Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie każdy ma w garażu panterę i wielkie pole minowe za oknem

Dorota Abramowicz
Bogdan Langmesser, pełnomocnik ds. saperskich Explosive, pokazuje zbiory muzeum saperskiego przewiezione z Kościerzyny
Bogdan Langmesser, pełnomocnik ds. saperskich Explosive, pokazuje zbiory muzeum saperskiego przewiezione z Kościerzyny fot. T. Bołt
Trzeba mieć dużą wyobraźnię, by jak Marian Kotecki kupić jednostkę wojskową i, wprowadzając tam czołgi, działa, armaty, bomby i granatniki, urządzić muzeum żywej historii

Stary czołg żyje własnym życiem. Nie wiadomo, kiedy stanie, kiedy skręci. Sporo pali. Najbardziej ekonomiczny był radziecki T-34. Zużywał zaledwie 400 litrów oleju napędowego na 100 kilometrów. Niemiecka pantera ciągnęła już 700 litrów, a taki tygrys królewski (jedyny sprawny do obejrzenia w muzeum broni pancernej we francuskim Saumur) około tysiąca.
Sowieckie czołgi i replika pantery z wymalowaną powstańczą kotwicą czekają grzecznie w potężnych halach garażowych. W hali naprzeciwko parkują jedna przy drugiej liczące ponad 70 lat ciężarówki, m.in. mercedes-benz L 1500A, magirus klöckner humboldt deutz S 3000, opel blitz 1.5t, rosyjskie gaziki, niemiecki wóz sanitarny z noszami z tyłu wozu...
Wsiadam do miodowego wojskowego mercedesa. Szare siedzenia, drewniana kierownica, maksymalna prędkość - 70 kilometrów na godzinę. Kluczyk tkwi w stacyjce. Kusi, by przekręcić. Sprawdzić, czy miodowe cudo ruszy.
- U mnie jeździ wszystko - ostrzega Marian Kotecki, twórca Muzeum Techniki Wojskowej "Gryf". - Nawet ciężkie działo samobieżne ISU-152, jedyne na chodzie w Polsce.
Już niedługo w dawnej jednostce wojskowej w Dąbrówce każdy będzie mógł usiąść za kierownicą zabytkowego pojazdu lub przeszukać z wykrywaczem pole minowe. To skutek owocnej współpracy właściciela firmy przewozowej i sapera.

Weryfikacja Rudego

Życie Mariana Koteckiego podzielone jest między pracę a pasję. Praca to prowadzenie działającej już od prawie ćwierć wieku firmy Przewozy Autobusowe "Gryf", będącej największym prywatnym przewoźnikiem na Pomorzu. Ponad sto autobusów, bazy w Kartuzach, Żukowie, Gdańsku. Pasją jest technika wojskowa, szczególnie związana z okresem drugiej wojny światowej. Choć Kotecki z wykształcenia jest elektrykiem automatykiem, to - jak mówi - przeczytał już ze trzy szafy książek związanych ze swoimi zainteresowaniami.
- Tak jak większość moich rówieśników wychowałem się na "Czterech pancernych", serialu o Hansie Klossie i wielu innych filmach wojennych - uśmiecha się. - Każdy z nas chciał znaleźć się w składzie załogi Rudego, najlepszego, jak wówczas sądziliśmy, czołgu świata. Szukałem informacji o pojazdach wojskowych, wypożyczałem kolejne książki z popularnej wówczas serii Żółtego Tygrysa. Czytałem dostępne pozycje rosyjskie, pokazujące jednostronnie historię.
Dopiero gdy uzyskał dostęp do obiektywnych materiałów, zrozumiał, że Rudy, czyli rosyjski T-34, niestety, nie był cudem techniki. Za to cudem było, że Janek Kos i jego przyjaciele z czołgu przeżyli walki w marcu 1945 roku.
- Z 74 czołgów I Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, biorących udział w wyzwalaniu Gdańska, zostało tylko sześć - tłumaczy Kotecki. - Nasi żołnierze złożyli olbrzymią daninę krwi pod radzieckim dowództwem. Tylko między 8 a 23 marca podporucznik Karl Brommann, dowodzący tygrysem, czyli niemieckim ciężkim czołgiem, podczas walk w Gdańsku i Sopocie zniszczył 65, głównie naszych, czołgów. Dlaczego? T-34 produkowane były w fabrykach za Uralem, przez więźniów, kobiety i dzieci. I choć gwarancja na T-34 wynosiła 100 motogodzin (czyli na przejechanie 400 kilometrów), nigdy żaden z sowieckich czołgów takiej odległości nie pokonał. Tygrys był o wiele bardziej niezawodny i skuteczny. Znana jest nawet dyrektywa dowódców alianckich, by żołnierze na widok tygrysa po prostu... uciekali. I to nie czołgiem, który był widocznym i łatwym celem.
Kolejna weryfikacja legendy Rudego dotyczy scen kręconych wewnątrz czołgu. - Dziś wiem, że Szarik i Honorata nie mieli szansy, by zmieścić się wewnątrz pojazdu - mówi twórca Muzeum Techniki Wojskowej. - Było tam bardzo mało miejsca. W wywiadach przeprowadzonych przez Artioma Drabkina z członkami załóg walczących w sowieckich czołgach T-34 w latach 1941-1945 ("Przeciw panterom i tygrysom. Wspomnienia czołgistów walczących na T-34") można przeczytać, że dowódca opierał nogi na ramionach żołnierza kierującego czołgiem, a ponieważ wewnątrz panował ogłuszający hałas, naciskiem na prawe ramię sygnalizował skręt w prawo, a na lewe ramię - w lewo. Zresztą nawet do produkowanych po wojnie T-72 Rosjanie wybierali członków załóg spośród mężczyzn o wzroście nieprzekraczającym 160 centymetrów.
Marian Kotecki może godzinami opowiadać o czołgach, działach, samochodach, armatach. Nie ukrywa szacunku dla osiągnięć niemieckiej myśli technicznej. Ale - natychmiast zaznacza - nie jest to równoznaczne nawet z cieniem sympatii i próbą wybielania faszyzmu.

Uwaga, czołg jedzie

Pierwszym czołgiem Muzeum Techniki Wojskowej była dokładna replika niemieckiej pantery, odtworzona przed czterema laty przez Mariusza Peka i współpracujących z nim mechaników w kartuskich warsztatach Gryfa. Na świecie zachowały się tylko dwa oryginalne egzemplarze legendarnego czołgu, więc eksponat z Pomorza wzbudził duże zainteresowanie. Nie tylko wśród entuzjastów historii II wojny światowej i członków grup rekonstrukcyjnych, ale także filmowców, którzy pocztą pantoflową przekazywali sobie informacje o rekwizycie godnym pokazania w obrazach wojennych.
Pantera z Żukowa zagrała już w dwóch filmach - "Czasie honoru" (jako Pudel zdobyty podczas powstańczych walk przez Batalion "Zośka") oraz w "Mieście 44" Jana Komasy.
- Zdjęcia do tego ostatniego filmu kręcone były w ruinach byłej papierni w Świebodzicach - wspomina Kotecki. - Jak już mówiłem, prowadzenie czołgu nie jest łatwym zadaniem. Tymczasem reżyserowi zależało, by pantera dokładnie "zaparkowała" w wąskiej bramie, z zaledwie kilkoma centymetrami zapasu po obu stronach. Najmniejszy błąd oznaczał zniszczenie bramy i konieczność jej odbudowywania. Wszyscy byli zadziwieni, widząc, jak Mariusz Pek dał popis jazdy i wjechał co do milimetra we wskazane miejsce.
Ostatni raz pantera wystąpiła publicznie jako czołg Pudel Plutonu Pancernego "Wacek" 1 marca podczas obchodów rocznicy Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych na ulicach Gdańska. - I nikogo nie rozjechała - stwierdza z uśmiechem Marian Kotecki.
Pantera na miejsce występów jeździ na lawecie. Kierowca lawety żartuje, że raczej nie musi hamować na czerwonym świetle. Przeważnie na widok nadjeżdżającego potężnego wozu bojowego większość kierowców zatrzymuje samochody.

1,60 zł za kilogram

Opłaty za jazdę czołgiem nie są niskie. W cenniku MTW Gryf pozycja "Przejażdżki pojazdami gąsienicowymi (czołg, transporter, BAT)" dla pięciu osób za godzinę to tysiąc złotych. Do tego trzeba doliczyć jeszcze koszt dostarczenia czołgu na miejsce. Czasem, jak w przypadku ostatniej imprezy w Gdańsku, nawet nie wypada rozmawiać o pieniądzach. - Z szacunku dla żołnierzy wyklętych nie przyjąłbym zapłaty, nawet gdyby mi ją oferowano - zaznacza Marian Kotecki.
Pozostałe pojazdy muzeum dokupiono na aukcjach, od kolekcjonerów. Albo wypożyczono, jak czołg T-34 od Jerzego Janczukowicza z Gdańskiego Klubu Płetwonurków "Rekin". Wcześniej jednostka wojskowa w Sokołowie Podlaskim wyprzedawała stare czołgi w cenie 1,60 zł za kilogram i klub Rekin zdecydował się na zakup. Część sprzętu została podarowana Muzeum Techniki Wojskowej przez wojsko. Wszystkie pojazdy (a jest już ich kilkadziesiąt) naprawiane są w warsztatach Gryfa. Dzięki temu są w pełni sprawne technicznie i mogą bez problemu występować w inscenizacjach historycznych, widowiskach batalistycznych, imprezach edukacyjnych. Oglądamy je również w popularnym programie Bogusława Wołoszańskiego "Sensacje XX wieku". Wołoszański współpracuje z Gryfem od czasu pamiętnej inscenizacji bitwy z marca 1945 r. w Tokarach koło Przodkowa. Pokaz z sierpnia 2012 roku komentowany przez znanego dziennikarza ściągnął około... 10 tysięcy widzów.

Gdzie stały rakiety

Rozmawiamy w odremontowanym budynku koszarowym dawnej Jednostki Wojskowej 1068 w podwejherowskiej Dąbrówce. Niełatwo tu było trafić. Dąbrówki nie pokazuje samochodowa nawigacja. Jednostka, w której od lat 60. XX wieku zlokalizowany był 25 dywizjon rakietowy Obrony Powietrznej, otoczona jest lasem. Trzeba uważnie wypatrywać kryjących się za drzewami żółtych murów byłych obiektów wojskowych...
Wydaje się, jakby czas stanął w miejscu. Tablice ostrzegawcze, strażnik przy bramie zapisujący numer rejestracyjny samochodu, rozległy, piętnastohektarowy teren. Koszary, hale, schrony. Teren w Dąbrówce pod koniec 2011 r. przejęła Komenda Portu Wojennego Gdynia, a przed trzema laty Agencja Mienia Wojskowego wystawiła go na sprzedaż.
Marian Kotecki kupił jednostkę za ok. 2 miliony złotych. To jednak dopiero początek wydatków - budynki wymagały remontów, a teren przystosowania do nowych zadań. Muzealnych. - Powstaje tu muzeum żywej historii - tłumaczy Kotecki. - Budujemy amfiteatr, z którego będzie można oglądać pokazy oraz zloty pojazdów historycznych, a także inscenizacje i rekonstrukcje walk. Chętni będą mogli wybrać się na przejażdżkę czołgiem lub innym pojazdem wojskowym, dla zainteresowanych zorganizujemy kursy nauki jazdy, zaprosimy na strzelnicę... A dla dzieci będziemy organizować jedyne w swoim rodzaju zielone szkoły.

Nie wybuchnie

Niewielką część jednostki odkupił od Koteckiego Piotr Bik - twórca jedynego w Polsce prywatnego Muzeum Saperskiego. Bik, którego firma saperska Explosive prowadzi rozminowania na terenie całej Polski, przewozi do Dąbrówki zbiory prezentowane do tej pory w Kościerzynie. - Przenosimy się z 70 na 400 metrów, więc zmieścimy tu cztery razy więcej eksponatów niż dotychczas - mówi Piotr Bik.
W odremontowanym budynku tuż przy wjeździe na teren byłej jednostki umieszczane są na półkach miny, pociski rakietowe, sprzęt saperski. Bogdan Langmesser z Explosive prowadzi nas kolejno przez gabloty z historią pomysłów na zabijanie. Od kul armatnich z czasów bitwy pod Grunwaldem, przez pociski ołowiane, wydrążone, napełniane prochem, różne rodzaje min (przeciwpancerne, przeciwpiechotne, pływające), bomby kasetowe, burzące, przeciwpancerne. Oglądamy pociski do katiuszy i "ryczące krowy", które budziły przerażenie wśród mieszkańców Warszawy w 1944 roku. Kałasznikowa i używany przez Wehrmacht pistolet walther P38.
- Nic nie wystrzeli, nic nie wybuchnie - podkreśla Piotr Bik. - Chcemy pokazać, co saperzy wykopują z ziemi, czym się posługują i przestrzec przed ryzykiem, jakie niesie "zabawa" z niewybuchami i niewypałami. Dla zainteresowanych zorganizujemy ćwiczenia z wykrywaczem na polu minowym. Równocześnie nadal będziemy prowadzić szkolenia saperskie dla policjantów, strażaków i urzędników wydziałów kryzysowych.
Takiego muzeum jeszcze w Polsce nie było. Z panterą w garażu i polem minowym za oknem. Otwarcie - 30 maja. Jednostka pomieści nawet tysiąc osób, które wcześniej muszą zarejestrować się na stronie internetowej muzeum. W programie - bitwa pancerna z efektami pirotechnicznymi.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki