Nie ma niczego romantycznego w zapiciu się na śmierć w wieku 27 lat. Być może cztery dekady temu, w czasach Janis, Jimiego i Jima Morrisona, mogło wydawać się inaczej. Hendrix, Joplin czy zespół The Doors, swoją twórczością i postawą przełamywali bariery artystyczne, społeczne, obyczajowe, rasowe, genderowe. To pozwalało zaliczyć ich do prometejskiego klubu straceńców, uznać cenę, jaką płacą za sukces i sławę swoim życiem osobistym, za w jakiś sposób uzasadnioną.
Amy Winehouse niczego nie przełamywała, poza przekonaniem, że w dzisiejszym show biznesie muzyczny talent, stanowi raczej przeszkodę w osiągnięciu sukcesu. Jej piosenki, melodyjne, proste, a zarazem subtelne i wyrafinowane, płynące prosto z serca, nawiązywały do najlepszego wzorca, jaki stworzyła muzyka pop - przebojów wytwórni Tamla Motown z lat 60., jednocześnie pozostając produkcjami na wskroś nowoczesnymi.
Najwyraźniej to jednak za mało, na dłuższą metę - tak się nie da. Od kilku lat, zamiast nowych nagrań, dostawaliśmy kolejne odcinki kroniki alkoholowych i narkotykowych upadków wokalistki. Kiedy ta historia osiągnęła swój tragiczny finał, podniósł się chór oskarżycielskich głosów pod adresem byłego męża, managementu, mediów, a nawet fanów. Ale można na to spojrzeć także z innej strony.
Najwyraźniej w ostatnich latach niszczenie samej siebie stało dla Amy ważniejsze niż muzyka.
Pozwólmy jej zatem zamilknąć i sami także raczej pomilczmy chwilę na jej trumną.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?