Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiadomość prosto z Mauritiusa

Dorota Abramowicz
- Dla Niemców byłem synem Żyda, dla Żydów - synem Niemki - mówi gdańszczanin Dan Lindemann
- Dla Niemców byłem synem Żyda, dla Żydów - synem Niemki - mówi gdańszczanin Dan Lindemann Tomasz Bołt
Pożółkły list z logo Czerwonego Krzyża został wysłany 23 marca 1944 r. z wyspy Mauritius na ul. Jaśkowa Dolina 46A w Gdańsku. Heinz Lindemann pisze w nim do swojej żony Elfriede, że żyje i ma się dobrze. List przechował w rodzinnym archiwum Dan Lindemann, syn Heinza.

Dan po 64 latach przyjechał do Gdańska z Izraela. Przygnały go wspomnienia i... artykuł, zamieszczony przed niespełna dwoma laty w "Dzienniku Bałtyckim", w którym prof. Jerzy Samp opisywał nieznany epizod z dziejów gdańskich Żydów. W sierpniu 1940 r. pół tysiąca mężczyzn, kobiet i dzieci wyruszyło z Gdańska na tułaczkę, by ostatecznie wylądować na położonej na Oceanie Indyjskim wyspie Mauritius. Artykuł przetłumaczył na język niemiecki nasz czytelnik Tomasz Chabas i zamieścił go na stronie internetowej Forum Gdańszczan.

- Forum skupia przedwojennych gdańszczan, ich potomków oraz współczesnych mieszkańców miasta - mówi Tomasz Chabas. - Nie spodziewałem się jednak, że artykuł trafi do osoby, dla której Mauritius nie jest tylko egzotyczną wyspą, kojarzącą się ze znaczkami. Dan najpierw udostępnił stare dokumenty rodzinne, a teraz wraz z żoną Schulamit zdecydował się na przyjazd do Gdańska.

Losy Dana i jego rodziny mogłyby posłużyć jako scenariusz filmu.
- Masz pięć godzin, by wysłuchać mojej opowieści? - uśmiecha się 76-letni mężczyzna. - To i tak będzie w dużym skrócie...

Jego mama Elfriede była Niemką i ewangeliczką. Pracowała w aptece. Ojciec - Żyd - pełnił funkcję radcy sanitarnego w Sopocie, był też radnym miejskim oraz aptekarzem ze słynnej apteki Pod Orłem. Danowi i jego młodszemu bratu Hansowi (nazwanemu później Aaronem) rodzice mówili - jesteśmy gdańszczanami.

- Niestety, gauleiter Albert Forster uważał, że jest inaczej - Dan rozkłada bezradnie ręce. - Dla Niemców zostałem, przez ojca, Żydem. Dla Żydów, przez matkę - Niemcem.

Heinz nie chciał opuszczać rodziny. Wyjechał w ostatniej chwili, prawie rok po wybuchu wojny. W grupie 519 osób wyruszył z Gdańska do Wrocławia, potem do portu rzecznego na Dunaju w Bratysławie, skąd statkiem "Helios" dopłynął do rumuńskiego portu Tulcea. Z Rumunii na statku "Atlantic" dotarł do portu w Hajfie.

Jednak zarządzający Palestyną Brytyjczycy odmówili przyjęcia wygnańców i deportowali ich na statku "Patria" na Mauritius oraz na Trynidad na Karaibach. Na wieść o zmianie celu podróży syjoniści podłożyli ładunek wybuchowy, który posłał "Patrię" na dno. Zginęło co najmniej 219 osób...
Heinz przeżył. Trafił do Port Louis na Mauritiusie.
- Nie podzielił losu innych uchodźców, skierowanych do pracy na plantacjach - opowiada syn. - Ojciec miał talent muzyczny, grał na skrzypcach. Założył zespół, koncertował nawet w pałacu gubernatora.

Tymczasem Dan i jego młodszy brat przetrwali wojnę u niemieckiej babci, w miejscowości Kranz w pobliżu Królewca. Dziadek był szanowanym dyrektorem szkoły. Udało się uratować dzieci...
- Mama musiała jednak zostać w Gdańsku - mówi Dan. - Dopiero w 1945 r., gdy nadchodzili Rosjanie, wyruszyła na wschód, by nas zabrać. Babcia nie chciała uciekać. Wtedy widzieliśmy ją ostatni raz.

Front zastał Elfriede i jej synów w Tolkmicku. Uciekinierów umieszczono w opustoszałym majątku. Po kilku miesiącach z 200 osób pozostało 50. Resztę zabiła epidemia tyfusu. Elfriede, jako farmaceutka,nie pozwoliła synom jeść nic prócz rozgotowanej kaszy. Uniknęli choroby.

Po wielu perypetiach trafili wreszcie do transportu do Niemiec. Dan miał 13 lat i ważył 24 kilogramy. Pół roku przeleżał w szpitalu. W Niemczech dowiedzieli się, że ojciec żyje i jest w Palestynie.

- Rodzice chcieli wrócić do Gdańska, ale nie dostali zgody - wzdycha Lindemann. - Mama postanowiła wobec tego wyjechać do Palestyny. Pojawił się jednak kłopot - ona, jako żona Żyda, miała prawo zostać obywatelką Izraela. My, jako dzieci Niemki - już nie. Musieliśmy się rozstać. Dwa lata spędziliśmy z bratem w żydowskich domach dziecka w Niemczech. Musieliśmy nauczyć się języka, poznać reguły wiary, zostaliśmy obrzezani. Dopiero w 1949 r. zobaczyliśmy rodziców. Cztery miesiące później ojciec zmarł na serce.

Przez wiele lat Dan mało mówił o wojennych losach.

- Zmobilizowały go dzieci - tłumaczy Schulamit, która notuje w specjalnym zeszycie opowieść męża. - Mamy pięcioro dzieci i 13 wnucząt. To dla nich wracamy do korzeni. Dan uczestniczy w spotkaniach uchodźców z Mauritiusa i ich dzieci. Zbiera wspomnienia o ojcu.

W niedzielę Dan pojechał do Wrzeszcza, na miejsce, gdzie stał dom rodziców. Domu już nie ma.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki