Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bruno Groening z Oliwy. Jasnowidz? Szarlatan?

Dorota Abramowicz
Bruno Groening na powojennym zdjęciu
Bruno Groening na powojennym zdjęciu Archiwum
Fenomen, obdarzony przez Boga mocą uzdrawiania, czy oszust, którego pośmiertna sława doprowadziła do powstania sekty? O trwających do dziś kontrowersjach wokół syna gdańskiego murarza pisze Dorota Abramowicz

Ostatni dzień maja. Na róg Czyżewskiego i Zajęczej w Gdańsku Oliwie podjeżdża autokar. Z autokaru wychodzi kilkadziesiąt osób. Wszyscy zbierają się na parkingu przy Czyżewskiego, tam gdzie stał czerwony budynek opatrzony numerem 19. Potem ruszają pod Zajęczą 1, a na końcu - wędrują ulicą w stronę lasu, ku urokliwej kapliczce poświęconej Maryi.

Gdańsk: Tajemnicza Indiańska Wioska w centrum Wrzeszcza może niedługo zniknąć z mapy miasta

- Co roku na pielgrzymki przyjeżdżają - mówi pan Stanisław, który już 40 lat mieszka przy Zajęczej 1. - Przeważnie z Niemiec.
Przy Czyżewskiego - dawniej Ludolfiner Weg 19, urodził się w 1906 r. Bruno Groenkowski, znany jako Bruno Groening. Według jednych - jasnowidz obdarzony od dziecięcych lat przez Boga mocą uzdrawiania. Według innych - szarlatan, którego pośmiertna sława doprowadziła do powstania niebezpiecznej sekty. Był czwartym z siedmiorga dzieci polsko-niemieckiego małżeństwa, które później zamieszkało na pierwszym piętrze sąsiedniego domu przy dzisiejszej Zajęczej 1.

- Pamiętam go, choć słabo - twierdzi Wojciech Czajka, emerytowany malarz pokojowy z Zajęczej 7. - Mama znała jego matkę. Wiem, że miał talent do naprawiania zepsutych rzeczy. Zorientowałem się, że stał się sławny, dopiero gdy przyjechali Niemcy film o nim nakręcić. Traf chciał, że mój wnuczek, Adaś, zagrał w nim małego Bruna...

Film trwa ponad pięć godzin i prezentowany jest na całym świecie. Jakim cudem stolarz z Gdańska po przyjeździe do powojennych Niemiec zdobył sławę uzdrowiciela? Co sprawiło, że pod koniec lat 40. i w latach 50. na spotkania z nim przychodziły tysiące ludzi, a i dziś wydawane są książki i kręcone filmy na jego temat?

Syn murarza

Niektóre z opowieści o dzieciństwie Bruna, syna polskiego murarza, Augusta Groenkowskiego - jak chociażby ta o jego narodzinach - przypominają średniowieczne piśmiennictwo hagiograficzne. Groening miał przepowiedzieć daty wybuchu obu wojen światowych oraz eksodus rodziny z Gdańska. Niemieckie gazety pisały o chłopcu samotniku z Oliwy, który modlił się pod kapliczką na końcu ul. Zajęczej i zaprzyjaźniał ze zwierzętami. Chodziły za nim szczególnie te chore, czekając, aż je pogłaszcze. Z kolei jego obecność uspokajała kłótnie dorosłych.

To "uspokajanie" nie dotyczyło ojca. August miał ciężką rękę i często bił chłopca. Być może dlatego już dorosły Bruno zmienił nazwisko i nie wspominał o polskich korzeniach.

Naukę skończył po pięciu latach. Założył firmę stolarską, ożenił się z Gertrudą, miał synów - urodzonego w 1930 r. Haralda i o 10 lat młodszego Günthera. Obaj chłopcy zmarli w wieku 9 lat. Pierwszy wskutek wady serca, drugi na ropne zapalenie opłucnej.

Po rozpoczęciu wojny Groening został elektromonterem i przeniósł się z rodziną na Magdeburger Strasse 77, dzisiejszą ul. Kościuszki we Wrzeszczu. W 1943 r. został wcielony do Wehrmachtu. Opowiadał, że za odmowę strzelania do ludzi groził mu sąd wojenny. Ostatecznie został kierowcą czołgu. Ranny wrócił do Gdańska, by przed samym końcem wojny znów trafić na front. Dostał się do radzieckiej niewoli, przed śmiercią mieli uchronić go strażnicy, których w obozie uzdrawiał.

Kariera Groeninga rozpoczęła się po wojnie, gdy zwolniony z niewoli jako przesiedleniec z Gdańska dotarł z żoną i Güntherem do obozu dla uchodźców w Dillenburgu. Tu zaczęli zgłaszać się do niego z prośbą o pomoc chorzy.

Po śmierci Günthera w 1949 r., małżeństwo Groeningów rozpadło się. Bruno oskarżał żonę, że śmierć dzieci była skutkiem zaufania lekarzom i braku wiary w jego moc. W tym samym roku rodzina Hülsmannów z Herford poprosiła Bruna, by uzdrowił cierpiącego na zanik mięśni 8-letniego syna. Stan małego Dietera poprawił się, a jego ojciec wyłożył pieniądze na sfinansowanie ruchu przesiedleńca z Gdańska.

Na stronach Dominikańskich Ośrodków Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach znajduję informację, że w 1955 r. Dieter i tak zmarł.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Tysiące czekają na cud

Między marcem a czerwcem 1949 r. na plac przed domem Hülsmannów w Herford przychodzi codziennie nawet 5 tysięcy osób. Wszyscy chcą zobaczyć mężczyznę o zaczesanych do tyłu, lekko kręconych, dłuższych włosach z charakterystyczną grubą szyją. To potężne wole - skutek choroby tarczycy.

Gdańsk: Tajemnicza Indiańska Wioska w centrum Wrzeszcza może niedługo zniknąć z mapy miasta

W czerwcu 1949 r. "Münchner Merkur" tak pisał o fenomenie Groeninga: "(...) na placu Wilhelma zgromadziło się około tysiąca ludzi. Był to nieopisany obraz ludzkiego nieszczęścia. Niezliczeni sparaliżowani na wózkach inwalidzkich, na noszach dźwiganych przez swych krewnych. Niewidomi, głuchoniemi, matki ze sparaliżowanymi i upośledzonymi psychicznie dziećmi, stare babcie i młodzi mężczyźni tłoczyli się, jęcząc".

Na oczach tłumu kaleka rzucał kule, a chorzy wstawali z łóżek. Zgromadzenia wywołały zaniepokojenie władz. Już w maju 1949 r. rząd Nadrenii-Westfalii wydał Groeningowi zakaz publicznego leczenia. Bez efektu - we wrześniu w Rosenheim liczący około 30 tysięcy tłum ruszył na spotkanie z uzdrowicielem. Bawarskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych cofnęło zakaz.
Groening leczył też na odległość - "ładował" energią m.in. kulki ze staniolu. Georg Otto Schmid w opublikowanym w 1998 r. artykule napisał - "Jako nośnik siły służyły Brunonowi produkty własnego ciała: ścięte włosy, skrawki paznokci rąk i nóg oraz - rzekomo najskuteczniejsza - jego sperma".

Groening nie brał pieniędzy od chorych. Problem mieszkania, wiktu i opierunku rozwiązywali ludzie, którzy zapraszali go do swoich domów.

Śmierć uzdrowiciela

W kolejnych latach zaczęło przybywać Groeningowi wrogów. Głównie wśród lekarzy. W 1954 r. władze żądają, by "naturopata" zdał specjalny egzamin. Groening, który przyznaje, że w życiu nie przeczytał żadnej książki, nie przystępuje do niego. Efekt - zakaz działalności na obszarze Niemiec. Bruno nadal przyjmuje chorych, za co skrupulatni Niemcy stawiają go przed sądem. Trzy lata później umiera chora na płuca dziewczynka, którą poprzez działania Groeninga odseparowano od lekarzy. Dochodzi do kolejnego spektakularnego procesu. W 1958 r. zapada wyrok - grzywna i kara więzienia w zawieszeniu. Uzdrowiciel składa apelację.

Groening ma 52 lata. Nadal wielu wierzy, że dysponuje specjalnym darem, otrzymanym od Boga. Dar jednak nie pomaga. W 1958 r. słyszy od paryskiego onkologa, że ma zaawansowanego raka żołądka. Dwie operacje nie przynoszą ratunku. Syn murarza z Oliwy umiera 26 stycznia 1959 r. w Paryżu. Według tych, którzy wierzyli w moc Groeninga, przyczyną śmierci był zakaz uzdrawiania chorych. W jego organizmie miał nagromadzić się uzdrawiający prąd, który doprowadził do wewnętrznego wypalenia. Grób Groeninga w Dillenburgu jest do dziś odwiedzany przez jego zwolenników. Tak samo jak miejsce jego narodzin w Gdańsku Oliwie, gdzie wyznawcy przyjeżdżają "czerpać energię".

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Przyjaciele i nieprzyjaciele

Do dziś działa kilka organizacji i stowarzyszeń, uważających się za spadkobierców idei uzdrowiciela. Najbardziej aktywne jest Koło Przyjaciół Bruna Groeninga, z główną siedzibą w Niemczech, które wydało książkę "Nauka Bruna Groeninga". Wynika z niej, mówiąc najprościej, że człowieka można uleczyć za pomocą uzdrawiającego prądu, pochodzącego od Boga. Sam Groening był jedynie przekaźnikiem owego prądu, dlatego przekaz mogą (ale nie muszą) wzmacniać zdjęcia uzdrowiciela. Pobieranie prądu następuje podczas medytacji, zwanej "nastawianiem".

- To proste - mówi pan Władysław, wieloletni pracownik Politechniki Gdańskiej, były szef Koła Przyjaciół w Gdańsku. - Trzeba usiąść, nie opierając się i bez krzyżowania rąk i nóg. Ręce umieścić na kolanach, dłońmi do góry. I medytować ok. 20-30 minut.

Gdańsk: Tajemnicza Indiańska Wioska w centrum Wrzeszcza może niedługo zniknąć z mapy miasta

Pan Władysław jest człowiekiem o ścisłym umyśle. Jednak do końca nie wie, dlaczego "nastawianie" ma pomagać. Kiedy ciężko zachorowała mu córka, jeszcze nie słyszał o Groeningu. Modlił się o jej wyzdrowienie i został wysłuchany. Potem trafił na jeden ze zjazdów, organizowany w salach wynajmowanych przez Uniwersytet Gdański. - Przyjeżdżali tam ludzie z Niemiec, Rosji, Litwy, Szwajcarii - wspomina. - Opowiadali o przypadkach uzdrowień w sytuacji, gdy medycyna postawiła już na człowieku krzyżyk. Zainteresowało mnie to, wtedy otrzymałem propozycje stworzenia koła.

Tomek przeczytał artykuł o Groeningu w "Nieznanym Świecie". Poszedł na spotkanie koła. - Żaden kult, żadna sekta, wyciąganie pieniędzy - twierdzi. - "Nastawianie" pomaga w życiu, jak medytacja.

Jarek przypomina, że w każdej religii znane jest zjawisko samouzdrawiania. Jemu medytacja pomogła przy ciężkim zapaleniu nerwu.

Pani Danuta była w ciężkiej depresji. Jej syn jest od kilku lat w śpiączce, życie stało się zbyt ciężkie do zniesienia. Medytacje bardzo jej pomogły.

Dziś pan Władysław nie jest już przewodniczącym koła. Organizacja z Gdańska podzieliła się ze względów formalnych - "góra" z Niemiec żądała sprawozdań, spisywania wszystkich przypadków uzdrowienia, potwierdzeń, rozliczeń. Krótko mówiąc - biurokracja. Odszedł więc ze swoją grupą, która medytuje bez sprawozdań na własną rękę. Teraz kołem kieruje pani Danuta.
Wszyscy zgodnie opowiadają o przypadkach uzdrowień. O pani, u której bezoperacyjnie ustąpiła wada serca, o kobiecie wyleczonej z miastenii, która w podzięce wybrała się na pielgrzymkę od Medjugorie, i o panu, który pracując w gabinecie rentgenowskim został niebezpiecznie napromieniowany. Lekarze nie dawali mu szans, a on nadal żyje.

Jednak dla wielu działalność kół Bruna Groeninga jest niebezpieczna. Joanna Zabłudowska z Dominikańskiego Ośrodka Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach w Gdańsku twierdzi, że w tym przypadku nie należy nawet używać słowa "sekta".

- Jest to destrukcyjna grupa, wykorzystująca chorobę, niemoc, tragedię do wyciągania pieniędzy - mówi Joanna Zabłudowska. - Procedura jest taka - po spotkaniu, trwającym 4-5 godzin, zaczyna się zbieranie pieniędzy "co łaska" za płyty i książki. Po 10, 50, 100 złotych. Namawia się chorych, by pozostali przy "nastawianiu" i nie korzystali z pomocy lekarzy, co staje się zagrożeniem dla zdrowia. Problemem są też tzw. dziecięce koła Bruna Groeninga. Jedno z nich zbierało się w filii nr 2 Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku. Znany jest przypadek, gdy dziecko niepełnosprawne wpadło w histerię, gdy doszło do zniszczenia zdjęcia Bruna.

Według Dominikańskiego Ośrodka, najwięcej koła zarabiają na sprzedaży przenoszących energię zdjęć Groeninga. Jeszcze w 2010 r. gdańska grupa była wyjątkowo aktywna. Słyszę, że wszystko zmieniło się po reportażu w programie "Celownik" w TVP1, gdzie ujawniono, jak groźne może być głoszenie nauk Bruna Groeninga.

Wokół Domu Zarazy

Reportaż można znaleźć na You Tube. Dziennikarze docierają do kobiety, której córka miała wpaść w sidła sekty w Londynie. Córka zostawiła męża, dziecko, mieszkała w piwnicach i garażach, należących do obcokrajowców z koła. Straciła pieniądze - kilkadziesiąt tysięcy dolarów z karty kredytowej, a następnie ponad 150 tys. dolarów, część majątku, która przypadła jej po rozwodzie.

Następnie akcja przenosi się do Gdańska, a konkretnie do prowadzonego przez Stowarzyszenie "Stara Oliwa" Domu Zarazy. To tam odbywają się za zgodą pani prezes spotkania Koła Przyjaciół BG. Była uczestniczka spotkań uzdrawiających opowiada, jak namawiano ją do zmiany imienia, a dziennikarka pytająca o leczenie stwardnienia rozsianego słyszy, że "nic się nie stanie, jeśli zapomni o lekarzu".

Po emisji reportażu Danuta Poczman, prezes Stowarzyszenia "Stara Oliwa", wymówiła pomieszczenia stowarzyszeniu. Dziś jednak mówi, że przy nagrywaniu reportażu doszło do manipulacji. - Byłam oburzona, jak można było coś takiego pokazać - twierdzi pani prezes. - Z pomieszczeń w Domu Zarazy korzystała osoba, którą znam od wielu lat. Jestem pewna uczciwości mojej przyjaciółki Danusi oraz tego, że nie zrobi nic, co mogłoby skrzywdzić drugiego człowieka. Program był nierzetelny, powstał w wyniku pewnego konfliktu i prywatnej zemsty.

Pani Danuta, która po odejściu Władysława kieruje gdańskim kołem, dodaje, że tamten reportaż był "nieporozumieniem". - Nie chcę wypowiadać się na temat pani z Londynu, bo nie znam sprawy - mówi. - W Gdańsku nie odciągamy ludzi od lekarzy, sama korzystam z ich pomocy. Z każdego grosza dobrowolnych składek rozliczamy się jako legalne stowarzyszenie w urzędzie skarbowym. A przypadki wyleczeń są medycznie udokumentowane.

- Osobiście znam parę osób poszkodowanych przez gdańską grupę - odpowiada Joanna Zabłudowska.
Na koniec rozmawiam z Adamem Stańczykiem, który jako siedmioletni chłopiec zagrał młodego Bruna w słynnym, pięciogodzinnym filmie nakręconym przez Niemców. - Nawet miło wspominam tamten epizod w moim życiu - mówi 22-letni dziś Adam. - Kupowali mi słodycze, rozpieszczali. Niestety, rok później skończyła się beztroska. Zachorowałem na cukrzycę.
Adam twierdzi, że nikt od wyznawców Groeninga nie zaproponował mu uzdrowienia. Zresztą i tak chyba by nie skorzystał. Bierze insulinę.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki