Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Kenii wciąż największą wartość stanowi ziemia. Kto jej nie ma - wegetuje

Jakub Mejer
Kolonializm skończył się ponad pół wieku temu, jednak wielu Afrykańczyków z trudem dostrzega różnicę. Z ich punktu widzenia jedyne, co się zmieniło, to to, że białego pana zastąpił czarny pan

Eric z trudem powstrzymuje łzy, gdy opowiada swoją historię. Wywodzi się z typowej, wielopokoleniowej masajskiej rodziny. Z ojcem alkoholikiem nigdy nie było mu po drodze, jednak nie licząc krótkich, nieudanych prób zrobienia własnej kariery, żył na rodzinnej ziemi na południu Kenii. Liczył, że kiedyś przejmie pastwiska i będzie mógł dzięki temu utrzymać rodzinę. Bardzo się zdziwił - okazało się, że tata sprzedał ją, aby mieć za co pić. Po pogrzebie wujek szybko wyrzucił go z rodzinnej ziemi. Obecnie Eric błąka się po masajskich miasteczkach. Próbuje dorabiać jako kierowca, jednak bez uprawnień na ciężarówki pozostaje mu jedynie okazyjna rola szofera po imprezach. A pieniądze bardzo by mu się przydały, bo właśnie się okazało, że jego dziewczyna jest w ciąży. Na ziemi, która powinna należeć do niego, stoją szklarnie. Ich właściciel hoduje w nich warzywa, owoce i kwiaty na rynek europejski.

Takich osób jak Eric jest w Kenii wiele. Sprawa własności ziemi, nierozwiązana od czasów kolonialnych, jest jednym z najbardziej palących problemów Afryki Subsaharyjskiej. Najbardziej poszkodowani są członkowie mniejszości etnicznych (takich jak Masajowie), od lat w tej sprawie dyskryminowani.

Równi i równiejsi

- Ziemia jest najważniejszym zasobem w Kenii. Nasza niepodległość została przecież wywalczona w związku z pozbawianiem nas ziemi - mówił w 2006 roku w kenijskim Zgromadzeniu Narodowym Peter Ochieng Odoyo, jeden z parlamentarzystów. - Ze smutkiem donoszę, że obecnie ludzi bez ziemi jest dużo więcej niż za czasów Mau Mau [partyzantki z lat 50., która walczyła o niepodległość - przyp. JM]. Gdy był tu rząd kolonialny, ludzi bez ziemi było dużo mniej niż teraz.

Sala przyjęła jego wystąpienie śmiechem. Nic dziwnego, politycy raczej nie mają się czego bać. Prezydent Kenii Uhuru Kenyatta ma ponad pół miliona akrów (ok. 200 tys. hektarów) ziemi, posiada największą mleczarnię w kraju oraz udziały w telewizji i hotelach. Z majątkiem wartym pół miliarda dolarów był w 2011 r. 26 najbogatszym człowiekiem w Afryce wg magazynu "Forbes".

Rodzina Kenyatty uwłaszczyła się zaraz po odzyskaniu niepodległości. "Ziemię nabył jego ojciec [Jomo Kenyatta, pierwszy prezydent niepodległej Kenii - przyp. JM] w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy brytyjski rząd kolonialny i Bank Światowy sfinansowały program dekolonizujący umożliwiający urzędnikom i bogatym Kenijczykom nabycie ziemi od Brytyjczyków po bardzo niskich cenach" - opisuje "Forbes". Podobne, oczywiście z zachowaniem skali, majątki zyskały też inne uprzywilejowane rody.

- Zaprzeczeniem kenijskiej niepodległości jest to, że ci z pieniędzmi, którzy kupili ziemię, byli tymi, którzy kolaborowali z kolonialistami. Bez sensownej redystrybucji ziemi większość Kenijczyków została wykluczona z neokolonialnej ekonomii rolniczej" - twierdzi na łamach portalu AllAfrica pisarz, profesor amerykańskiego Cornell University Mukoma Wa Ngugi. "Z pewnością żadna rodzina nie powinna posiadać pół miliona akrów w kraju, w którym prawie połowa populacji żyje poniżej progu ubóstwa".

Problem od stuleci

Pierwsze konflikty o ziemię na tym terenie zaczęły się wraz z przybyciem portugalskich odkrywców pod koniec XV wieku. Sytuacja nabrała rozpędu po angielskiej kolonizacji pod koniec XIX wieku. Zgodnie z ówcześnie obowiązującą retoryką ziemia ta była niezamieszkana, a lokalne społeczności nie były w stanie udowodnić swojego prawa do niej. W 1902 roku podpisano specjalny dokument oddający Kenię we władanie królowej, a ziemię pod zarząd Brytyjczyków. W 1904 doszło do podpisania porozumień angielsko-masajskich. Honory czynił pomylony z wodzem masajski zielarz, niepełniący żadnej oficjalnej funkcji. Masajowie zobowiązali się do usunięcia ludzi, zwierząt i rzeczy daleko od linii kolejowych i wszystkich ziem, które mogą być wykorzystanie przez Europejczyków. W 1912 roku Masajowie próbowali bezskutecznie anulować tę umowę.

W latach 50. krwawa walka partyzancka pogrążyła bogatą Afrykę Zachodnią (tak nazywano wtedy obecne tereny Kenii i Tanzanii pod władzą brytyjską) w bratobójczych walkach. Mimo iż powstanie zakończyło się zdecydowaną wygraną Brytyjczyków, stało się też początkiem końca władzy królowej na tych terenach. 12 grudnia 1963 roku powstała niepodległa Kenia.

Z dala od piaszczystych plaż i safari

Odwiedzając miejsca, do których turyści z reguły nie docierają, łatwo można zobaczyć wszechobecną biedę i brak perspektyw. Lokalne miasteczka wyglądają tak, jak większość z nas wyobraża sobie slumsy. Polne drogi, prymitywne lepianki z dachami z blachy falistej, wszechobecny brud i pył. Bardzo silnie kontrastuje to z Nairobi, które jest wielką, rozwijającą się metropolią. W centrum miasta znajdują się wieżowce, restauracje, nowoczesna siedziba ONZ i innych ważnych organizacji międzynarodowych. Większość ważnych mediów, takich jak CNN czy "New York Times", ma swoje siedziby na Afrykę Subsaharyjską właśnie w tym mieście. Wyższa klasa żyje w domach, które w mniejszym lub większym stopniu przypominają twierdze. Każdy bogatszy dom ma wysoki mur zakończony drutem kolczastym, a często dodatkowo chroniony jest przez strażników. Mieszkańcy tych rezydencji starają się w jak największym stopniu odizolować od reszty społeczności. Przez kilka dni, które spędziłem w Nairobi, poza miejscami stricte turystycznymi (sierociniec dla słoni, centrum rehabilitacji żyraf, targ z lokalnym rękodziełem), nie spotkałem ani jednego białego idącego pieszo ulicami.

Niemal w samym centrum Nairobi rozpościera się Kibera, największe slumsy w Afryce. Setki tysięcy ludzi mieszka tam w prowizorycznych domach, bez dostępu do podstawowych zdobyczy cywilizacji, za mniej niż dolara dziennie. Bardzo często lądują tu właśnie tacy ludzie jak Eric, pozbawieni ziemi przez rodzinę, państwo lub nieuczciwego biznesmena. Znajomy, który mieszkał w Kenii, twierdzi, że ich życie niewiele różni się od życia zwierząt. Wstają rano ze świadomością, że aby przeżyć, za wszelka cenę muszą zdobyć coś do jedzenia. Na nic innego niż poszukiwanie żywności nie mają ani czasu, ani możliwości. Niektórzy z nich są już powoli wysiedlani. Na miejscu slumsów powstają rzędy nowych bloków dla bogatszych mieszkańców Nairobi.

Ziemia zbroczona krwią

Sytuacja związana z ziemią powoduje regularne konflikty pomiędzy rządzącymi i lokalną społecznością. Dokładnie 100 lat po podpisaniu porozumień masajsko-angielskich 15 sierpnia 2004 roku Masajowie zaprotestowali w wielu miastach, w tym Nairobi. Zakończyło się to serią aresztowań. Bardziej tragiczne w skutkach były zajścia rok później, gdy w trakcie starć pomiędzy rolnikami Kikuju (najbardziej uprzywilejowana, największa grupa społeczna) a masajskimi pasterzami zginęło przeszło 40 osób, a setki innych zostały zmuszone do opuszczenia swoich domów.

Do jeszcze większych zamieszek doszło na przełomie 2007 i 2008, po wyborach prezydenckich. Życie straciły wtedy setki Kenijczyków, a setki tysięcy zostały wysiedlone.

Problemy miała rozwiązać nowoczesna konstytucja, która weszła w życie w 2010 roku. Powszechnie chwalona za demokratyczne zapisy rzadko jest jednak przestrzegana. Kenia jest uważana przez Transparency International za jeden z najbardziej skorumpowanych krajów na świecie i szczególnie w głębi kraju mało kto się przejmuje tym, co ktoś uchwalił w Nairobi. Podczas mojego spotkania z plemieniem Sengwerów twierdzili oni, że funkcjonariusze Kenya Forest Service (rodzaj paramilitarnych leśniczych, których zadaniem jest często wysiedlanie pasterskich plemion z państwowych lasów) są w stanie odstąpić od eksmisji i niszczenia chat na kilka dni. Pod warunkiem, że zapłaci się im 500-1000 szylingów (25-50 zł) lub podaruje kurę bądź kozę,

Nowa konstytucja dała jednak plemionom podstawę prawną, żeby walczyć o swoje. Wspomniani Sengwerowie twierdzą, że kiedyś w ich władaniu były nawet dwa miliony hektarów ziemi. Obecnie żyją na ok. 22 tys. hektarów, z których dalej są regularnie wysiedlani. W sądach mają założone sprawy dotyczące zarówno ziem zagrabionych jeszcze w czasach kolonialnych, jak i dotyczące najnowszych ataków KFS. Do tej pory jednak nie udało im się wygrać ani jednej sprawy. Jedna z kobiet, którą miałem okazję poznać, została skazana na trzy dni szorowania podłóg w sądzie. Jej wina polegała na tym, że mieszkała w lesie, w którym jej przodkowie żyli od stuleci.

Masajowie wielkość swoich dawnych terytoriów szacują na 10,5 mln hektarów. Ponieważ w przeciwieństwie do Sengwe-rów nie żyją oni w jednej społeczności, trudno ocenić, jak wiele z tego im zostało.

W parku "Króla Lwa"

W Narok, kilkudziesięciotysięcznym mieście w południowo-wschodniej części Kenii, miałem okazję zobaczyć, jak ten konflikt wygląda w praktyce. Ta okolica uchodzi za jedną z bogatszych w kraju (w porównaniu z polskimi warunkami i tak oznacza to ogromną biedę - co trzeci mieszkaniec tego rejonu żyje za mniej niż 50 zł miesięcznie, co dwudziesty ma elektryczność, a uzdatnionej wody używa co piąty). Zawdzięcza to bliskości parku Maasai Mara - część sawanny Serengeti, która inspirowała twórców "Króla Lwa", miejsce pielgrzymek żądnych safari turystów. Bilet wstępu na jeden dzień kosztuje nawet równowartość 300 zł. Opozycja twierdzi, że obecny gubernator zamiast remontować drogi i szpitale, za te pieniądze wynajął helikopter, a firmy z nim związane nie płacą za bilety wstępu do parku. 26 stycznia protestujący mieszkańcy chcieli wręczyć petycję gubernatorowi. Policja otworzyła do nich ogień. Zginęło dwóch Masajów, a wielu liderów społeczności zostało aresztowanych.
Gdy kilka dni później przejeżdżałem przez Narok, wściekli mieszkańcy zablokowali wszystkie drogi wyjazdowe z parku. Ścięli słupy telefoniczne i je podpalili, ustawili blokady z płonących opon i dużych kamieni. Dziesiątki samochodów pełne turystów czekało godzinami w korkach, a następnie kontynuowało podróż po zniszczonych drogach, w oparach palonych opon i gazu łzawiącego, przyglądając się, jak policja pacyfikuje protestujących. Tym razem, na szczęście, nikt nie zginął.

Nadzieja na normalność

Czy jest jakieś miejsce, gdzie ludzie bez ziemi mogą się zwrócić o pomoc? Takie problemy ma rozwiązywać Land Commission, która przygląda się wszystkim skargom na grabież ziemi. To właśnie do tej organizacji zgłosił się Eric ze swoją sprawą.
- Są dobrzy, ale bardzo powolni - mówi Eric. Nic dziwnego - w lokalnym Land Commission w hrabstwie Kajiado pracuje tylko kilka osób, które obsługują teren większy niż województwo pomorskie. Dziennie przyjmują po 90 spraw, a ich rozwiązanie trwa miesiące.

- Ziemia dla Masajów nie jest tylko ziemią. To dziedzictwo, źródło dochodu, często ostatnia deska ratunku - mówi pracująca w Land Commission Jacqueline.

Jeśli Jacqueline i jej współpracownicy odkryją, że rodzinna ziemia Erica została sprzedana z pogwałceniem prawa, ma on szanse na jej odzyskanie i zapewnienie swojemu nienarodzonemu dziecku godnej egzystencji. Jeśli nie, dołączy do tysięcy młodych Kenijczyków oszukanych przez lokalnych biznesmenów. Znajomy, który regularnie odwiedza Kenię, mówi mi, że widzi coraz większe tereny należące do plemion, które stają się ogrodzonymi polami kukurydzy. To oznacza, że Land Commission będzie mieć jeszcze więcej pracy. A konflikty o ziemię mogą się stać tylko bardziej brutalne.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki