Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Doktorzy z importu

Dorota Abramowicz
Lekarze ze Wschodu mogliby częściowo rozwiązać problem kolejek do specjalistów, ale czy starczy im cierpliwości i środków, by zdobyć wszystkie uprawnienia do pracy w Polsce?

Nad Niemnem teraz żółkną i czerwienieją liście drzew. Ot, jesień. Doktor tęskni. Nawet już nie za Niemnem, ale za tymi, którzy tam pozostali. Bo człowiek może się przyzwyczaić do każdego miejsca, ale bliskich nikt nie zastąpi. Nawet najlepsi, nowi przyjaciele.

Na szczęście Walery Kołomycki, lekarz, repatriant z Białorusi nie ma czasu na tęsknotę. Od godziny 8 rano do 20 przyjmuje pacjentów w gdyńskim Centrum Rehabilitacji i Odnowy Biologicznej.

- Dramatycznie brakuje lekarzy specjalistów, a już rehabilitantów jest jak na lekarstwo - mówi szef centrum, dr Andrzej Sokołowski. - Dlatego bardzo nas cieszy, że tak dobry fachowiec przyjął naszą ofertę.

Zadowolony jest również dr Andrzej Zieleniewski, dyrektor Szpitala Specjalistycznego w Wejherowie. Oddziałem kardiologicznym w jego szpitalu kieruje uznany specjalista, były szef dużej kliniki przy Uniwersytecie Medycznym w Grodnie, prof. Kazimierz Konkol. Też Polak z Białorusi.
W starogardzkim Polmedzie jako lekarz internista przyjmuje dr Katarzyna Wyganowska. Polskie nazwisko pani doktor ma po mężu. W Moskwie przez prawie siedem lat pracowała w Klinice Rosyjskiego Uniwersytetu Medycznego jako kardiolog.

- Zawodowo zrobiłam duży krok do tyłu - piękną, z lekka tylko śpiewną polszczyzną mówi doktor Wyganowska - ale nie żałuję. I myślę, że za kilka lat będzie lepiej.

Wszyscy przyznają, że dla lekarzy spoza Unii Europejskiej podjęcie pracy w Polsce jest sporym wyzwaniem. Deklaracje kolejnych ministrów zdrowia o "ściąganiu lekarzy z Ukrainy i Białorusi" przyjmują z lekkim niedowierzaniem. Praca w Polsce nie jest aż tak atrakcyjna, jakby się politykom marzyło. W dodatku na drodze "obcego" doktora piętrzą się potężne przeszkody - staże, egzaminy, specjalizacje. Zanim ich nie pokonasz - nie możesz pracować w zawodzie. A z czegoś w końcu trzeba żyć. Więc ci którzy przetrwali, muszą być naprawdę bardzo dobrzy.

Pożegnanie ojczyzny

Z 10 tys. medyków zarejestrowanych na Pomorzu po dokumenty pozwalające na podjęcie pracy za granicą do Okręgowej Izby Lekarskiej zgłosiło się już ponad tysiąc osób. Szpitale i przychodnie w naszym województwie opuściło, wyjeżdżając z kraju, ok. 200-300 lekarzy.

Najbardziej boli nieobecność doświadczonych specjalistów. W niektórych poradniach pacjenci zapisują się do lekarza z półrocznym wyprzedzeniem.
- Brakuje anestezjologów, radiologów, endokrynologów, anatomopatologów - dr Piotr Szafran, przewodniczący Komisji ds. Rejestracji Lekarzy w pomorskiej Izbie Lekarskiej mógłby jeszcze długo wymieniać pożądane specjalności medyczne.

Obecnie nie ma na Pomorzu szpitala, z którego w ostatnim roku nie wyjechałby co najmniej jeden lekarz na zagraniczny kontrakt. Przeważnie do Wielkiej Brytanii, Irlandii, krajów skandynawskich, Niemiec i krajów arabskich, szczególnie Arabii Saudyjskiej.

Na jednej szalce mamy więc kilka setek nieobecnych. Na drugiej pomorski samorząd lekarski kładzie listę tych, którzy, choć urodzili się poza Polską, chcą leczyć polskiego pacjenta.

Razem - 52 osoby. W tym 11 stomatologów - czterech z Białorusi, po dwóch z Litwy i Niemiec i po jednym z Austrii, Izraela, Mongolii. Wśród lekarzy najwięcej jest Białorusinów (10) i Rosjan (8). Do tego trzeba dodać po czwórce Szwedów i Ukraińców, trójce Mongołów, dwójce Litwinów oraz pojedynczych obywateli Czadu, Kamerunu, Iranu, Iraku, Bułgarii, Norwegii, Serbii, Słowacji i Wietnamu. Mało.

- Nie ma co liczyć na tłumy chętnych - gasi nadzieję na specjalistę z importu dr Szafran. - Procedur obowiązujących przy zatrudnianiu lekarzy w Polsce nie zmienimy, nie jesteśmy też w stanie skusić ich dużymi pieniędzmi. Propozycje z innych krajów Unii są, niestety, konkurencyjne.
Musi być to więc coś innego.

Na przykład babcia, opowiadająca, jak to za Polski było. I stare zdjęcia.

Zwiad konny dziadka

Fotografie są bardzo zniszczone. Przez wiele lat ukrywane przed władzą. Na jednym ze zdjęć pręży się dziadek ze strony ojca, Jan Kołomycki, w polskim mundurze. Przed wojną - artylerzysta w Wilnie, po wojnie - pracownik huty. Na innym - dziadek ze strony mamy, Stanisław Pietrasz, który służył w zwiadzie konnym. Po wojnie został rolnikiem.

Dziadek Staś miał dwóch braci. Przyszła wojna i rozsypała ich po świecie. Pierwszy brat, Bolesław, wyzwolony przez Amerykanów z niemieckiej niewoli, ostatecznie wylądował w Kanadzie. Drugiemu, Michałowi, udało się zamieszkać w Polsce. Dziadek został nad Niemnem.
Na początku lat 50. rodzina próbowała wyjechać w ramach repatriacji do Polski. Nie wypuścili. Trzeba więc było przetrwać na miejscu.

- Babcia prowadziła za rękę do kościoła, wyciągała z szuflady Biblię, czytała po polsku stronę po stronie - wspomina doktor. - Rodzice, niestety, już w domu po polsku nie mówili.

Rodzice są lekarzami. Tata - dyrektor szpitala, mama - ginekolog. Medycynę skończyła też siostra Walerego. On sam po ukończeniu studiów zrobił specjalizację i pięć lat przepracował jako laryngolog w Mińsku.

W szpitalu zainteresował się opracowaną przez niemieckiego lekarza Reinholda Volla metodą elektroakupunktury, łączącą starożytną chińską metodę akupunktury z nowoczesną techniką. Udoskonalił ją. Podjął pracę w sanatorium pod Wołkowyskiem, zaczął się cieszyć sławą lekarza, który patrzy na pacjenta jak na całość. I leczy cały organizm.

Waliły do niego tłumy - pacjenci z chorobą kręgosłupa, przywożono dzieci z porażeniem mózgowym. Zarabiał równowartość 15 dolarów miesięcznie, wiedział, że nadszedł czas na zmiany.
Równocześnie pojawiły się dwie propozycje.

- Moskiewski Instytut Badań Kosmicznych zaproponował mi pracę w ośrodku w Soczi - opowiada doktor znad Niemna. - A w sanatorium spotkałem Michała Szostaka, gdańszczanina ze Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Grodzieńskiej i Wileńskiej. Powiedział - przyjeżdżaj do Gdańska.
Trzy lata zbierał dokumenty - dowody, że jest Polakiem. Przyjechał w 2003 roku. Jak mówi - w ostatniej chwili wsiadł do pociągu jadącego do Polski.

Dlaczego w ostatniej?
- O polityce nie będziemy rozmawiać - kręci głową. - Na Białorusi została prawie cała moja rodzina.
Przez ponad rok mieszkał u Michała Szostaka, w jego gdańskim mieszkaniu. Rozpoczął też walkę o to, by znów być lekarzem.

Poczekaj na budowie

Profesor Kazimierz Konkol przyznaje, że było mu łatwiej niż innym lekarzom. Po pierwsze - język polski królował w jego domu w rodzinnym Grodnie. Po drugie - jest uznanym specjalistą w dziedzinie kardiologii.

Zna czołówkę polskich kardiologów. Spotykał się z nimi na konferencjach naukowych, wymieniali doświadczenia i uprzejmości. Przed 10 laty trafił do zespołu kardiologów w klinice na ul. Łąkowej w Gdańsku, kierowanej przez prof. Grażynę Świątecką. Po zamknięciu szpitala przeniósł się do Wejherowa. Nikt mu nie kazał też zdawać Lekarskiego Egzaminu Państwowego.

Dr Katarzyna Wyganowska jest w Polsce pięć lat. Pracuje dopiero od dwóch. W domu zatrzymały ją małe dzieci i skomplikowana procedura uzyskiwania zgody na pracę w naszym kraju.

- Mąż jest Polakiem, więc jakoś przetrwałam - mówi. Nie wie, jak radzą sobie inni - bez rodziny, znajomości, kupki zaoszczędzonych pieniędzy, z których można dokładać do życia.

Leczyć w Polsce może tylko osoba, która otrzymała prawo wykonywania zawodu lekarza.
- Inne są procedury przy podejmowaniu pracy przez obywateli Unii Europejskiej, inne u osób spoza UE - wyjaśnia dr Szafran. - Ci drudzy muszą nostryfikować dyplom. Od tego roku zajmują się tym rady wydziałów Akademii Medycznych. Jak długo to trwa? Za wcześnie, by o tym mówić.

Przez ostatnie lata obowiązek nostryfikacji dyplomów należał do Ministerstwa Zdrowia.
Proszący o anonimowość "doktor spoza Unii" wylicza: - Samo tłumaczenie dokumentów przez tłumacza przysięgłego na język polski kosztowało około 500 złotych. W Ministerstwie Zdrowia usłyszałem, że na przeprowadzenie nostryfikacji mogę czekać od czterech miesięcy do pół roku! Widocznie w ten sposób dano mi czas na szukanie pracy chociażby na budowie.

Pogotowie czeka

Po otrzymaniu nostryfikacji następnym krokiem dla "obcego" lekarza jest egzamin z języka polskiego.

Lekarz: - Nie miałem polskiego pochodzenia, więc musiałem zapłacić za egzamin 400 złotych. Sam test był, moim zdaniem, bardzo trudny. Dyktando polegało na czytaniu tekstu z taką szybkością, że nawet pani by nie zdążyła tego zapisać. Ci, którzy nie zdali, mieli pół roku na przygotowanie się do następnego podejścia.

Ze zdanym egzaminem językowym obcokrajowiec wybiera się na obowiązkowy, roczny staż. Osobie polskiego pochodzenia, z kartą stałego pobytu, staż finansuje wojewoda. Wówczas dostaje on wynagrodzenie za pracę. Pozostali obcokrajowcy muszą się sami utrzymać.

Z czego? No cóż, to w końcu ich problem. Nie mogą jednak pracować w swoim zawodzie, muszą gdzieś mieszkać (bez mieszkania nie otrzymają karty pobytu w Polsce) i coś jeść.

- Zdarza się, że w dramatycznych okolicznościach samorząd lekarski wydaje czasowe prawo wykonywania zawodu - tłumaczy dr Szafran.

Dr Kołomycki wspomina swoją interwencję medyczną podczas stażu. Pielęgniarce przenoszącej pacjenta wyskoczył dysk. Kazał się jej położyć, wykorzystując doświadczenie z lat pracy w sanatorium, nacisnął plecy w kilku miejscach. Następnego dnia usłyszał, że ból minął bez podawania leków.

- Od tej pory mówiła do mnie "panie doktorze" - uśmiecha się lekarz.

Samo zakończenie stażu i otrzymanie ograniczonego prawa wykonywania zawodu nie pozwala na podjęcie samodzielnej pracy bez nadzoru polskiego specjalisty. Formalnie doktor, nawet jeśli w swojej ojczyźnie był szefem zespołu chirurgów, w Polsce nie może samodzielnie operować ani zlecać i podawać leków. Wyjątkiem jest tu nagłe zagrożenie życia pacjenta. Wykwalifikowani obcokrajowcy przeważnie zasilają więc ekipy pogotowia ratunkowego.
Ostatni etap to Lekarski Egzamin Państwowy.
- Wstyd przyznać, że choć miałem 15 lat praktyki, nie zdałem go od razu - mówi dr Kołomycki. - Zaważył język. Najgorsze były nie sprawy medyczne, ale skomplikowane prawo, związane na przykład z wydawaniem zwolnień lekarskich. Pytanie z orzecznictwa na pół strony było takie, że dochodząc do końca, zapominałem, co było na początku.

Rodzina obsadzi szpital

Walery Kołomycki mówi: - Przetrwałem, bo trafiłem na życzliwych ludzi. Począwszy od pana Szostaka, przez Lecha Boguckiego, który zajmuje się repatriantami z ramienia gdańskiego Urzędu Miasta, rodzinę Dylewskich... Pomagali w najcięższych chwilach.

W oczekiwaniu na załatwienie formalności doktor zarejestrował się w Urzędzie Pracy. Usłyszał tam, że jako osoba bezrobotna może wystąpić o fundusze z programu unijnego na prowadzenie działalności gospodarczej. Przeszedł szkolenie, napisał program i dostał 13 tys. zł.

Wyjechał do Moskwy, gdzie kupił aparat do prowadzenia badań metodą elektroakupunktury dr. Volla. Zdał LEP i na zapleczu gabinetu fryzjersko-kosmetycznego w Sopocie zaczął przyjmować chorych. Bez reklamy, polecany przez kolejnych pacjentów, zyskał uznanie. Od czerwca zatrudniło go Centrum Rehabilitacji i Odnowy Biologicznej w Gdyni.

- Liczba pacjentów doktora Kołomyckiego rośnie w postępie geometrycznym - mówi z zadowoleniem dr Sokołowski, szef gdyńskiego centrum. - To świetny lekarz, dobrze, że przetrwał. Myślę, że czeka go duże uznanie w Polsce.

Dr Wyganowska nadal przyjmuje w starogardzkiej przychodni. Nie ma zamiaru zmieniać pracy. Natomiast profesor Konkol nie wyklucza powrotu do Grodna. - Zadecydują motywy osobiste, rodzinne - zaznacza. - Spędziłem tam w końcu większość życia.

Walery Kołomycki: - Ja już jestem bardziej u siebie tu, w Trójmieście, niż tam, nad Niemnem. Ciężko pracuję, ale mogę pomagać bliskim. Ściągnąłem żonę, która jest także Polką. I tak myślę, że z mojej lekarskiej rodziny można by było skompletować obsadę polskiego szpitala. Jest wśród nas ginekolog, chirurg, stomatolog, internista, neurolog. Gdyby tylko mogli i chcieli przyjechać...

Lech Bogucki mówi, że w przyszłym tygodniu do Gdańska przyjeżdża rodzina repatriantów z Uzbekistanu. On jest budowlańcem, ona pediatrą. Niezbyt dobrze zna język. Do pacjenta czeka ją długa droga.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki