Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sekrety ulicy Mariackiej

Barbara Szczepuła
Fot. P.Świderski
O pocałunkach w świetle księżyca i koniaku Courvoisier, czyli o artystach z najpiękniejszej gdańskiej ulicy, tuż przed jej świętem.

Gdy Stanisław Michel przyjechał z Lublina do Gdańska w czerwcu 1945, Główne Miasto nie istniało. Dziś jego zdjęcia, przedstawiające bezmiar zniszczeń, wiszą w Złotej Bramie jako memento i wszyscy przewodnicy zatrzymują tu na chwilę swoje grupy, by pokazać turystom morze ruin. Opowiadają im o śmierci miasta, a potem wychodzą na zalane słońcem ulice, żeby zobaczyli, że te kolorowe kamieniczki wznieśliśmy praktycznie od nowa. Obowiązkowo prowadzą na Mariacką, która nie bez racji uchodzi za najpiękniejszą. Ach, te wspaniałe przedproża, te niesamowite rzygacze. Rzeczywiście tak się te rynny nazywają? - śmieją się dzieci, patrząc na otwarte paszcze kamiennych potworów, z których podczas deszczu bryzga woda, a ich mamy przebierają wśród bursztynowych naszyjników, bo bursztyny ze sklepów przy tej ulicy mają wartość nieomal brylantów.

Osiemnastoletni Michel szedł wtedy ścieżką wśród ruin, ale żadnego szoku nie przeżył, bo po drodze z Lublina zatrzymał się w Warszawie i widział takie same straszne zniszczenia. Dlaczego uciekał z Lublina? Bał się UB, bał się, że - jak wuja - wywiozą go do Związku Sowieckiego. Uciekał, bo w piwnicy zgromadził mnóstwo broni (gdy Armia Czerwona zdobywała Lublin, otrzymał taki właśnie rozkaz). Uciekał, bo następny rozkaz brzmiał: rozpędzić chłopów zebranych na wiecu w Wólce Lubartowskiej w sprawie parcelacji ziemi. Miało się tym zająć 12 młodziaków. - To był wyrok śmierci na nas wszystkich - myślał, uciekając także przed dowódcami, do których stracił zaufanie. Dlaczego jechał do Gdańska? Bo w domu dziadków, w którym się wychowywał, oczarowała go książka "Za króla Stefana", której akcja rozgrywała się właśnie tutaj.

Czytaj także: Poszukaj swojego anioła

Zapisał się na Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej. Jak ten Gdańsk odbudowywać - zastanawiali się wszyscy - skoro nie bardzo wiadomo, jak kiedyś wyglądał? Okazało się jednak, że jest człowiek, który widział miasto przed spaleniem w 1945 roku i szczegółowo je opisał w książce "Gdańsk", wydanej w serii "Cuda Polski". Był to Jan Kilarski. "Poznaj Gdańsk" - tak zatytułowano jego wykłady. - Profesor oprowadzał nas po mieście, którego nie było - wspomina inżynier Michel - mówił o zabytkach, ulicach, placach… Musimy wydobyć z ruin jego utracone piękno - dowodził. - I zachować jego duszę. Profesor Jan Borowski, szef Katedry Historii Architektury, rysował kredą na tablicy tak precyzyjnie te kamieniczki, bramy i kościoły, że wydawało się studentom, iż naprawdę idą przedwojennymi ulicami.

Czytaj także: Warsztaty artystyczne dla więźniów

Profesor Władysław Lam z kolei, kierownik Katedry Rysunku i Malarstwa, prowadził ich w te ruiny i kazał rysować piórkiem i węglem ocalałe fragmenty kamiennych przedproży i portali. Obowiązywało hasło - wspomina Michel, patrząc na zaprojektowane przez siebie trzy kamieniczki przy Mariackiej - odbudujemy Gdańsk piękniejszy niż kiedykolwiek! Piękniejszy, bo jeśli w jednym miejscu znaleziono np. ślady kilku stylów, coś z gotyku, renesansu, rokoko i z wieku XIX, to architekt mógł sobie wybrać epokę, która mu się najbardziej podobała. Z tym że uznaniem nie cieszył się wiek XIX. Do tego pogardzanego stylu "pruskiego" Michel dorastał przez lata.

- Specjalna komisja zatwierdzała projekty, a inwestorem była Dyrekcja Budowy Osiedli Robotniczych - dodaje inżynier Jan Kroman, który zaprojektował aż kilkanaście kamienic przy Mariackiej. - Skoro miało to być osiedle robotnicze, to mieszkania z przydziału dostawali i stoczniowcy, i murarze, ale w wysokich sieniach lokowali się rzeźbiarze, malarze i architekci. Idę do Romana Sznajdera, także projektanta kilku kamienic, który od lat mieszka w takiej właśnie sieni. Z wysokiego na sześć metrów pokoju z antresolą można wyjść wprost na przedproże. Drzwi są jednak zamknięte na głucho ze względu na hałas, jaki panuje na ulicy podczas jarmarku dominikańskiego. Wysokie nieomal jak w bazylice NMP okno jest źródłem nieustannych kłopotów gospodarza, bo trzeba opłacać człowieka, który się wdrapie na drabinę i je umyje. Oglądamy zdjęcia, a inżynier Kroman wraca do obowiązujących za rządów Gomułki normatywów. To był po prostu koszmar, czasem jedna klatka schodowa musiała wystarczyć na dwie, a nawet trzy kamienice (jak je teraz sprzedać?). Mieszkania były małe, często jednopokojowe, nawet największe nie miały więcej niż 70 metrów. No ale fasadę architekt mógł projektować według własnego uznania i - proszę spojrzeć - jakie są ładne i urozmaicone.

***
Kamienica pod numerem jeden, w cieniu bazyliki Mariackiej, jest niewielka. Dziś mieści się tu hotel pod nazwą nawiązującą do stylu, w którym została odbudowana - Gotyk. Kamienicę zaprojektował inżynier Michel. Marzył, że tu zamieszka, i gdy już tę kamieniczkę wypieścił, okazało się, że "przydział" otrzymał Urząd Bezpieczeństwa! To było dogodne miejsce do obserwacji księży i wiernych chodzących do kościoła i na parafię. Inżynier Kroman wspomina uroczystość "oddania kościoła Najświętszej Marii Panny społeczeństwu Gdańska" z 1955 roku. Chciał z kolegami wziąć w niej udział, ale dyrektor biura projektów, w którym pracowali, kategorycznie zabronił. Jan Kroman rysował potem zniszczone skrzydła ołtarza głównego, na zlecenie proboszcza księdza Józefa Zator-Przytockiego, dzielnego kapelana Armii Krajowej, więźnia politycznego PRL. To była benedyktyńska praca, ale gdy snycerz według tych rysunków Kromana w skali 1:1 odtworzył koronę Matki Boskiej i misterną sieć wzorów, przeżył chwile chwały.

Inżynier Michel wraca do kamienicy numer jeden. Gdy już zmieniał się system, podobno jakiś esbek, zapewne ten, który miał "przydział", przejął ją i odsprzedał - już całkiem legalnie - obecnemu właścicielowi. Ten, pogłębiając piwnicę, natrafił na kufer. Okazało się, że znalazł prawdziwy skarb. Na zbutwiałej skrzyni widniała data AD 1539 i imię Anna oraz nie całkiem czytelne nazwisko Schilling. Kim była Anna Schilling? Córką holenderskiego kupca, właściciela tej kamieniczki. A jednocześnie - podobno - kochanką Mikołaja Kopernika. Faktem jest, że ojciec Anny znał kanonika z Fromborka, gdyż obaj byli opiekunami prawnymi kilkorga dzieci. Kopernik przyjeżdżał więc do Gdańska, mieszkał na plebanii kościoła NMP, którą widać z okien kamienicy Schillinga, i pewnie bywał na Frauengasse. Piękna i wykształcona Anna zgodziła się pojechać do Fromborka jako gospodyni sporo starszego od niej Kopernika. Szybko zaczęły się plotki, że podczas nocnych spotkań Mikołaja z Anną nie chodzi tylko o wspólne oglądanie gwiazd. Wybuchł skandal. Ale sławny uczony i - jakbyśmy dziś powiedzieli - celebryta, mógł liczyć na specjalne traktowanie, więc dopiero po siedmiu latach biskup Dantyszek z Lidzbarka Warmińskiego nakazał mu odesłać Annę do Gdańska. Musiał Kopernik być do niej bardzo przywiązany, bo okłamał biskupa, powiadomił go, że Anna wyjechała, gdy tymczasem nadal mieszkała we Fromborku. Wróciła wreszcie na Frauengasse, ale Kopernik podobno przyjeżdżał tu jeszcze przez lata. Przepisywała mu manuskrypty. Tak brzmiała oficjalna wersja.

***
Krystynie Łubieńskiej, aktorce, bardzo się ta historia podoba. - Jest jakaś specyficzna atmosfera na tej ulicy, która sprzyja miłości - mówi, gdy pijemy cappuccino w Klubie Aktora. Na ścianie wiszą zdjęcia wybrzeżowych artystów, jest też fotografia Łubieńskiej, w sukni z wielkim dekoltem. - To musiała być rola Krasawicy w "Bolesławie Śmiałym" - śmieje się - ze scenografią Krysi Zachwatowicz. Czekaj, nie, tę suknię nosiłam w przedstawieniu "Jadzia wdowa". Po spektaklu Jerzy Waldorff ukląkł przede mną, mówiąc, że od czasu Jadwigi Modrzejewskiej takiej Jadzi wdowy nie było. To był bardzo sympatyczny klub - ciągnie - wpadało się po spektaklu na wódeczkę, też wpadałam, choć nie piłam i nie piję, bo jestem takim dziwolągiem. Pierwsze skrzypce grał tu uroczy Staś Michalski… Przez jakiś czas klub prowadziła córka Jurka Łapińskiego, która parę lat wcześniej grała moją córkę w "Ich czworo" Zapolskiej. Ale najważniejsze dla mnie jest to, że przy tej ulicy mieszkał mężczyzna mojego życia, mój ukochany Józio - Józef Kuszewski, twórca i dyrektor Muzeum Historii Miasta Gdańska, który nauczył mnie miłości do tego miasta. Pamiętam, że gdy wychodziliśmy nocą z klubu, spotykaliśmy inne zakochane pary… Wydawało mi się, że dalej gram w teatrze, że te pocałunki w świetle księżyca są trochę nierealne…
- Witam, witam - macha ręką do profesora Jackiewicza, który wychodzi na przedproże galerii, znajdującej się vis-á-vis klubu.

***
Władysław Jackiewicz, wybitny malarz i profesor ASP, mieszkał tu przez lata. Dziś jego córka Ewa prowadzi w tej sieni galerię sztuki, promując najlepszych malarzy wywodzących się z gdańskiej akademii, i oczywiście sprzedaje płótna swojego ojca. - Kiedyś była to zgrzebna ulica - opowiada profesor. - W Klubie Aktora był rzeźnik, obok pracownia Wiktora Tołkina, twórcy martyrologicznych monumentów w Stutthofie i na Majdanku, nieopodal Alfonsa Łossowskiego, który na przedprożu wystawiał swoje kamienne rzeźby, dalej - Zbigniewa Erszkowskiego, z której korzystał także Rajmund Pietkiewicz. Tam rzeczywiście bywało wesoło. W mojej pracowni także często się balowało, po wernisażach zwalało się tu artystyczne bractwo. Atmosfera na ulicy była rodzinna, bo mieszkaliśmy w pracowniach całymi familiami. Powodowało to pewne komplikacje, bo ani żony, ani teściowe nie znosiły modelek. - Korzysta pan z modelek? - ktoś pyta. - Skądże, maluję z pamięci - odpowiada malarz i widzi złe oko teściowej, bo akt stojący na sztalugach w niczym nie przypomina żony. - Z pamięci - dodaje szybko - to znaczy z obrazów Giorgione, Maneta i innych.

- W alkohol zaopatrywaliśmy się w delikatesach przy ulicy Rajskiej - ciągnie profesor. - Kupiłem któregoś dnia butelkę Courvoisiera, co było wydarzeniem niezwykłym jak na tamte czasy. Francuski koniak zamiast bułgarskiego Słonecznego Brzegu! W gronie kolegów opróżniliśmy szybko butelkę. Ktoś mówi do Łossowskiego: - Leć po następną, twoja kolej. Łossowski wychodzi, po chwili wraca i zabiera pustą butelkę. - Po co ci ona? - Pokażę ją w sklepie, bo wstydzę się używać brzydkich wyrazów! Kiedyś, po burzliwych wyborach nowego rektora, wchodzimy do tychże delikatesów, gdzie mieściła się nasza ulubiona probiernia alkoholu, i widzimy Kazia Śramkiewicza jedzącego jakiś krem.

- Bój się Boga, Kaziu, czemu jesz to świństwo? - zdziwił się ktoś.
- Taki jestem zdenerwowany, że nie wiem, co robię!
Bywali w naszych pracowniach przedstawiciele władzy, którzy lubili bratać się z artystami. Zapamiętałem w szczególności sekretarza KC, który nazywał się Kwiatek. Gdy już wypił nieco wódki, ryczał na całe miasto: - Po ten kwiat, po ten kwiat czerwony…

***
Sklep mięsny, który wspomniał profesor Jackiewicz, zmienił się w Klub Aktora w 1974 roku. Wstęgę przecinał Gustaw Holoubek. Po tej samej stronie ulicy, na czwartym piętrze znajduje się mieszkanie Haliny Słojewskiej, świetnej aktorki i honorowej prezes gdańskiego oddziału ZASP oraz żony nieżyjącego już wybitnego scenografa - Mariana Kołodzieja. Mieszkanie i pracownia zarazem. Zawdzięczają je Mirosławowi Zajdlerowi, który zdumiał się kiedyś: - To Kołodziej nie ma pracowni?! Niewiarygodne! Czekajcie, jest wolny strych na Mariackiej. Było to zapuszczone pomieszczenie biura odbudowy, pełne ścianek działowych, ale Kołodziejowi od razu się spodobało. Z pokoju widać było attyki domów przy Chlebnickiej, z kuchni - kamienne ptaki na szczytach kamieniczek przy Mariackiej.

Byłam w pracowni Mariana Kołodzieja, gdy pisałam o jego "Kliszach pamięci", i zdziwiło mnie niepomiernie, że to nie pracownia wcale, a kuchnia ze sporym drewnianym stołem, na którym pan Marian rozkładał swoje kartony i zainspirowany fragmentem wiersza Herberta "…ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo", dawał świadectwo swoimi rysunkami. Niezwykłe, przejmujące świadectwo więźnia Auschwitz. Człowieka, który przeszedł przez piekło.

Sąsiedzi zmieniali się przez te lata - wspomina Halina Słojewska. - Dwie rodziny stoczniowców, porządny urzędnik, sympatyczna pani z Polonii Gdańskiej oraz tak zwany element. Któregoś dnia młody człowiek, zaliczany przez innych lokatorów do tej ostatniej grupy, zjawił się przed drzwiami Kołodziejów i pyta: - Przyjmiecie panienkę?
- Jaką panienkę? - wydusiła Słojewska, a on odsłonił obraz Matki Boskiej, który pielgrzymował po parafii.
- W stanie wojennym - opowiada - ktoś na mnie napadł na mojej ulicy. Wracałam po spektaklu, usłyszałam szelest za plecami, jeden oprych przygiął mnie do ziemi, drugi wyrwał torebkę. Miałam tam akurat pieniądze zebrane na pomoc prześladowanym i uwięzionym. Podejrzewam, że to byli esbecy.
Kilka lat temu, z inicjatywy prezydenta Adamowicza, specjalnie dla schorowanego Mariana Kołodzieja zainstalowano w kamienicy windę. Mieszkańcy zmobilizowali się wtedy i pięknie zaaranżowali sień. Widząc kamienne rzeźby, ma się wrażenie, że znaleźliśmy się w muzeum. Halina Słojewska chce tu wystawić fragmenty scenografii Kołodzieja.

***
Wychodząc od Haliny Słojewskiej, spotykam Waldemara Jaroszewicza, przewodniczącego oddziału stowarzyszenia Civitas Christiana, które ma tu swoją galerię i klub. W PRL był to klub PAX, a właściwie klub czytelników "WTK", czyli "Wrocławskiego Tygodnika Katolickiego". Było kiedyś takie pismo społeczno-historyczne. - Dziennikarzem "WTK" był Andrzej Drzycimski, późniejszy minister w Kancelarii Prezydenta Wałęsy, a kierownikiem oddziału gdańskiego Tadeusz Knade - przypomina Jaroszewicz. Organizowano tu wtedy interesujące dyskusje historyczne. Uczestniczyli w nich świadkowie wydarzeń, na przykład cichociemni, o których w PRL się nie mówiło. Gdy prelekcję na temat "Wachlarza" miał Cezary Chlebowski, sala pękała w szwach. W stanie wojennym "WTK" zawieszono, a klub zamknięto. Dopiero po 1989 roku wznowiono spotkania. Bywali tu politycy, przeważnie prawicowi, często przychodził Maciej Płażyński, z którym działacze klubu usiłowali tworzyć forum pomorskich organizacji prawicowych…

***
Idę jeszcze do Riwiery Literackiej, klubu Związku Literatów Polskich. Przed wejściem - jadłospis, uzupełniony o wypowiedź Krzysztofa Skiby, który przecinał wstęgę podczas otwarcia. "W czasach sekretarza Gierka działał tu klub ZLP. Podobno bywali tu znani literaci, jak Zbigniew Herbert, Edward Stachura, Lech Bądkowski, Ernest Bryll, Stanisław Hebanowski, Zbigniew Żakiewicz i wielu innych. Legenda głosi, że w 1975 roku lokal odwiedził późniejszy noblista Günter Grass. Niestety, w latach osiemdziesiątych lokal podupadł, a w kolejnej dekadzie zamienił się w melinę, która z literaturą miała tyle wspólnego, co taniec polonez z polonezem z dawnego FSO. Teraz ta jaskinia artystów, odnowiona i z nową ekipą, zaprasza do swoich wnętrz…".

Przewodniczący oddziału ZLP pisarz Kazimierz Radowicz nie podziela zachwytu Skiby. - Teraz to nie jest już żaden klub, a zwykła jadłodajnia - mówi. - Nawet nie ma gdzie zebrania zrobić. Kiedyś klub tętnił życiem, zebrania, spotkania autorskie, biesiady literackie, niekończące się spory ideowe… Szczególnie ciekawe były dyskusje ideologiczne między Michałem Misiornym, Stanisławem Goszczurnym a Lechem Bądkowskim.

- Pamiętam spotkanie z I sekretarzem KW PZPR Tadeuszem Fiszbachem. Fiszbach lubił pisarzy i lubił przemawiać. Mówi, mówi, mówi, wtem zawiany Mietek Czychowski, jeden z najzdolniejszych gdańskich poetów, syczy zza filaru:
- Nie pie..ol!
Fiszbach pokazał klasę, udał, że nie słyszy. Ale przemówienie zaraz zakończył.

***
Spotkania z pisarzami ciągle się jednak przy Mariackiej odbywają. W odnowionym lokalu filii biblioteki wojewódzkiej jej szef, Zbigniew Walczak, organizuje od kilku lat promocje książek gdańskich autorów i książek Gdańskowi poświęconych. Zawsze jest tłoczno.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki