- Mój mąż umiera. Już niewiele mogę dla niego zrobić, ale słupskim lekarzom nie odpuszczę - mówi Elżbieta Marczak, słupszczanka, która jest kłębkiem nerwów. Płacze albo patrzy w szpitalną dokumentację i trzęsie się ze złości. Ma 54-letniego męża Mirosława, który leży w domu i cierpi.
- Teraz już trochę mniej, bo leki, które zapisano mu w szpitalu w Szczecinie, powstrzymały gwałtowny rozwój raka i ograniczyły nieco odczuwany przez niego ból, ale przerzutów już nie cofną - opowiada pani Elżbieta. Jej zdaniem byłoby inaczej, gdyby słupscy lekarze właściwie go zdiagnozowali. Tymczasem w lutym jej mąż najpierw chodził do lekarza pierwszego kontaktu, bo zaczął wymiotować, a na jego ramionach pojawiły się zmiany ropne. Jego lekarka leczyła go na zapalenie oskrzeli. Stan pana Mirosława nie poprawiał się. Gdy pod koniec marca zrobił się żółty i dostał gorączki, żona postanowiła zawieźć go na słupski SOR.
- Zrobiłam to, choć mąż miał uraz do tego miejsca, bo trafił tam w sylwestra 2011 roku, gdy został pobity w restauracji Viking i doznał urazu kręgosłupa. Postępowanie lekarzy w trakcie jego leczenia było tak dziwne, że ostatecznie skierowaliśmy do prokuratury zawiadomienie, w którym zarzuciliśmy szpitalowi, że mężowi nie udzielono pomocy i że fałszowano dokumentację - mówi pani Elżbieta. Tymczasem w marcu lekarze z oddziału chirurgii ogólnej stwierdzili u pana Marczaka kamienie w pęcherzyku żółciowym, ostre zapalenie trzustki oraz kamicę. - W czasie pobytu w słupskim szpitalu mąż nie dostał ani jednego antybiotyku. Podawano mu tylko leki przeciwbólowe.
Oni go zwyczajnie głodzili. Schudł 12 kilogramów - opowiada pani Marczak. Rodzinie to wszystko się nie podobało. Gdy na ramionach i przedramionach pana Mirosława pojawiała się coraz większa liczba zmian guzkowych, nadżerek i strupów, a on z dnia na dzień słabł coraz bardziej, chory za radą zięcia wypisał się ze szpitala. Wkrótce trafił na oddział wewnętrzny szpitala przy ulicy Arkońskiej w Szczecinie. - Tam przyjęcie pacjenta na SOR trwało 6,5 minuty. Lekarze od razu odkryli guz na nerce, a zaraz po świętach dokładnie męża zdiagnozowali.
W ciągu kilku dni stwierdzili, że cierpi na drobnokomórkowego raka płuca prawego z przerzutami do nerki prawej, nadnerczy, trzustki, węzłów chłonnych i otrzewnej - wylicza pani Elżbieta. W Szczecinie usłyszała, że jej mąż został zbyt późno zdiagnozowany. Lekarze powiedzieli jej, że zrekompensują jej mężowi wszystko, co wycierpiał w słupskim szpitalu, ale postępu choroby już nie są w stanie powstrzymać.
- Moim zdaniem w Słupsku popełniono ewidentny błąd diagnostyczny. Na dodatek zrobiono to na oddziale, którym kieruje wybitny onkolog. Czasem myślę, że zrobiono to świadomie. Z zemsty, że poszliśmy przeciw lekarzom do prokuratury - uważa pani Marczak. Na temat jej sugestii chcieliśmy rozmawiać z lekarzem prowadzącym pana Mirosława w szczecińskim szpitalu. - Nie będziemy nic komentować. Całą dokumentację wydaliśmy pacjentowi i jego rodzinie - usłyszeliśmy od lekarki podczas rozmowy telefonicznej. Z prośbą o rozmowę wystąpiliśmy także do sekretariatu oddziału chirurgii ogólnej w słupskim szpitalu. - Przekazałam pana numer ordynatorowi - usłyszałem, gdy w sekretariacie zapytałem, czy mogę liczyć na rozmowę z szefem. Niestety, ordynator nie oddzwonił.
Za to pani Elżbieta od kilku tygodni gromadzi wokół siebie osoby, które tak jak ona uważają, że lekarze skrzywdzili ich bliskich. Jedną z tych osób jest Alina Melchert, która 23 kwietnia straciła mamę - 83-latkę. - Mama zmarła po tygodniowym pobycie w słupskim szpitalu. Gdy tam trafiła, była w dobrym stanie. Jeszcze mi gotowała - opowiada pani Alina. W czasie pobytu w szpitalu lekarze stwierdzili u chorej guz trzustki. W dokumentacji szpitalnej pojawiła się także informacja o zapaleniu otrzewnej oraz nieurazowym pęknięciu jelita. To ostatnie najbardziej zastanawia córkę.
- Może to skutek badania - przypuszcza. I przygotowuje się do rozmowy ze szpitalem na ten temat. Z kolei mama Beaty Furman zmarła 27 czerwca 2014 roku. Podczas sekcji zwłok stwierdzono, że lekarz pogotowia nie rozpoznał właściwie jej choroby. - Prokuratura prowadzi już śledztwo. Czekamy na opinię biegłego. Szpitalowi nie mogę natomiast wybaczyć fatalnego wyglądu ciała mamy po sekcji - dodaje pani Beata. Z tego powodu nie mogła jej oglądać przed spopieleniem. Z rozmowy ze współpracownicą Elżbiety Jaworowicz wynika, że przypadek jej męża zainteresował telewizyjną dziennikarkę.
- Przyjedziemy na Pomorze, ale musimy zgromadzić kilka tematów w tym rejonie kraju, aby wyjazd nie dotyczył tylko jednej sprawy - usłyszeliśmy. Z tego względu Elżbieta Marczak gromadzi dokumentację i przygotowuje się do konfrontacji z przedstawicielami szpitala. Ma nadzieję, że jej mąż dożyje, gdy cała Polska dowie się, jak go potraktowano. Tymczasem Andrzej Sapiński, dyrektor słupskiego szpitala powiedział nam, że udzieli paniom Marczak, Furman i Melchert wyjaśnień, jeśli wystąpią z taką prośbą. Wystarczy e-mail, a szybko będziemy te sprawy wyjaśniać - zapowiada.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?