Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pitawal Pomorski: Zanim spalili jej syna, zabiła psa siekierą

Tomasz Słomczyński
www.sxc.hu
To miał być reportaż o stosunku człowieka do zwierzęcia. Ale w tym przypadku nie dało się pominąć kwestii odrębnej - stosunku człowieka do człowieka. O tym, jak wyprawa tropem skatowanego psa skończyła się przy spalonych zwłokach mężczyzny...

Mirosława myślała, że jej ofiara już nie żyje, kiedy wracała z podwórka, trzymając w dłoni siekierę. Zostawiła go koło obory. Krew kapała z obucha na śnieg. Zasłużył na taką śmierć, zdrajca jeden. Sześć uderzeń w głowę. Policja znalazła go po godzinie za stajnią. Jak on jeszcze zdołał się tam doczołgać? - zastanawiała się 62-letnia kobieta, wychodząc z kuchni do policjantów. W garnkach parzyła martwe kury i kaczki.

Mirosława przyznała się do winy. Z akt wynika, że zgodziła się na karę zaproponowaną przez prokuratora.
- Gdzie tam zgodziłam się. To ona, ta cała prokurator, mówiła, żebym podpisała, to podpisałam.
Za zbrodnię, której się dopuściła, starsza kobieta pójdzie teraz do więzienia na pół roku.
- Tylko sobie, kurwa, kłopotu narobiłam - mówi. - A to wszystko dlatego że dobre serce mam.
Mirosława N. zaprasza na balkon, do domu raczej niechętnie, ale nie ma problemu z mówieniem, przeciwnie, przecież nie ma się czego wstydzić. Ubiła zdrajcę.

Czytaj także: Pół roku więzienia dla emerytki za zabicie psa siekierą

Na balkonie pistacjowego domu w centrum wsi, z widokiem na główną i jedyną drogę, mnóstwo doniczek, słoików i brudu. Stara kanapa, stolik turystyczny. Rude, farbowane, potargane włosy Mirosławy, jej zmęczona twarz, przekleństwa.

21 lutego 2012 roku Mirosława wstała rano, jak zwykle nasypała do szklanki kawy, zalała wrzątkiem. Z podwórka dobiegł wrzask kury. Drzwi od podwórka oddziela przeszklona weranda. Szyby są tak brudne, że niewiele przez nie widać, ale uduszone ptaki wyraźnie się odznaczają na śniegu. Zbiegła po schodach.
- Kieł, chodź tu! Chodź tu!

Funkcjonariusze napisali "owczarkopodobny". We wsi mówią, że to był taki bardziej husky. Weterynarz nie ma wątpliwości, że do końca rasowy nie był, ale wyraźnie przypominał rasę alaskan malamut. Takich psów na wsiach nie ma. Musiał pochodzić z miasta.

- Kieł, chodź tu! Do nogi!
Mirosława zaczęła gonitwę za psem. W końcu zdołała go chwycić. Jednak silnemu zwierzęciu udało się wyrwać. Kieł znów rzucił się na kaczki. Jakoś go zagnała do stajni. Tam obwiązała mu szyję sznurem do snopowiązałki. Nie wypuszczała sznura z ręki, gdy schodziła do piwnicy po siekierę. Potem wróciła do stajni.
Pies znowu się zerwał i skoczył do kury. Złapała za sznur ponownie.
- Jedną ręką trzymałam za sznurek, drugą biłam obuchem siekiery. Wyrywał się, ale mocno go trzymałam. Skomlał, piszczał, ale ja na to nie reagowałam. Dalej waliłam go tą siekierą.
Mirosława jest poczytalna. Schorowana kobieta (cukrzyca, zaćma, komplikacje po złamaniu nogi) dzieciństwo spędziła w jednej ze wsi na Kaszubach. Rodzice mieli 10 ha. Miała dziewięcioro rodzeństwa. Jako dziecko cierpiała na padaczkę, matka prowadzała ją wtedy do miejscowej znachorki. Padaczka minęła, do zielarki trafiła również, jak miała "różę w oczach". Źle się uczyła, wdawała się w bójki. Po szkole pracowała na gospodarstwie. Potem wyjechała do Warszawy, gdzie jak twierdzi, opiekowała się dziećmi. Wtedy poznała męża. Małżeństwo trwało półtora roku. Musiała od męża uciekać. Przyjechała do Lęborka, była druga połowa lat 60. Minęło kolejnych 10 lat i znalazła się w jednej z żuławskich wsi.

We wsi jest kamień z tablicą ufundowaną na 700-lecie miejscowości, kościół z XIV-XV wieku, świetlica miejska, jaskrawozielony dom, w którym mieszka dziś Mirosława.
Ludzie wiedzą, o co chodzi.

Czytaj także: Brutalnie zabił psa sąsiadów, bo za głośno szczekał

Pani idzie do sklepu:
- O tego psa, prawda? No tak... Jak można tak psa zabić? Tu nikt tego nie pochwala, mówię panu.
- Ale jakby pani pies podusił kury i kaczki, to co by pani zrobiła?
- A bo ja wiem? Przecież bym nie zabiła. Do lasu, gdzieś daleko bym wywiozła... Albo dałabym komuś 50 złotych, żeby coś z nim zrobił. Ja bym nie zabiła.
Na ganku stoi gospodarz, siwe włosy błyszczą w ciepłym wiosennym słońcu. Jest sielsko. Przed sobą ma dom Mirosławy. Jest oburzony tym, co zrobiła z psem.
- Ale panie, to nie pierwszy pies był. Wcześniej miała takie dwa, też znikły nagle. A jak znikły, to sobie sprowadziła tego ostatniego.
- A pan ubił kiedyś psa?
- Nie, co pan... No chyba żeby chory był.
Mężczyzna w gumiakach, kufajce, jedzie na rowerze, zatrzymuje się do pogawędki koło kościoła.
- A nie jest czasem tak, że psy tu się ubija w każdym gospodarstwie, jak przestają być potrzebne albo szkód narobią?
- A gdzie tam, panie... Ja psa miałem 17 lat. Ubić to tylko wtedy, gdy już chory jest.
- A jak to się wtedy robi?
- No... zwyczajnie, po gospodarsku.
Staruszka pod sklepem najpierw myśli, że zjawiłem się we wsi ze względu na zabytkowy kościółek, niechętnie mówi o Mirosławie, zwraca uwagę na świetlicę, z której jest dumna. Rzeczywiście, we wsi jest okazała świetlica wyremontowana z funduszy UE, co widać z daleka, za sprawą tablicy: "Europa inwestująca w obszary wiejskie. Operacja, mająca na celu poprawę jakości życia na obszarach wiejskich... Odnowa i rozwój wsi".
Wokół budynku metrowy pas wyłożony nową betonową kostką.
Tam, gdzie się kończy zamieciona nowa nawierzchnia, jest płot.
Za płotem zaśmiecone podwórko.
Po podwórku chodzą kaczki i kury Mirosławy.
Patrzą podejrzliwie.

Kiedy w komisariacie w Cedrach Wielkich dzwoni telefon, Kieł czołga się w stronę stajni, a Mirosława w kuchni parzy kury przed oskubaniem. Brakuje jej garnków - przed śmiercią pies zdążył zadusić pięć kur i pięć kaczek. Kury Mirosława hoduje dla jajek, kaczki na sprzedaż.
- To jest kwestia mentalności. Latami psy traktowało się przedmiotowo, od pokoleń tak było. Tu jest inaczej niż w mieście... Koty, psy, ale nie tylko, też konie, krowy - to są zwierzęta użytkowe. Tak było lat temu 20, 30. Teraz już stosunek do zwierząt się zmienia, aczkolwiek zmiana ta następuje bardzo powoli - lekarz weterynarii Marek Murawski przyjechał wtedy z policjantami. Widział konającego Kła.

- To była masakra. Strasznie to wyglądało. Psa nie dało się uratować.
- A co ma zrobić gospodarz, jak mu pies kury i kaczki dusi?
- Nie wiem... Zgłosić do urzędu gminy, do schroniska... Ale do schroniska to kosztuje... Wie pan co? Myślę, że taka osoba jest pozostawiona sama sobie... Ze swoją, wykształconą od pokoleń świadomością.
Murawski pracuje w lecznicy w pobliskiej wsi, będącej siedzibą gminy. Mirosławę nazywa starszą panią.
- Ona nie zdawała sobie sprawy z tego, co zrobiła, i z tego, co jej grozi.

Czytaj także: Gospodarz zabił psa siekierą i widłami

Weterynarz ma wyrobione zdanie o obowiązującym prawie:
- Są ustawy, ale nie ma środków. Między tym, co jest w ustawie, a tym, z czym się spotykamy na co dzień, jest ogromna dziura. Przepaść. Przepisy w tym przypadku bardzo odstają od życia.
Ale, jak uważa wiejski weterynarz, to nie jest problem tylko wsi.

- Bardzo dużo mamy tu psów porzuconych, szczególnie przed wakacjami. Nie ma obowiązku znakowania psów. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, żeby psa wywieźć do lasu i na pole. Taki właśnie był pies, którego zabiła Mirosława. Ktoś go wcześniej porzucił. Zapewne to był ktoś światły, miał w domu internet, telewizję kablową, czytał gazety i chciał wyjechać na wakacje.
Murawski dodaje, że wszystko wskazuje na to, że Kieł nie miał źle u nowej właścicielki. Był dobrze wykarmiony, zadbany.

- Zabiłam go, bo sobie zasłużył. Nie czuję się winna.
Mirosława przygarnęła Kła cztery miesiące wcześniej.
- Z dobrego serca go wzięłam. I sobie kłopotu narobiłam. A mogłam go nie brać i wtedy by zdechł z głodu.
Mirosława mówi "zdechł" i dziwi się, dlaczego prokuratorka mówi "umarł".
- Umierają ludzie, psy zdychają. Tak mnie uczyli. A prokuratorka mi mówi, że tak było kiedyś, że teraz psy też "umierają". Co to ma znaczyć?
Prokurator Marzena Pawłowicz-Johnstone z Prokuratury Rejonowej w Pruszczu Gdańskim jest zdeterminowana w walce z tymi, którzy krzywdzą zwierzęta. Oprócz sprawy Mirosławy, prowadzi też inne, podobne: gospodarz zadźgał psa widłami na oczach letników, ktoś utopił szczeniaki w stawie.

- Trzeba przerwać ten krąg. Chodzi o to, żeby ludzie zrozumieli, że to jest przestępstwo, że tak robić nie wolno. Jesteśmy po to, żeby stanąć po stronie krzywdzonych, słabszych, tych, którzy potrzebują pomocy. Oczywiste jest, że ochroną prawną należy objąć człowieka, jednak już nie dla wszystkich oczywiste jest, że taką ochroną objęte są również zwierzęta. One też cierpią i czują.

Pani prokurator jest zdania, że sprawcy tego rodzaju czynów powinni ponieść surową karę.
- Muszą być orzekane wyroki, które nie tylko będą adekwatną konsekwencją popełnionego czynu, ale też będą przestrogą dla innych. Często jest tak, że dla wielu ludzi wyrok w zawieszeniu to nie wyrok. Nic się złego nie dzieje - dalej mieszkają w swojej wsi, dalej normalnie funkcjonują.

Czytaj także: Zatrzymano sprawców bestialskiego spalenia psa w Starogardzie Gdańskim

Mirosława zdziwiła się, kiedy zobaczyła radiowóz.
Jeszcze tego samego dnia prokurator postawił zarzut z art. 35 ustawy o ochronie zwierząt: "ze szczególnym okrucieństwem pozbawiła życia własnego psa...". Pół roku więzienia, bez zawieszenia.
- Przynajmniej sobie odpocznę - powiedziała starsza kobieta.

Pojawił się wtedy krótki artykuł w lokalnej gazecie. Pod nim komentarze:
"Cholerny babsztyl! Niech idzie do piekła. Szkoda, że ten biedny pies jej nie zagryzł. Nie wolno tak mówić, bo to chyba człowiek (ta baba wstrętna), ale mogła zwierzaka oddać do schroniska. Ala."
"Zakopałbym żywcem tę starą szmatę. jogiwielbicielpsów."
"Czasem trudno znaleźć wytłumaczenie dla tego typu czynów. To pokazuje poziom intelektualny i skrajne zaciemnienie umysłowe ludzi w naszym kraju. poko. "

Od tamtych wydarzeń minęły dwa miesiące. Mirosława wie, że dziennikarz chce rozmawiać o psie. Ona ma jednak inny temat.
- Te wszystkie prokuratory, kurwa, to bardziej się psem zajmują niż człowiekiem.
- ?
- Kilka dni po tym, jak go ubiłam, syna mi spalili.
2 marca 2012 roku Ryszard dostał wypłatę. O 16.00 kończył robotę na złomowcu, pod Biedronką był pół godziny później. Tam czekał na niego Marian, zaczęli pić. Wkrótce miało dojść do tragedii.
- Paliły mu się włosy, paliło na nim ubranie, cały się palił. Rysiek krzyczał, ja też krzyczałem. Bo to strasznie bolało.

Końcówka kwietnia, ciepłe popołudnie, o godzinie 14.00 pod szkołę na Morenie podjeżdżają samochody. Rodzice odbierają dzieci. Prowadzą je za rękę, otwierają auta, w których czekają foteliki samochodowe. Zwyczajne czynności, jak co dzień, do domu, na obiad.
Tam, gdzie się kończy zadbany teren szkoły, jest płot.
Za płotem nieużytek porośnięty krzakami.
Wśród krzaków rozłożony uwalany w błocie koc.
Marian patrzy podejrzliwie.

Czytaj także: CSI Kryminalne zagadki, czyli tajemnice warsztatu policyjnego

Siedzi na kocyku. Obok w trawie leżą pomarańcza, cytryna i kawałek żółtego sera owiniętego w folię. Marian zdjął wełnianą czapkę, tu może, nikt nie widzi. Ale jak stąd wychodzi, zakłada ją na głowę, bo nie wypada tak chodzić przy ludziach. Marian ma cały tył głowy w brudnożółtym strupie po oparzeniu.
- Niech pan opowie po kolei, jak było.
- Najpierw zrobiliśmy krowę, pod Biedronką. Przyszło jeszcze dwóch takich... Na sępa. To Rysiek kupił połóweczkę. Piliśmy potem w zsypie, ale nie w tym, co się spalił, w innym. Po wszystkim poszliśmy do tego zsypu, w którym mieliśmy wtedy spać, bo już do namiotu byśmy nie doszli... Rysiek był bardziej trafiony niż ja. Mieliśmy tam taki duży materac, położyliśmy się na nim we dwójkę. Fajek już nie paliliśmy, bo ich już nie mieliśmy. Zasnęliśmy. Obudziło mnie coś, co parzyło w głowę. Zerwałem się, zobaczyłem ogień. Rzuciłem się do drzwi, krzyczałem. Drzwi nie dały się otworzyć, od zewnątrz były zastawione takim dużym kontenerem na śmieci. Była tylko taka szpara, ja wiem... na 40 cm. Ja się zdołałem przecisnąć, byłem dużo chudszy od Ryśka, bo to kawał chłopa był. W końcu i jego udało mi się wyciągnąć.
Ich życie kręci się wokół Biedronki. Dość wąski niby-deptak między dużym pawilonem a rzędem mniejszych sklepików. Jak dojść do złomowca? Rysują mapę w powietrzu, wymachując brudnymi palcami: Schodki, murek, w lewo, kępa krzaków, znowu schodki... To ich przestrzeń, ich geografia.

Siedzą pod mięsnym, czekają na spirytusową ciecz, którą nazywają winem albo nalewką. Jeden z nich poszedł po dwie butelki, zaraz wróci, to on najlepiej zna Ryszarda, to z nim mam pogadać.
Mają swoje wózki dwukółki, bezdomne jak i oni. Poszukają pleneru, opróżnią butelki. Wspominają Ryśka.
- Dobry chłop był, trzymaliśmy się razem. Zawsze w porządku. Ale go spalili.
Nie ma sensu pytać, czy to był wypadek. Oczywiste jest, że podpalenie. Drzwi były zastawione od zewnątrz kontenerem.
- A kto go spalił?
- My nie wiemy. Ale to nie stąd, to stamtąd byli.
Pokazują w kierunku Matemblewa, Niedźwiednika.
- Ryszard był ze wsi jakiejś, przyjechał tu dawno temu. Do Agnieszki. Robotę miał. W tonie czuć podziw, jakby mówili: "temu to się powodziło".
Robił na skupie złomu na Morenowej.
- Nieźle zarabiał. Poniżej dwójki nie schodził. No i w ciepłym robił.

Czytaj także: Zabójstwo bezdomnego w altanie. Kolejne wątki w śledztwie
Miejsce tragedii na takie nie wygląda. Elewacja bloku nie jest osmolona. W środku śmietnika widać jednak ślady po pożarze. Czarny od sadzy kontener jest teraz wypełniony śmieciami. Na podłodze małego pomieszczenia leży, odwrócony twarzą do posadzki, pluszowy miś, całkiem nowy.
- A pan, przepraszam...?
Wygląda jak typowy emeryt, trzyma smycz, na smyczy mały piesek.
- Tak się rozglądam.
- Myślałem, że śmieci pan podrzuca, bo widzi pan, ciągle nam tu podrzucają.
- Tu podobno człowieka spalili?
- Ano spalili, bezdomnego. Hołota. Powinno się z nimi porządek jakiś zrobić.
- Z kim?
- No, z tymi bezdomnymi. Przychodzą tu, śpią, jak zwierzęta.
Na złomowcu na Morenowej mężczyzna, który waży przyniesiony złom, nie jest tak rozmowny jak koledzy Ryśka.
- Nie, nie pracował tu.
- Ale znał go pan przecież?
- Bo on tu tylko przychodził, rozbierać złom. Rano się pojawiał, rozkręcał silniki, takie tam... W ciepłym przynajmniej robił, nie musiał chodzić i zbierać. Zwyczajny, spokojny, jak ci wszyscy - mężczyzna wskazuje głową zbliżających się złomiarzy. - Parę groszy dostawał za to.
- Podobno nieźle zarabiał, poniżej dwójki nie schodził?
To koniec rozmowy. Mężczyzna bezceremonialnie odwrócił się na pięcie, odszedł w stronę wiaty, pod którą, ukryty w cieniu, stał wrak samochodu.

Ryszard urodził się w Lęborku. Do wsi, w której dziś mieszka Mirosława, trafił z nią, gdy miał 10 lat. Zamieszkała tu wtedy z mężczyzną, z którym mieszka do dziś. Tu Rysiek kończył szkołę. W 1995 roku pojechał do Gdańska pracować "przy jakichś kominach". Mirosława niewiele wie o życiu swojego syna.
- Tam wtedy poznał tę babę.
- Agnieszkę?
- O tak, to ona. Potem z tych kominów go niby wywalili, to pracował w Sopocie na Wyścigach, przy koniach. Oni z tą Agnieszką się rozeszli i wrócił do domu. Załatwiłam mu pracę we młynie. Popracował z rok i znowu uciekł do Gdańska, do niej. Ale wkrótce wrócił. Załatwiłam mu pracę w innym młynie, popracował pół roku i znowu do niej pojechał. No to załatwiłam mu pracę w żwirowni w Pszczółkach. Popracował chwilę i w październiku zeszłego roku znowu uciekł.
W październiku Mirosława rozmawiała z nim ostatni raz - przez telefon.
- Mówił, że wszystko u niego w porządku.
Wtedy już od dłuższego czasu chodził z Marianem "po rejonach". W październiku szykował się do zimy, którą miał spędzić w namiocie rozbitym w krzakach w pobliżu Moreny.

Czytaj także: Zabójstwo prostytutki z Trójmiasta wyjaśnione po ponad 30 latach [ZDJĘCIA]

Marian za rozmowę zażyczył sobie na dwa wina. Dostał 15 zł.
To 40-letni na oko mężczyzna. Cały jest czarny od brudu. Ma na sobie dwie kurtki, spodnie z polaru. Siedzę w bezpiecznej odległości dwóch metrów. Kiedy prosi o papierosa, wyciągam go z paczki - tak żeby nie dotknął pozostałych.
Z bezpiecznej odległości przypatruje się nam pani, która wyszła wyprowadzić pieska na spacer.

Marian jest trędowaty i zdaje sobie z tego sprawę. I nie zmieni tego fakt, że jest w sumie sympatycznym facetem w sile wieku, że przyjaźnie się uśmiecha i wysławia całkiem poprawnie.
- Z Agnieszką Rysiek już nie był od dłuższego czasu, rozstali się. Najpierw mieszkał u niej w mieszkaniu, ale z jej matką coś nie mógł się chyba dogadać, potem mieli tu koło kościoła działkę z altanką, potem to się już rozeszli. Nie miał gdzie mieszkać. Chodziliśmy po złom razem, potem on najął się w złomowcu, dalej trzymaliśmy się razem, razem szukaliśmy miejsca do spania. Czasem tutaj - Marian wskazuje miejsce, w którym siedzimy. - Czasem w zsypie. Przezimowaliśmy w namiocie.
- Dlaczego Rysiek nie wrócił do matki na wieś?
- Mówił, że nie chce przeszkadzać.
Mirosława nie wiedziała, co się działo z Ryszardem, dowiedziała się ode mnie. Kiedy jej powiedziałem, że zimował w namiocie, jęknęła:
- O Boże...
I dodała:
- A tu taka chałupa wielka. Co mu do głowy strzeliło?
Matka nie wiedziała również, jak doszło do śmierci Ryszarda. Kiedy jej powiedziałem, skomentowała dwoma słowami:
- Straszna śmierć.

Informuje Marzanna Majstrowicz, prokurator rejonowy Gdańsk Śródmieście: - Dwa dni po pożarze, 5 marca, Ryszard N. zmarł w szpitalu w Gryficach, dokąd trafił ze względu na to, że miał poparzone ponad 50 procent ciała oraz, co gorsza, drogi oddechowe. Ze wstępnych oględzin biegłego do spraw pożarnictwa, który był obecny na miejscu zdarzenia, wynika, że źródło pożaru zlokalizowane było na materacu. To może wskazywać na zaprószenie ognia. Jednak żadnej hipotezy na razie nie wykluczamy. Czekamy na ostateczną opinię biegłych.

Czytaj także: Śmierć nurka sprzed 40 lat. Wypadek czy zabójstwo?
- Kto to mógł zrobić?
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Może Rysiek komuś kiedyś nie chciał postawić... A może jacyś gówniarze? - Marian wzrusza ramionami.
Mówi, że czasem, jak się trafią baterie łazienkowe, mosiądz, to nawet i 250 zł można uzbierać w ciągu dnia. A czasem to nawet i kilkunastu złotych nie daje rady. Na kilogram puszek trzeba ich uzbierać 54 sztuki. Dostaje się za to 3 zł 50 gr.
- A gdzie dziś pan będzie spał?
- Tutaj.
Spoglądam w niebo, zbiera się na deszcz.
- Jak się rozpada, to pójdę do zsypu. Tak jak wczoraj. Posiedzę na skrzynce, przeczekam jakoś noc.

Informacja o pożarze na Morenie, w którym zginął człowiek, nie przedostała się do żadnych mediów, internet na ten temat milczy jak zaklęty. Wpisuję więc do wyszukiwarki ciąg haseł: "bezdomny, pożar, zginął".
Jest tego mnóstwo. Najczęściej giną w altankach. Przeglądam komentarze:
"Szkoda człowieka. Anna."
"A czego szkoda? Jak ktoś się nie nadaje do życia w społeczeństwie, to musi nastąpić eliminacja. Jak w przyrodzie. Sami są sobie winni. darwin."

Kobieta na balkonie ma łzy w oczach. W październiku ma iść do szpitala na zaćmę, bo ślepnie. Lekarze po raz kolejny chcą jej łamać nogę, bo się źle zrasta. Nie ma pieniędzy na sprowadzenie zwłok syna z Gryfic do Gdańska. A teraz to więzienie. Co ma zrobić? Prosi mnie o pomoc.
Na odchodnym mówi, że miała sen. Ryszard przyszedł w nocy. Z początku nic nie mówił. - Było ich pięciu, jacyś mężczyźni, nie wiem, kto to był. Zapytałam: "Czego chcesz?". Odwrócił się i zaczął gdzieś iść. "Gdzie idziesz?" - zapytałam. "Idę po psa, zaraz wrócę" - powiedział. I już nie wrócił.
Czy Rysiek przyjdzie jeszcze do matki? Być może gdzieś tam odnajdzie Kła. Przyprowadzi go do Mirosławy, opowie, jak tam jest. Gdzie się teraz razem włóczą i jak im idzie wspólne złomu zbieranie.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Tomasz Słomczyński
tel. 58 30 03 336
[email protected]
Tomasz Słomczyński na Facebooku

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki