Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasz dom się skurczył. O wybuchu wieżowca przy al. Wojska Polskiego

Irena Łaszyn
Wojciech Lendzion/Archiwum
Z każdym rokiem jest ich mniej. Jedni umierają, inni uciekają. Niektórzy mówią o ciążącym fatum. Z mieszkańcami domu, który powstał w miejscu zniszczonego wybuchem wieżowca przy al. Wojska Polskiego 39 w Gdańsku, rozmawiała Irena Łaszyn 

Kiedyś przyjechali filmowcy. Nakręcili dokument o tym wybuchu i o ludziach, którzy przeżyli. Prof. Bronisław Rocławski, jeden z bohaterów, zaangażował się w realizację filmu emocjonalnie. Uważa bowiem, że ci, którzy zostali, powinni świadczyć o tym, jak wielka ich spotkała tragedia. Być świadkami pamięci. Bardzo się więc mu nie spodobało, że to był film z cyklu "Miejsca przeklęte".

- Jak to, przeklęte? - denerwuje się prof. Rocławski. - Przecież to miejsce uświęcone krwią!

Ale inni mieszkańcy wieżowca, zniszczonego wybuchem gazu, a potem wysadzonego w powietrze, mówią o fatum. O tym, że ta wielka tragedia doprowadziła do kilku mniejszych. Komuś pękło serce, ktoś zmarł na raka, ktoś zbankrutował, ktoś się rozpił, ktoś zostawił żonę i uciekł. Mnóstwo osób odeszło, choć mogło jeszcze żyć.

Czytaj inne felietony Ireny Łaszyn

Ci, którzy trzymają się ziemi, wzruszają ramionami. Przypominają, że do tragedii doszło ponad 17 lat temu. I że każdy umiera.

* * *

Był wielkanocny poniedziałek, 17 kwietnia 1995 roku. Zbliżała się godz. 5.50, gdy wieżowcem przy al. Wojska Polskiego 39 w Gdańsku wstrząsnął wybuch. Budynek najpierw się uniósł, a potem opadł. Ktoś mówi: Kucnął. Dolne kondygnacje zostały zniszczone, tak jakby zapadły się pod ziemię, drugie piętro znalazło się na parterze, a na szóstym, nieoczekiwanie, drzewa zajrzały w okno. Przedtem były niżej.

- To trudno opisać, gdy człowiek własnym mieszkaniem zjeżdża dwa i pół piętra w dół - mówi prof. Bronisław Rocławski, polonista i nauczyciel akademicki. - Tyle przeczytałem książek, a takiej sceny nie spotkałem. W dodatku, było to moje własne życie. Obudziłem się, usłyszałem huk, zobaczyłem pękające ściany. Pomyślałem, że u kogoś na dole wybuchł gaz. Wyjrzałem przez okno i dostrzegłem rumowisko. Zrozumiałem, że cały budynek został podkoszony, że stało się coś strasznego. Żona poderwała się, przerażona, dzieci wyskoczyły z łóżek. Gdy wieżowiec osiadał, rury z łazienki wybiły do pokoju syna, u dziewczynek posypały się szyby w oknach.

Profesor pamięta, że próbował otworzyć drzwi wejściowe, ale nie dał rady. Rygle antywłamaniowe nie chciały puścić. Poczuli się jak w klatce. Ich mieszkanie, przed wybuchem, znajdowało się na szóstym piętrze. Ale nawet po tej podróży w dół wciąż było wysoko. Szukali więc miejsca, w którym można się schronić, gdy wszystko zacznie się walić. Rozważali: Może w korytarzu, może w szafie? Modlili się, by ten trzeszczący wieżowiec jeszcze trochę wytrzymał. Syn chciał skakać po balkonach, ale go powstrzymali.

Dopiero po 40 minutach strażacy zwieźli ich w koszu na dół, z balkonu. Taka trauma zostaje w człowieku na całe życie.

Podczas wybuchu zginęły 22 osoby. Strażacy, którzy na miejsce tragedii przyjechali kilka minut później, ujrzeli przechylony wieżowiec, który zamiast jedenastu, miał osiem kondygnacji, zobaczyli ludzi na balkonach, wielkie rumowisko i ludzkie zwłoki na zewnątrz. To pewnie była ta kobieta, która szła na szóstą do kościoła zmartwychwstańców na mszę i przed blokiem czekała na męża. I był ten chory mężczyzna, sprawca tragedii, który uszkodził instalację gazową, szukając zemsty za wyimaginowane krzywdy.

- Zrozumienie dla chorób psychicznych jest w naszym kraju zastraszająco niskie - uważa prof. Bronisław Rocławski. - Albo się mówi o kimś "wariat", albo się w ogóle nie dostrzega zmian następujących w człowieku. Ten mężczyzna został przez innych zlekceważony, stąd to wszystko. On był kiedyś wiceprezesem spółdzielni, ale pozbawiono go funkcji. A potem zapadła decyzja o eksmisji.

Mężczyzna przewiercił więc strop dzielący jego mieszkanie od piwnicy, odkręcił kurki od odwadniaczy gazu. Chciał, żeby gaz wypełnił jego mieszkanie. Wcześniej to mieszkanie ubezpieczył i odpowiednio przygotował, wynosząc cenniejsze rzeczy.
Nie przewidział, że ludzie wyczują gaz i pootwierają okna. Nie przewidział, że nie zdąży uciec.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

* * *

Asp. Jerzy Petryczko, wówczas strażak ratownik z JRG nr 1 w Gdańsku Wrzeszczu, który był przed wieżowcem jako jeden z pierwszych, pamięta te ciała. Pamięta też nienaturalną, złowrogą ciszę, która ich uderzyła, gdy tam przyjechali. Potem już nie było ani spokojnie, ani cicho, napięcie rosło z każdą minutą. A asp. Petryczko, wówczas drobny, szczupły mężczyzna, miał do wykonania największe zadanie. Tylko on mógł bowiem dostać się tam, gdzie inni się nie mieścili, i mógł niektórych ludzi uratować. Szczeliny, w których utknęły zasypane osoby, miały może 40 centymetrów, trzeba było zostawić hełm i aparat ochrony dróg oddechowych, żeby się tam wczołgać. A gruz wygrzebywać gołymi rękami.

Czytaj inne felietony Ireny Łaszyn

- Po pół godzinie usłyszałem charczącego człowieka - wspomina. - Postanowiłem się nie wycofywać, choć brakowało powietrza i wciąż ulatniał się gaz. Koledzy podali mi wąż od butli, wziąłem kilka haustów. Dogrzebałem się do celu.

To był kilkunastoletni chłopak, leżał na tapczanie przyciśnięty stropem. Obok jego głowy Petryczko położył na tapczanie znalezione deski. Posłużyły mu one za podkład pod małe poduszki pneumatyczne, które podłączył do przewodu i napełnił powietrzem. Były bardzo pomocne, zmiażdżyły tapczan na tyle, że mógł chłopaka wyciągnąć.

- Rok wcześniej oglądałem film Marka Robsona "Trzęsienie ziemi"- opowiada Petryczko. - Tam też, podczas akcji ratowniczej, używano takich poduszek.

Ale to nie był film, sytuacja się komplikowała, chłopak się dusił. Ratownik walczył o jego życie, ryzykując własnym, godzinę i dwadzieścia minut. W końcu go wydobył. A pięć minut później w miejscu, w którym leżał ten człowiek, wybuchł pożar.
- Potem ratowaliśmy, wraz z kolegami, poszkodowanych z drugiej strony budynku, tej bardziej zniszczonej - relacjonuje Jerzy Petryczko. - W gruzach ugrzęzło bowiem małżeństwo z małym dzieckiem. Znowu wczołgiwałem się w 40-centymetrową szczelinę i najpierw rękami, a później za pomocą wygrzebanych prętów wyciągałem gruz, deski, połamane sprzęty. Podstawiałem poduszki powietrzne.

Uratowali tę rodzinę, choć nie było łatwo. Gaz utrudniał oddychanie, szczypał w oczy. Przeszkadzały… dywany. Nie dawały się połamać, nie dawały się podrzeć.

Asp. Jerzy Petryczko jest już na emeryturze, ale nadal - jako członek OSP - jeździ do różnych zdarzeń.
Czy spotkał kiedyś tych ludzi, którym uratował życie? Nie, nie miał okazji. Ale czasem o nich myśli. Zastanawia się, jak im się ułożyło życie.

- Ten chłopak to był chyba Adaś - przypuszcza jeden z mieszkańców budynku. - On się wyprowadził, mieszka gdzieś na obrzeżach Gdańska.

Nikt nie wie, kim było to małżeństwo z dzieckiem.

* * *

Wieżowiec został wysadzony dzień później, 18 kwietnia 1995 roku. Punktualnie o godzinie 13. A ci, którzy ocaleli, rozpoczęli dwuletnią tułaczkę. Część rodzin trafiła do zastępczych lokali, część do krewnych, a część do hotelowca w Nowym Porcie.
- Wspólne łazienki, wspólna kuchnia, tylko pokoje oddzielne - wspomina Sylwia Rzeszotarska. - Usiłowaliśmy żyć w miarę normalnie.

Pamiętam. Byłam w tym hotelowcu z notesem i fotoreporterem.
- Ojej, nadal ma pani te notatki i zdjęcia! - dziwi się Sylwia Rzeszotarska. - Fotografie są, a niektórych ludzi już nie ma. Nie żyje Helena Tomaszewska, która trzyma na ręku małą Anię Uszpulewicz, najmłodszą ofiarę wybuchu. Nie żyją Walerowie…
Tamtego dnia, we wspólnej kuchni, Irena Walery obierała buraczki na przetwory. Kupiła 25 kilogramów, żeby było tak jak przedtem. Dostatnio. Bo oni dużo rzeczy mieli, kosztowności i srebrne sztućce z 1895 roku, a zostali z niczym. Gdy uciekali z tego wieżowca, Ryszard Walery nawet sztucznej szczęki nie zabrał i zegarka. Ale przyszła jakaś dziennikarka i jak to usłyszała, to zdjęła z ręki swój.

Niewiele odzyskali z tego, co wygrzebano w gruzach. Nie odnalazły się pamiątki ani biżuteria, a dziwnym trafem ocalał tłuczek od mięsa.

Pani Irena wciąż wracała do tych buraczków i przetworów. Może dlatego że w tamten wielkanocny poniedziałek też miały być buraczki? Do zrazów, które zostały w garnku na balkonie. A potem się rozpadły, razem z balkonem, w pył.
Wszystko się rozsypało.

Zniknęli tamci ludzie i tamto życie. Marzenia i złudzenia. Ileż się rozpadło małżeństw, ile karier. Ile serc tych emocji nie wytrzymało…

Pierwszy był Ryszard Kolasiński, lat 59. Dostał zawału, zmarł dwa miesiące po wybuchu. Początkowo wydawało się, że z tego wyjdzie, lekarze wypisali go ze szpitala, ale wstąpił do apteki i tam zasłabł.

Inni odchodzili już w nowym domu. Nie żyją Zagraniczni, Walerowie, Jakubowski, Piotrowska, Żołędziowski, Helena Tomaszewska, Izabela Rocławska i paru innych. W klatce B przeważają wdowcy i studenci, na 13 mieszkań są tylko trzy rodziny.

- A gdzie są Uszpulewiczowie? - pytam.
- Nie wiemy. Też zniknęli.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

* * *

Marek Uszpulewicz był prezesem Własnościowej Spółdzielni Mieszkaniowej "Nasz Dom". Bardzo mu zależało, by w miejscu wysadzonego wieżowca powstał nowy budynek. I żeby na cmentarzu stanął krzyż dla tych wszystkich, którzy zginęli pod gruzami. Tłumaczył, że gdy ludzie nagle umierają, to ich dusze wciąż się znajdują w miejscu, w którym zginęli. Trzeba więc postawić krzyż na cmentarzu, żeby te dusze uwolnić.

Czytaj inne felietony Ireny Łaszyn

Nowy budynek stanął dwa lata później. Jest pięcioramienny, trzypiętrowy, bo wieżowca już nie chcieli. Ma 56 mieszkań i wieżyczkę od frontu.

Krzyż na cmentarzu nie stanął.
Prezes Uszpulewicz zniknął, razem z rodziną. Ich dwupoziomowe mieszkanie zostało zlicytowane z powodu długów.
Nowy prezes, Zbigniew Frydrych, rocznik 1924, też jest nieuchwytny. "Abonent czasowo wyłączony" - informuje damski głos, gdy ktoś próbuje dzwonić pod dawny numer telefonu. Nowego numeru sąsiedzi nie znają, ale zna zarządca nieruchomości. Tyle że trudno się dodzwonić.

W domu pod wieżą, który z takim mozołem budowali, dużo się zmieniło.
Prof. Bronisław Rocławski mówi, że spotkała ich straszna tragedia. Ale to, co nastało potem, było równie okropne.
- Osoby, które przeżyły, bardzo się zmieniły - twierdzi prof. Rocławski. - Niebawem zaczęły sobie niszczyć nawzajem życie. Poszło o pieniądze.

Najpierw powstał spór między poszkodowanymi a spadkobiercami, którzy uznali, że im się też pieniądze należą. Potem się spierali członkowie spółdzielni z władzami miasta. A potem Kowalski z Malinowskim, kompletnie bez sensu.
O tych niesnaskach nikt nie chce opowiadać. Po co? To zbyt boli, a gadanie i tak w niczym nie pomoże.
- My w nowym budynku nie mamy konfliktów i nie mamy kontaktów - oświadcza krótko mec. Edmund Rzeszotarski, emerytowany radca prawny.

Niektóre mieszkania, choć czyjeś, na co dzień stoją puste. A niektóre zajmują zupełnie inni ludzie. Im jest łatwiej.

* * *

Sylwia i Edmund Rzeszotarscy Wielkanoc 1995 roku spędzali w Międzygórzu, w Sudetach. To była podróż sentymentalna.
- O tym, że nie mamy już domu, usłyszeliśmy w radiu - wspominają. - Wsiedliśmy więc w samochód i ruszyliśmy do Gdańska. Z każdą godziną i z każdym kilometrem było trudniej.

Pani Sylwia mówi, że zatrzymali się w Kwidzynie, bo mąż nie był w stanie dalej jechać.
A potem nastał jeszcze gorszy czas. Wszystko stracili, tak jak inni, bo przecież każdy coś gromadził. Najbardziej żałowali 12 tysięcy książek, około 1000 programów teatralno-operowych, slajdów i tych kosztowności, które ukryli w pufach. Nic się nie odnalazło. Ani jeden program, ani jeden pierścionek.

- Stałam przed tym zniszczonym wieżowcem, patrzyłam na dziesiąte piętro, na nasze mieszkanie - mówi pani Sylwia. - W sąsiednich blokach, po tym wybuchu, nie było szyb, a u nas były wszystkie.
A potem jacyś specjaliści podłożyli ładunki i wieżowiec się rozpadł.

- Nie chciałem żyć - nie ukrywa Edmund Rzeszotarski. - Ale brat cioteczny namówił mnie na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Ta pielgrzymka mnie odmieniła, tchnęła we mnie ducha. Wróciły siły.
- Żona była z panem?

- Nie. Ale żona wkrótce potem miała inną pielgrzymkę. Widzi pani, my dużo straciliśmy, ale dużo też odzyskaliśmy.
Panu Edmundowi głos się łamie, bo to sprawa bardzo osobista. Prowadzi do przedpokoju, wskazuje lustro w pięknej oprawie.
- Metaloplastyka - podpowiada. - Nasza synowa, z Londynu, jest artystką.

Gdy stała się ta tragedia, synowej jeszcze nie znali. Nie mieli pojęcia o jej istnieniu. Nie wiedzieli nawet, gdzie jest syn. Bo on wyjechał parę lat wcześniej za granicę i nie potrafili go odszukać. I nagle, któregoś dnia, gdy już mieszkali w tym hotelowcu w Nowym Porcie, ktoś ich wezwał do telefonu. Był to telefon z Londynu, od syna.
- Tam nas odszukał - mówi cicho pan Edmund. - I potem wszystko się zaczęło układać. A jesienią żona pojechała do Londynu.
Piękne to ich nowe mieszkanie, z roślinami aż po sufit.

- To papirusy - uśmiecha się pani Sylwia. - Przywiozłam z Londynu. Uszczknęłam parę listków, wsadziłam do wody, puściły korzenie. I proszę, jak duże wyrosły!

Na ścianach obrazy z widokami miejsc, które są im bliskie. Choćby z kościołem w Raciążu. Na półce - podniszczona Encyklopedia Warszawy. To jedna z nielicznych książek odnalezionych na gruzach. Nieważne, że z czasów PRL i trochę nieprawdziwa. Ważne, że z tamtego mieszkania.

Na filarze - ocalone zdjęcia z przeszłości. I zdjęcia współczesne, z wiceprezydentem Maciejem Lisickim oraz najbliższą rodziną.
- To dwóch naszych synów, dwie synowe, dwie wnuczki - wskazuje pani Sylwia. - Wnuk, z pierwszego małżeństwa syna, tego z Londynu, jest na innym zdjęciu. Dla jego matki nadal mamy dużo szacunku.
Pani Sylwia pamięta, jak do hotelowca przywieziono worek odnalezionych na gruzach rzeczy, głównie zdjęć. Wysypała to w świetlicy, zaczęła przeglądać. Kombinowała, co czyje.

- Wiadomo, cudzych przodków nie rozpoznam - opowiada. - Ale sąsiadkę rozpoznałam. Golutką, jak ją Pan Bóg stworzył. To zdjęcie mąż jej zrobił, z zaskoczenia. Nie przewidział, że dostanie się w obce ręce. Najpierw nie wiedziałam, jak się zachować. Ale włożyłam fotografię do koperty, zakleiłam i oddałam.

* * *

Rzeszotarscy są najstarszym małżeństwem w tym domu. Pani Sylwia ma 80 lat, pan Edmund - 85. Podkreślają, że żyją zgodnie. Sporo podróżują. Nie dopatrują się żadnego fatum, przynajmniej w swoim życiu.

Prof. Bronisław Rocławski oświadcza, że boli go ludzka podłość i zakłamanie. Zauważa, że w nowym domu uściski dłoni trwały pięć minut. Potem zaczęła się wojna podjazdowa.

On jednak ma się nieźle, nadal żyje aktywnie i dużo pracuje, mimo siedemdziesiątki na karku. Wszędzie szuka radości. Największej dostarcza mu siedmioro wnucząt.

Irena Łaszyn
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki