Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cztery skrzynie z Królewca pod czterema bukami w Gdańsku

Dorota Abramowicz
Zbiory Macieja Bakuna
W 1973 roku gdańscy milicjanci zostali skierowani do nietypowych działań. Na prośbę władz radzieckich przez trzy miesiące szukali skrzyń, które trafiły w 1945 r. z Królewca do Gdańska

Zachował się tylko głos. Głos Jerzego Korolkiewicza - człowieka, który w latach 90. sprawował funkcję komendanta rejonowego policji Gdańsk-Śródmieście. Jerzy Korolkiewicz zmarł w ubiegłym roku. Kilka miesięcy przed śmiercią, na prośbę swego znajomego, Mariusza Kowalskiego, spotkał się z przedstawicielami Fundacji na Rzecz Odzyskania Zaginionych Dzieł Sztuki "Latebra". I opowiedział im niewiarygodną na pozór historię o śledztwie, zleconym gdańskim milicjantom w 1973 roku. Zlecenie przyszło ze Związku Radzieckiego i dotyczyło pewnej tajemniczej przesyłki z Królewca.

- Pamiętam Korolkiewicza z okresu po 1989 roku - mówi insp. Romuald Kulma, były szef policji w Pruszczu Gdańskim. - Porządny człowiek. I na pewno nie fantasta.
- Będąc już na emeryturze, Jerzy często zachodził do zaprzyjaźnionego antykwariatu - wspomina Mariusz Kowalski. - Interesował się historią. Mówił, że tamta sprawa, choć nierozwiązana, wciąż do niego wraca. I że nie powinno się o niej zapomnieć.

Trzeba więc poważnie potraktować ponad 40-minutowe nagranie, które pozostało po tamtym spotkaniu.

Prośba od towarzyszy radzieckich

- Zastanawiałem się, kiedy to mogło być, 1970, 1971, 1972 rok? - zaczyna swoją opowieść Jerzy Korolkiewicz. I - analizując przebieg swojej pracy w milicji - ustala, że było to wkrótce po przeniesieniu go w 1973 roku z Wydziału Przestępstw Gospodarczych Komendy Wojewódzkiej do Komendy Miejskiej w Gdańsku. Tam też trafił do Wydziału Przestępstw Gospodarczych, a jego kierownikiem był Wiesław Kazan.

- Trafił do nas dokument pochodzący z końca lat 60. - mówił były policjant. - Sporządzony został przez władze centralne ZSRR, miał pieczątkę polskiego resortu spraw wewnętrznych, potem trafił do komendanta wojewódzkiego milicji w Gdańsku, od niego do komendanta miejskiego, a na końcu do mojego szefa i do mnie. Nie zawierał żadnych komentarzy, prawdopodobnie jego przesłanie było skutkiem wcześniejszych rozmów między władzami Polski i ZSRR. Nie miał też klauzuli "Tajne". Początkowo nawet nie dostałem go do ręki. Usłyszałem jedynie, że jest sprawa do realizacji, z parafką naczelnika wydziału, a ja mam wraz ze swoimi ludźmi "wyjaśnić, sprawdzić, ustalić".

Dokument został spisany w jednym z radzieckich łagrów, gdzieś za Uralem. Zawierał opowieść Rosjanina (nazwiska Korolkiewicz nie pamiętał), który przed śmiercią zrelacjonował swoje przeżycia z ostatnich miesięcy wojny.
Rosjanin ów po ataku hitlerowskich Niemiec na ZSRR w 1941 roku, wraz z tysiącami innych żołnierzy Armii Czerwonej, po paru zaledwie dniach walki dostał się na niemieckiej niewoli. Trafił do obozu, gdzie Niemcy zaczęli prowadzić agitację "wybranych rasowo" jeńców do swoich szeregów. Autor dokumentu miał widocznie odpowiednie, z punktu widzenia nazistów, pochodzenie. Musiał mieć także wykształcenie techniczne, bo trafił w szeregi oddziałów pomocniczych armii niemieckiej - Organizacji Todta, która w latach wojny zajmowała się głównie budownictwem obiektów wojskowych i zatrudniała inżynierów z okupowanych krajów.

Podróż z Królewca do Gdańska

- Nie przysłali nam całej spowiedzi tego żołnierza, prawdopodobnie część dokumentów KGB lub NKWD zachowały dla siebie - słyszymy na nagraniu udostępnionym przez Latebrę. - Fragment, który trafił do gdańskiej milicji, dotyczył głównie okresu od 1944 roku, kiedy to Rosjanin pracował w Königsbergu, czyli Królewcu. Z kontekstu wynikało, że trafił tam z Gdańska. Co w Gdańsku robił - nie wiadomo. Był to czas, gdy Armia Czerwona zamykała okręg królewiecki w kotle... "Po styczniu 1945" (Jerzy Korolkiewicz nie podaje dokładnej daty) Rosjanin dostał polecenie, by wraz z innymi żołnierzami udać się na dziedziniec "pałacu z czerwonej cegły". Tam załadowali na ciężarówkę cztery drewniane skrzynie, przechowywane wcześniej w podziemiach tej starej budowli. Skrzynie miały mieć rozmiary "dwa na dwa". Tak w każdym bądź razie napisano w radzieckim dokumencie i polscy milicjanci nie mogli dociec, czy chodziło o metry i czy w ten sposób podano długość i wysokość, czy też szerokość skrzyń.

Żołnierze z Królewca dostali zadanie, by dotrzeć do lotniska w Gdańsku Wrzeszczu (dziś pozostał po nim pas startowy na Zaspie) i przekazać skrzynie, jako ładunek specjalny, na pokład samolotu lecącego do Berlina. I na tym ich rola miała się skończyć. Wyruszyli w kierunku na Elbląg, a potem na Gdańsk. Z przodu jechał gazik z esesmanami, w środku ciężarówka ze skrzyniami, z tyłu pozostała część eskorty. Królewiec był okrążony, więc musieli omijać posterunki radzieckie. Armia Czerwona zajęła 9 lutego Frombork, a dzień później Elbląg. Rosjanin opisywał, jak w lasach kryli się przed radzieckimi samolotami. Być może zabrakło im paliwa, być może musieli walczyć. Poruszali się bardzo powoli, tylko nocami. Przebycie trasy, którą dziś samochody pokonują w dwie godziny, zajęło im - jak zapisano w dokumentach - prawie dwa miesiące.
Według pisma przysłanego z ZSRR, konwój dotarł do Gdańska w drugiej połowie marca.

- Wjechali od strony Elbląga, potem przejechali Adolf-Hitler-Straße (czyli aleją Grunwaldzką) - słychać na nagraniu głos policjanta.- Mój ojciec miał odziedziczony, po dziadku, przedwojennym oficerze, plan Gdańska sporządzony w 1936 roku przez Sztab Generalny Wojska Polskiego. Dzięki niemu porównaliśmy polskie i niemieckie nazwy ulic i dokładnie ustaliliśmy trasę przejazdu samochodów. Z Grunwaldzkiej skręcili w prawo przejazdem pod torami kolejowymi na dzisiejszą ul. Wajdeloty, potem na ul. Kilińskiego i mijając browar - na lotnisko. Rosjanin opisywał dokładnie metalową bramę z betonowych słupów, prowadzących na lotnisko, wartownię, potem zakręt na prawo do hangaru. Tam miał oczekiwać na nich samolot z Berlina.
Samolot nie przyleciał. Czekali. Korolkiewicz nie pamiętał, czy był to dzień, czy dwa, może trzy.

W tym czasie nieuchronnie zaciskała się pętla wokół miasta. 25 i 26 marca walki toczyły się w bezpośredniej bliskości lotniska.
- Wreszcie nakazano im wywieźć skrzynie do lasów otaczających lotnisko i tam je zakopać - wspominał policjant. - Przecięli znów Adolf-Hitler-Straße, podjechali w górę, wjechali do lasu. Znaleźli po krótkich poszukiwaniach polanę obrośniętą czterema bukami. Na niej zakopali skrzynie. Rosjanin wspominał, że w czasie pracy pociski latały im nad głowami.
Obstawa zabrała samochód. - Ratujcie się - powiedzieli.

Kilkanaście godzin później Rosjanin dostał się do niewoli radzieckiej. Nie zginął, ostatecznie trafił do łagru, skąd nie wyszedł do końca życia.
Gdańsk padł 30 marca.

Do lasu z wykrywaczem min

Rok 1973. Przełożeni Jerzego Korolkiewicza zadecydowali, że do poszukiwań zostanie wyznaczona kilkuosobowa grupa funkcjonariuszy. Zwolniono ich z innych zajęć, przydzielono służbowy samochód i wykrywacz min - składający się z słuchawek, aparatu pomiarowego umieszczonego w plecaku i kija z ogromnym talerzem.
Prawdopodobnie już wtedy wiedzieli, że wykrywacz min nie jest odpowiednim sprzętem pozwalającym odnaleźć drewniane skrzynie. Być może zakładano, że skrzynie mają metalowe okucia...

Na podstawie dokumentów dokładnie wytypowali obszar, który trzeba było sprawdzić. Teren był to niemały - według różnych obliczeń, miał powierzchnię od jednego do dwóch hektarów. Jeździli wzdłuż uliczek otaczających oliwskie lasy, wędrowali z wykrywaczem, poszukując polan obrośniętych bukami. Znajdowali jakieś kapsle, zardzewiałe metalowe przedmioty... Leśniczych o leśne polany nie pytali.

Akcja "cztery buki" trwała ze trzy miesiące. Po 40 latach od tamtych wydarzeń Jerzy Korolkiewicz przyznawał, że zbytnio się do poszukiwań nie przykładali. Ot, co drugi dzień jeździli do lasu...
Jedno jest pewne - skrzyń szukano całkiem oficjalnie. Kierownik Wiesław Kazan regularnie pisał raporty. - Ślady powinny być w dziennikach, nie wykluczam, że tamten dokument, przysłany z ministerstwa, do dziś leży gdzieś w archiwum. Może trzeba go szukać w Instytucie Pamięci Narodowej? - sugerował Korolkiewicz.

- Raczej nie - mówi dziś dr Karol Nawrocki, historyk z gdańskiego IPN, badający zorganizowaną przestępczość z czasów PRL. - Mamy u siebie szczątki akt pochodzących z archiwów SB, wywiadu i kontrwywiadu. Raczej trzeba pytać policji, czy się u nich nie zachowały...
- Teoretycznie jest to możliwe - słyszę w biurze rzecznika prasowego KWP. - Wprawdzie niektóre dokumenty są niszczone już po dwóch latach, jednak te o większej wartości archiwalnej przechowujemy nawet 50 lat. Jeśli oficjalnie pani do nas wystąpi, możemy rozpocząć poszukiwania. Uprzedzam jednak, że może to trochę potrwać, a efekty nie są pewne.
Tak czy inaczej, warto chyba poszukać. W relacji Jerzego Korolkiewicza brakuje wielu szczegółowych informacji, co naturalne, ze względu na upływ czasu.

Nie wiemy, skąd zabrano skrzynie. Czy były ciężkie. No i oczywiście, co mogły zawierać.

Czkawka Bursztynowej Komnaty

Co można było wywozić w wielkiej tajemnicy w styczniu 1945 roku z Królewca? Odpowiedź narzuca się sama...
- Bursztynowa Komnata? - wzrusza ramionami Mariusz Kowalski. - Zapomnij. Raczej stawiam na dokumenty, może dzieła sztuki...
Najbardziej poszukiwany na świecie zaginiony skarb, który albo został spalony w Królewcu, albo spoczywa na dnie morza, albo został zakopany, albo stał się łupem bajecznie bogatego kolekcjonera (niepotrzebne skreślić), rozpala od 70 lat wyobraźnię poszukiwaczy na całym świecie. Szukali go nie tylko amatorzy, ale także służby wielu państw, w tym bardzo intensywnie przedstawiciele Związku Radzieckiego. Zaginionej komnacie zawdzięcza życie Erich Koch, gauleiter Wschodnich Prus, który zmarł w 1986 roku w więzieniu w Barczewie. Choć został skazany na karę śmierci, przez lata władze liczyły, że zdradzi miejsce ukrycia Bursztynowej Komnaty. Wyroku nie wykonano.

Pewne jest jedno - jesienią 1941 roku bursztynowy wystrój komnaty w Carskim Siole (łącznie 107 paneli i 150 figur) został spakowany do kilkudziesięciu skrzyń i przewieziony do Królewca. Ostatni udokumentowany ślad skarbu pojawia się w 1944 roku, kiedy to komnatę ponownie spakowano i umieszczono w podziemiach królewieckiego zamku - w piwnicach Schloss Königsberg.

Zawartość kilkudziesięciu skrzyń nie mogłaby się zmieścić w czterech skrzyniach, przewożonych przez Rosjanina z Królewca do Gdańska. Chyba że - jak mówi jedna z teorii - Bursztynową Komnatę wywożono z Królewca partiami. Potem ładowano ją na pokłady junkersów, które wywoziły skarb na Zachód. Skrzynie musiały być duże ze względu na rozmiary drewnianych paneli, w których umieszczono bursztynowe rzeźby, żyrandole, świeczniki. Jak duże? Na dwa metry długie i na tyle samo wysokie?

- Trzeba przede wszystkim zweryfikować "spowiedź Rosjanina" - mówi Mariusz Kowalski .- Jedna informacja się potwierdza: w styczniu 1945 roku z oblężonego Królewca na polecenie Ericha Kocha wyjechała ciężarówka z nieznanym ładunkiem pod obstawą. Ustalili to rosyjscy poszukiwacze Bursztynowej Komnaty, którzy podejrzewali, że ciężarówka skierowała się w stronę portu w Pilawie, gdzie zacumowany był jacht Kocha. Miał on zabrać ładunek, jednak jachtu nie odnaleziono. Niewykluczone, że ciężarówka, zamiast w stronę Pilawy, pojechała do Gdańska.

Dziś na pewno łatwiej byłoby szukać zakopanych skrzyń. Zamiast wykrywaczy min, można wykorzystać georadar, pozwalający na uzyskanie obrazu pokazującego podziemne przeszkody, pustki, znaleziska archeologiczne, instalacje. A także drewniane skrzynie, wypełnione na przykład - to teoria - zabytkową porcelaną.

- Sprawa nie jest łatwa i wymaga dużego nakładu pracy - zastrzega Robert Miryn, wiceprezydent Fundacji na Rzecz Odzyskania Zaginionych Dzieł Sztuki "Latebra". - Trzeba trochę poszperać w archiwach, znaleźć być może przysłany z ZSRR dokument. Potem jeszcze raz przejść przez oznaczony przez milicjantów przed 40 laty teren, zrobić dokumentację fotograficzną. Oczywiście, zanim się zabierzemy do konkretnych poszukiwań, należy zawiadomić Lasy Państwowe i zdobyć odpowiednie pozwolenia od nadleśnictwa. Przy czym tak naprawdę nie wiadomo, czy tych skrzyń nikt do dziś nie wykopał i czy ich zawartość jest naprawdę cenna.

Szanse na sukces są niewielkie. Właściwie minimalne. A jednak opowieść o skrzyniach przywiezionych z Królewca i poszukiwanych na polecenie władz przez gdańskich milicjantów sprawia, że znów żywa staje się legenda o zaginionym skarbie.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki