Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żydowska lalka

Barbara Szczepuła
Urząd pocztowy w getcie w Opolu Lubelskim. Rok 1941
Urząd pocztowy w getcie w Opolu Lubelskim. Rok 1941 Fot. Yad Yashem
O Janku, Salci, Felku i Icku z Opola Lubelskiego, o Polakach, Żydach i Niemcach - opowiada Barbara Szczepuła

Polacy z Opola Lubelskiego Żydów nie lubili, bo tamci nic, tylko handlowali, tu kupili, tam sprzedali. Co to za praca, na wieś pojechać, kury i jajka tanio od chłopa kupić i z zyskiem w mieście sprzedać. Taka chytrość. A ten chłopina sam nigdy jajka do ust nie wziął ani nawet dzieciom nie dał, a kurę do garnka wsadzał tylko wtedy, gdy on był chory albo kura zachorowała. Sprzedawał z konieczności, bo potrzebował paru groszy na naftę i sól, a gdzie tę naftę i sól kupić?

U Żyda, oczywiście. Polacy harowali od świtu do nocy i jeszcze się cieszyli, że mogą pracować, bo choć Opole leżało na terenach Centralnego Okręgu Przemysłowego, bezrobocie było wielkie. Janek Kwiatkowski, jak inne chrześcijańskie dzieci, do sąsiadów chodził, świeczki w siedmioramiennym srebrnym świeczniku zapalał, choć rodzina nie cierpiała biedy, bo tata, dzięki Bogu, pracował na poczcie, stałą, państwową posadę miał. Ale chłopiec, jak to chłopiec, a to cukierki chciał sobie kupić, a to coś innego, a poza tym ciekawy był, jak te żydowskie domy wyglądają od środka i czy rzeczywiście, jak mówiono, Jewreje przerabiają dzieci katolickie na macę.

Nie widział jednak, żeby przerabiali, więc się nie bał, a zresztą czego miał się bać, do szkoły z małymi Żydami chodził. Ale w jednej ławce nie siedział, bo katolicy siedzieli osobno, Żydki - osobno. Och, jaką oni mieli głowę do rachunków! W okamgnieniu rozwiązywali zadania, bezbłędnie wyniki podawali, aż nauczyciel się zdumiewał. Z polskim gorzej im szło, bo po domach w jidysz szwargotali. Gdy lekcje się kończyły i uczniowie wychodzili ze szkoły, to Polacy zaraz gonili Żydków i rzucali za nimi kamieniami.

- Dlaczego?
- Wszyscy tak robili - mówi 82-letni pan Kwiatkowski, który po wojnie ożenił się z Kociewianką i koło Kościerzyny domek postawił. W latach 50., po technikum, Wanda dostała nakaz pracy w fabryce w Częstochowie i Janusz tak samo. Te nakazy miały dobre strony, bo ludzie z różnych stron Polski mieli okazję się poznać i pokochać - śmieje się pani Kwiatkowska, patrząc na męża, który przerwał na chwilę opowiadanie o sklepach cynamonowych.

Jan Kwiatkowski chce dać świadectwo prawdzie, więc wysłał do mnie list z prośbą, żebym przyjechała i opisała, co się działo w Opolu Lubelskim. Siedzę, piję kawę, słucham i staram się sobie wyobrazić to kilkutysięczne miasto, w którym połowę mieszkańców stanowili Żydzi.

- Może to była wina księdza, że tych Żydków z kamieniami goniliśmy - zamyśla się pan Kwiatkowski. Ksiądz powtarzał, że Żydzi to źli ludzie, bo Pana Jezusa ukrzyżowali. Nie tylko w szkole nam to mówił, ale i z ambony. Tak krzyczał, że ludziom ze zgrozy ciarki po plecach przechodziły, jakby sami szli na Golgotę krok po kroku.

Nie dość, że za śmierć Pana Jezusa Żydzi odpowiadali, to jeszcze bogaci byli, po prostu kapitaliści. Cukrownia, tartak, kaszarnia, olejarnia, kamienice w rynku i nie tylko w rynku, ale w całym śródmieściu były żydowskie, wszystkie sklepy bławatne i spożywcze także. No, nie wszystkie, bo jeden, w którym sprzedawano wieprzowinę, katolik prowadził, ach, jakie tam kiełbaski i salcesony pyszne sprzedawał, aż dzieciom stojącym przed wystawą ślinka ciekła, i sklep monopolowy także miał polskiego właściciela, ale to były wyjątki. I to bogactwo pewnie biednych Polaków szczególnie denerwowało. Owszem, zdarzały się czasem małżeństwa mieszane, ale nie patrzono na nie życzliwie, dobrodziej się gniewał, że to zgorszenie, ale ludzie, choć gadali i plotkowali, więcej zrozumienia mieli, szczególnie mężczyźni, bo niektóre Żydóweczki śliczne były jak z obrazka.
Do Opola Lubelskiego wkracza niemieckie wojsko. Janek biegnie na rynek i patrzy: na koniach jadą żołnierze w eleganckich mundurach, karabiny błyszczą, końskie kopyta stukają o bruk… Zobaczyli Żydów, zeskakują z siodeł, chwytają ich za brody, wyciągają lśniące bagnety i ciach, ciach, ciach, włosy czarne i włosy srebrne wiatr roznosi, Żydzi lamentują, usiłują uciekać, a Niemcy rechoczą… Śmieje się i mały Janek, ale naraz poważnieje, bo brodę ucinają sąsiadowi, do którego chodził zapalać ogień w szabas, i nagle trochę żal mu się go robi, bo pamięta go takiego dostojnego, jak modlił się w blasku świec, w otoczeniu rodziny, a teraz stoi z obciętą brutalnie brodą, żałośnie skrzywiony, jakby rozebrany do naga.

Jakiś rodzaj wspólnoty ze wszystkimi Żydami z Opola Lubelskiego Janek poczuł, choć od wielu z nich jechało cebulą i za śmierć Pana Jezusa odpowiadali. Ale czy sąsiad albo jego syn naprawdę Pana Jezusa mógł ukrzyżować? - Janek robi się poważny, choć Niemcy dalej śmieją się do rozpuku.
Tak to wesoło, na koniach, wojna do Opola Lubelskiego przygalopowała. A gdy jasnowłosi kawalerzyści już się znudzili zabawą w golibrodów, zaczęli rabować żydowskie sklepy.

W marcu 1941 roku Niemcy oddzielili zachodnią część miasteczka, tę, w której żydowskie stały domy. Tak powstało getto. Przesiedlono tam też Żydów, m.in. z Kazimierza nad Wisłą, a potem nawet z Wiednia, Czechosłowacji i Francji. Ludzi przybywało, kolejką wąskotorową wciąż przywożono następnych i następnych. Niektórzy byli dobrze ubrani, z walizami, inni nędzni, z małymi zawiniątkami tylko. Wokół getta stanęło wysokie drewniane ogrodzenie, żeby mieszkańcy miasta nie widzieli, co tam się dzieje.
Panem życia i śmierci w getcie był landkommissar Horst Gode. Po przybyciu do Opola zamieszkał w Niezdowie, na obrzeżach miasta, w pałacu Lubomirskich.

Tam urządzał orgie, na które kazał przyprowadzać kobiety z getta. A w szpitalu znajdującym się na terenie getta kiedyś osobiście zastrzelił 30 chorych. Z dnia na dzień stawał się coraz bogatszy, ściągał z Żydów wysokie haracze. Bogacili się zresztą wszyscy Niemcy, bo Żydzi musieli płacić za żywność złotem i kosztownościami. Ludzie w mieście opowiadali o brylantach, futrach, obrazach i belach materiału, które Niemcy zabierali Żydom i wysyłali do Reichu. Gdy zaczęły się wywózki z getta, Żydzi z kolei słono opłacali Niemcom, by móc zostać jeszcze tydzień, dwa, trzy…

Gdy nie mieli już co sprzedawać, zaczął się głód. W getcie zjawiały się już tylko polskie dzieci, które przeciskały się przez szpary w sztachetach i wymieniały żywność, na co się dało. Janek razem ze swoim rówieśnikiem Felkiem też handlował. Przynosili ze wsi chleb i kartofle, a od Żydów brali ubrania, buty, garnki i znowu na wsi wymieniali na żywność.

- Dużo nie zarabiałem, ale zawsze trochę, bo też byliśmy stale głodni, pamiętam, że jedliśmy wrony, a nawet wróble, do których strzelało się z procy - ciągnie pan Kwiatkowski. - W jakich strasznych warunkach oni żyli, stłoczeni jak śledzie w beczkach. Szczury po nich biegały, widziałem dzieci, którym odgryzły uszy, trupy leżały na ulicach jedne na drugich… Ale co można było zrobić? Cała moja rodzina współpracowała z partyzantami. W ZWZ najpierw, a potem w AK był brat Kazimierz, były dwie siostry, Irka i Krysia. Krysia, na polecenie organizacji, niby uczyła się krawiectwa u folksdojczki, ale tak naprawdę wyciągała różne ważne informacje od jej syna, który pracował w Arbeitsamcie. Kim Niemcy się interesują, kogo chcą wywieźć na roboty i tak dalej. Brat w końcu poszedł do lasu, tak jak i narzeczony Ireny, Aleksander Sochalski. Ja byłem za mały, w 1941 roku miałem 12 lat. Ale też robiłem swoje - chodziliśmy z Felkiem do koszar Wehrmachtu, czyściliśmy żołnierskie konie, a przy okazji liczyliśmy, ile aut stoi przygotowanych, ile ławek na ciężarówkach, a nocami rozlepialiśmy na ulicach ulotki, na przykład takie: "Jak zakwitną bzy, to będziecie wy,/ jak zakwitną maki, to będą Polaki", albo: "Achtung, der Typhus". Tyfusu Niemcy strasznie się bali, więc gdy widzieli taki napis na domu, omijali całą ulicę szerokim łukiem.
Kiedy pojawiła się Salcia?
Była córką Chajmowej, a Chajmowa miała przed wojną sklep, jak to się wtedy mówiło "szwarc, mydło i powidło". - Proszę, niech pani mnie schowa, bo nie mam gdzie się podziać - prosiła szeptem Salcia matkę Janka. - Dam pani całą swoją wyprawę… Uciekła z getta i któregoś wieczoru pojawiła się na podwórku Kwiatkowskich. Płacząc, pokazała węzełek, który ze sobą przyniosła. W 1939 roku szykowała się do ślubu, znaczyła pościel monogramami, haftowała serwetki, szyła koszule. Miała 18 lat, długie czarne warkocze i czarne oczy. Pani Kwiatkowska rozejrzała się, czy nikt nie widzi. - Schowaj się w stodole, głęboko w słomie - zgodziła się.

Kilka miesięcy tam Salcia przesiedziała, oglądając świat przez szpary w deskach, siedząc jak mysz pod miotłą. Janek nosił jej ukradkiem żywność, aż jesienią matka powiedziała: - No, Salcia, idzie zima, musisz uciekać, tu nie przeżyjesz.

- Gdzie pójdę?
- Nie wiem, ale zostać nie możesz. Musisz sobie znaleźć coś innego.
- Matka strasznie się bała, że znajdą Salcię i wszystkich nas rozstrzelają - tłumaczy ją teraz syn. - Była w Opolu rodzina Niezgodów, z ich córką chodziłem do szkoły. Ktoś doniósł, że przechowują Żyda, a może partyzanta, już nie pamiętam. Niemcy wpadli, znaleźli go i wszystkich rozwalili. Donosicielstwo kwitło, choć Armia Krajowa stosowała w takich przypadkach karę śmierci. Moja siostra cioteczna, pseudonim konspiracyjny "Nel", dostała rozkaz zwabienia donosiciela w ciemną uliczkę. Ładna dziewczyna była i jakoś udało się jej doprowadzić go na miejsce, gdzie czekali partyzanci. Worek na głowę, na wóz i do lasu powieźli. Tam odczytali wyrok i rozstrzelali. Cały czas śmierć w oczach mieliśmy. Szkoda nam Salci było, ale co robić?
- Salcia, zabierz swoją wyprawę - powiedziała matka.
- Mnie już ona niepotrzebna - odwróciła się i wyszła.

Dokąd poszła?
Pewnie drogą, która Uri Cwi Grinberg opisuje tak:
Idzie się tam, gdzie purpurowy nieba brzeg
i błękit, co w głębi rozelśniony, zimny
oparty o gałęzie dzikiej wikliny,
gdzie wzgórza grobów niezliczone. (…)
I ptaki wiszą głową w dół.

Pewnego dnia z obozu w Sobiborze, a może w Bełżcu, przyjechał do Opola Icek, syn Joska, właściciela garbarni. Przyjechał ciężarówką z Niemcami. To była prawdziwa sensacja. Z obozu nikt nie wracał, i do tego tak ostentacyjnie, samochodem w biały dzień. Icek wskazał Niemcom miejsce, gdzie jego ojciec zakopał skóry. Piękne, żółte, wygarbowane skóry prima sort. Niemcy wszystko załadowali na ciężarówkę i odjechali z Ickiem. W mieście mówiono, że w ten sposób chciał się wykupić od śmierci. Nikt nie wierzył, że Niemcy słowa dotrzymają. Tymczasem Janek spotkał go po wojnie na ulicy w Lublinie. To właściwie Icek go zaczepił:
- Kwiatkowski? Widzisz, jednak mi się udało!
Getto Niemcy zlikwidowali 24 października 1942 roku. Potem pozwolili Polakom zająć pożydowskie domy. Tak, zajmowali je, bo co, miały stać puste? Meble i rzeczy, które zostały, też brali. Miały się zmarnować? Zresztą niewiele już tam było, Niemcy wywieźli wszystko, co miało jakąś wartość.
Janek kręcił się to tu, to tam. Kiedyś zobaczył: pod ścianą domu stoi czteroosobowa żydowska rodzina, ojciec, matka i dwoje kilkuletnich dzieci. Ktoś powiedział, że to dentysta, którego niemieccy żandarmi mieli wywieźć na końcu, bo leczył im zęby. Ci Żydzi stali tak z walizkami i czekali na transport, aż podeszli dwaj Niemcy, wyciągnęli pistolety i zabili dentystę, który tak dobrze wyleczył im zęby, jego żonę i jego dzieci.

Tego samego dnia Janek natknął się na ulicy na małą dziewczynkę, którą pewnie matka zostawiła z nadzieją, że ktoś się ulituje i ją przygarnie. Dziewczynka miała może cztery lata i była śliczna jak lalka. Zobaczył ją esesman, chwycił za ubranie, wyjął pistolet, ale się zawahał. Może uroda dziecka zrobiła na nim wrażenie? Może miał małą córeczkę w domu? - zastanawia się pan Kwiatkowski.

Esesman nie strzelił. Przywołał granatowego policjanta, a ten bez wahania zdjął z pleców karabin i strzelił jej w głowę. W ten sposób obaj mieli czyste sumienie. Niemiec, bo sam nie zabił, a policjant, Polak - bo tylko wykonywał rozkaz.
Kilkoro dzieci, których rodziców wywieziono do obozów, mieszkańcy Opola Lubelskiego jednak uratowali.

Furmankami wieziono Żydów na stację w Nałęczowie. Stamtąd jechali do obozów zagłady, do Bełżca i Sobiboru lub na Majdanek. Część osób nadających się do pracy trafiła do obozów w Dęblinie, Kraśniku i Poniatowej. W Poniatowej były zakłady krawieckie, w których więźniowie szyli mundury dla Wehrmachtu.
4 lutego 1943 roku na rozkaz Heinricha Himmlera w obozach na Lubelszczyźnie przeprowadzono akcję pod kryptonimem "Dożynki".

Obóz w Poniatowej otoczyli esesmani i wojsko. Więźniom kazano kopać doły, potem ograbieni z kosztowności, musieli rozebrać się do naga, położyć w dołach. Zastrzelono ich, ciała polano benzyną i podpalono. Łącznie w dystrykcie lubelskim zamordowano tego dnia 42 tysiące Żydów.
"Rabbi Eliezer powiada: Dusze sprawiedliwych spoczywają u nóg Tronu Wiekuistego (…) a dusze złoczyńców miotają się i wędrują, jak powiedziano: A dusze twoich wrogów wyrzuci On jak z procy"2.
Z Opola Lubelskiego do Poniatowej niedaleko. Po wojnie Janek z Felkiem poszli zobaczyć, co się tam dzieje, bo mówiono, że w okolicy obozu ludzie szukają żydowskiego złota. Zębów i kosztowności, bo "Żydzi połykali brylanty i pierścionki". To był słoneczny, ciepły dzień i Jankowi przypomniał się Icek, kolega z klasy, który uciekł z getta i w taki sam upalny dzień trzy lata wcześniej biegł tą drogą, taki chudziutki, lekki jak ptak. Biegł więc, a właściwie frunął nad ziemią, zatrzymał się obok Janka i powiedział: Janek, patrz, jaki ten świat jest piękny, taki wielki i szeroki, a ja nie mam się gdzie ukryć, nie ma dla mnie na nim miejsca…

- Uciekaj, Icek, uciekaj - wymamrotał Janek, bo co miał mu powiedzieć?
Icek pofrunął w stronę lasu, a Janek stał i patrzył, jak robił się coraz mniejszy i mniejszy, już był jak wróbelek, jak sikorka i wtedy Janek usłyszał strzały.
Tak sobie teraz tego Icka przypomniał i coś go za serce ścisnęło, ale Felek przerwał mu rozmyślania, bo dotarli do strumyka. Grupa mężczyzn i młodych chłopców stała w wodzie, sypiąc coś na przetaki z worków i koszyków od kartofli. To była ziemia z prochami zamordowanych Żydów, przyniesiona z okolic obozu.
Złota w sitach Janek nie widział.

Pan Kwiatkowski opowiada mi jeszcze o lalce. Była piękna, zamykała i otwierała oczy, miała prawdziwe włosy, w Opolu Lubelskim dzieci nigdy takiej nie widziały. Janek oczywiście lalką się nie bawił, ale skoro dostał ją w getcie od ludzi, którym przyniósł chleb, a oni nie mieli już nic innego na wymianę, to zabrał ją do domu, z nakręcanym słoniem i tańczącą baletnicą.

Mama posadziła lalę na łóżku i tak siedziała przez lata na stercie poduszek, obleczonych być może w poszewki przygotowane na ślubną wyprawę Salci, a z obrazu nad łóżkiem przyglądała się jej Matka Boska trzymająca w ramionach małego Pana Jezusa. Czasem wydawało się, że oboje płaczą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki