ja zaś wiem, co zaraz powie. To nieuniknione...
- A czy każdy musi w życiu chcieć się zaraz nachapać?
On po prostu lubi to miejsce.
- Tu jest jak w szkole - mówi.
- Co masz na myśli?
- Codziennie ci sami faceci siedzą w tych samych ławkach na tych samych miejscach.
- A jakby zabrakło tych miejsc i tych ławek?
- Chyba byłaby w Oliwie seria samobójstw - śmieje się Maciek.
Wtóruje mu jego siostra Agata. Studentka zarządzania, znana tu jako "nasza Agatka". Zazwyczaj jedyna kobieta w barze.
- Na początku, jak pierwszy raz zostawałam sama, to w razie awantury wzywałam ochronę, potem prosiłam naszych klientów, żeby mi w razie czego pomogli, a teraz już sama sobie radzę.
Awantury tu jednak należą do rzadkości.
- W sumie nic by się nie stało, gdyby tu kobieta przyszła, kobiety przecież też piją piwo, jedzą szaszłyki i kurczaki... Może tylko czasem by jej uszy zwiędły - śmieje się studentka, dziedziczka piwno-szaszłykowej fortuny.
A może niech lepiej nie przychodzą? Częsty to widok, jak facet w jednej dłoni trzyma siatkę z zakupami, w drugiej butelkę, dzwoni telefon, odbiera:
- Tak, kochanie, straszna kolejka, stoję właśnie w warzywniaku...
Czasem jednak kobiety tu przychodzą, mówi Maciek:
- Po swoich mężów, z parasolkami w dłoni. Ci opuszczają bar zaskakująco potulni, nawet jeśli jeszcze przed chwilą chojraczyli, jak nie wiadomo co.

Pokolenia

Jest ich wielu. Są różni, a tak podobni, tak dobrze znani. Maciek, kiedy opowiada o swoich klientach, którzy jednocześnie byli klientami jego ojca i dziadka, nie wie chyba nawet, że opowiada historię tego placu, tej dzielnicy, tego miasta. Nie zapisaną na żadnej kartce papieru, chyba tylko w sercach bohaterów z oliwskiego baru bez nazwy.
A tymczasem nowe, świecące elewacjami, błyszczące po dewelopersku budynki złowrogo zbliżają się do "blaszaka w kolorze piwa i mordoklejki", jak napisał poeta Dąbrowski. Zbliżają się z mocą walca, który wszystko, co ma na swojej drodze, zgniecie bez litości.
- Co będzie dalej, jak długo jeszcze będzie tu stał bar wyjęty żywcem z PRL-u?
Maciej nie wie, co powiedzieć.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki