Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Serce w hamaku - opowieść o podróżowaniu i miłości

Irena Łaszyn
Zgubili się w kanionie, odnaleźli w dżungli. Spacerowali z pumą, jedli piranie, budowali canoe, stawiali jajko na gwoździu. O Karinie i Marcinie Stenclach z Gdyni, którzy wyjechali w podróż poślubną do Ameryki Południowej i wrócili z niej dopiero po czternastu miesiącach - pisze Irena Łaszyn.

Można powiedzieć, że początek ich znajomości otarł się o kryminał. Ona była nauczycielką, on - uczniem. Nieletnim. I choć nie wiązała ich ta sama szkoła, niektórzy węszyli sensację. Niepotrzebnie. Trzy miesiące później Marcin już był dorosły, a dwa lata później Karina została jego żoną. Pięć lat różnicy? Dziś nikt tego nie zauważa.
- Jesteśmy jednym ciałem - zapewniają.

Poznali się w Teatrze Miejskim w Gdyni. Akurat trwała próba "Wariata i zakonnicy", sztuki Witkacego w trzech aktach i czterech odsłonach, poświęconej wszystkim wariatom świata, gdy przyszli na spotkanie rekrutacyjne dla nowych pracowników. To znaczy, on przyszedł, a ona wbiegła. Promiennie uśmiechnięta, wpadła akurat w momencie, gdy osoba rekrutująca zapowiadała, że spóźniać się nie wolno.

Ale to nie z tego powodu nie zagrzali w teatrze miejsca, choć spektakl obejrzeli. Powód był banalnie prosty: Chcieli zobaczyć znacznie więcej. Od pierwszej chwili wiedzieli, że zobaczą to razem. Już przy pierwszej odsłonie, gdy padło pytanie: Czy Ty jesteś może harcerzem? I odpowiedź: A co, widać? Bo on był wówczas ubrany w zielone spodnie typu m-65, czarny t-shirt Kultu oraz koszulę moro. Usiedli obok siebie i zaczęli gadać. Okazało się, że oboje są harcerzami, ale z dwóch różnych, właściwie konkurujących ze sobą, organizacji.

Rozmawiali o harcerstwie i łamaniu stereotypów. A przy kolejnej odsłonie ustalili, że każdego dnia powinno się zrobić w życiu coś po raz pierwszy.
- Nam się niekiedy udaje wywiązywać z tej sympatycznej zasady nawet kilka razy dziennie - oświadczają.

Dżungla i jacuzzi

To była bardzo długa podróż poślubna. Nie robili planów, kupili bilet w jedną stronę, do Peru. Nie wiedzieli, skąd będą wracać. Wędrowali przez andyjskie góry i amazońską dżunglę, zwiedzali zaginione miasta Inków i hałaśliwe południowoamerykańskie metropolie, przedzierali się przez bagna, pustynie, lodowiec. Pół roku spali w namiocie, kolejne pół - w cudzych domach, tanich hostelach, hamakach rozwieszonych między drzewami lub na rozklekotanych statkach. Czasem zdarzały się cuda i trafiali w miejsca zniewalające luksusem.

Nie zapomną miejscowości Vilcabamba w Ekwadorze. Akurat wrócili z dżungli, wymęczeni, wybrudzeni i wychudzeni, a tu hostel, w którym za jedyne siedem dolarów można nie tylko mieszkać, ale też korzystać z basenu, sauny, jacuzzi. Korzystali.

- I po jednej z takich relaksacyjnych kąpieli odkryłem ze zdumieniem, że z rany na prawej ręce wystaje mi dwucentymetrowe wspomnienie z dżungli - opowiada Marcin. - Początkowo myślałem, że to jakaś ropa, ale potem skonstatowałem, że ta "ropa" stoi pionowo. To była larwa tropikalnej muszycy (Dermatobia Hominis), która mi się zalęgła pod skórą.

Owszem, widział wcześniej ten czerwony guzek na przedramieniu. Nawet pokazał go farmaceucie. Usłyszał, że pewnie coś go ugryzło, a on to rozdrapał. Dostał maść, ale maść nie skutkowała. Aż do tamtego pamiętnego wieczoru w jacuzzi żył w nieświadomości tego, że z dżungli wrócili we troje. Ten biały, dwucentymetrowy kikut, był zapowiedzią kolejnych dwóch centymetrów obrzydliwej larwy.
Karina wyciągnęła ją pęsetą.
A co do hardcorowej wyprawy do dżungli: Nie żałują ani chwili spędzonej w ekstremalnych warunkach. Nawet spotkania z plemieniem Matses, które pozbawiło ich definitywnie wyobrażeń o szlachetnych Indianach, zagubionych pośród tropikalnych lasów Peru.

- Domyślaliśmy się, że nie zastaniemy nietkniętych duchem wszechobecnego postępu Indian - podkreślają. - Wiemy, że tych najdzikszych z dzikich nikt jeszcze nie odkrył, więc nawet nie bardzo wiadomo, gdzie ich szukać. A wraz z pierwszym białym przybyszem i oni otworzą się na niekoniecznie im przyjazny świat zewnętrzny. Może więc warto uszanować ich chęć pozostania nieodkrytymi?
Matses oskubali ich z pieniędzy i ze złudzeń.

Podczas tej eskapady wszystko robili po raz pierwszy. Używali maczet, strzelb, toporów. Płynęli rzekami pośród powalonych drzew. Spotykali wyjce, kajmany, harpie, insekty. Raz o mało nie nadepnęli na leżącego na ścieżce węża - jadowitą kajsakę. Widzieli różowe delfiny i ariranie, największe na świecie wydry, nazywane przez miejscowych rzecznymi wilkami.

Gdy skończyło się jedzenie, zapolowali na pakę, czyli dużego południowoamerykańskiego gryzonia. Budowali canoe, co - jak się okazuje - wcale nie jest łatwe. Trzeba bowiem znaleźć odpowiedni gatunek palmy, z charakterystycznym wybrzuszeniem w połowie jej wysokości, ściąć ją i wydrążyć.
- Robi się to podobnie jak z arbuzem - tłumaczy obrazowo Karina. - Miąższ palmy jest nawet trochę do tego arbuzowego podobny.

Marcin zauważa, że Karina znosiła trudy podróży nad wyraz dzielnie. Wchodziła po pas do wody pełnej pijawek i innych świństw. Dźwigała ciężki plecak, nie skarżąc się na zły los. Łowiła piranie. Jadła byle co. Uśmiechała się.

Na urwanej ścieżce

Czternaście miesięcy w drodze, 430 dni na kontynencie Kolumba. Co wybrać, gdy ktoś pyta o rzeczy najdziwniejsze, wrażenia najpiękniejsze, przygody najbardziej emocjonujące? To, co zdarzało się z dala od przetartych szlaków i tylko ich zachwycało? Czy to, co zachwyca wszystkich wędrowców? To z przewodników czy to z zasłyszanych gdzieś opowieści?

Może więc Ekwador i interaktywne Muzeum Intinan, na terenie którego przebiega linia równika? Karina: - Obok stylizowanych chat indiańskich, zmumifikowanych czaszek, kilkunastometrowych skór anakond i wężów boa, a więc tradycji, historii i przyrody Ekwadoru, można doświadczyć tam bardzo ciekawych zjawisk fizycznych, na przykład zauważyć różnice w sile grawitacji. Możliwe jest takie wymanipulowanie jajka, że stanie ono… na gwoździu.

A może Galapagos, będące przedsionkiem raju?
- Zwierzęta w raju nie boją się człowieka - wyjawiają. - Nurkowaliśmy razem z olbrzymimi żółwiami wodnymi i rekinami. Olbrzymie żółwie żyją na wolności, a samce są trzy razy większe od samic i ważą do 200 kilogramów. A może trekking po wulkanach? Albo Salarau de Uyuni, największa na świecie pustynia solna, na której można robić zdjęcia przekłamujące perspektywę?

Albo Cuzco, Święta Dolina Inków? Albo kanion Colca, najgłębszy na świecie?
O tym kanionie muszą opowiedzieć, bo się w nim zgubili.
- Urwała się ścieżka, którą szliśmy - mówi Marcin. - Zaczęliśmy trawersować zbocze, porośnięte kaktusami i roślinami, które wydzielały specyficzny sok. Po kontakcie ze skórą zamieniał się z białego w czarny i powodował rany. Do dziś mamy blizny.

- Wydostaliśmy się z tej pułapki, ale przeżyliśmy chwile grozy - nie ukrywa Karina.
Mnóstwo jest fascynujących miejsc, które widzieli na własne oczy. Z dzisiejszej perspektywy tak dalekich, że aż nierealnych.

Wioska Macha w Boliwii, gdzie odbywa się Fiesta del Cruz - Święto Krzyża, znana też jako Tinku, zasługuje na osobną opowieść. Bo to w zasadzie regularne mordobicie, a nie fiesta.
- Tradycyjne tańce, alkohol i przebrania to tylko preludium do właściwego sensu święta, czyli brutalnej walki pomiędzy członkami poszczególnych społeczności - uważa Marcin. - Przeciwnicy okładają się wyprostowanymi w łokciach rękami, do tego dochodzą kolana. Walczą z reguły do pierwszej kropli krwi.

Zdaniem Marcina, przypomina to trochę ustawki pseudokibiców piłki nożnej, ale ma dużo bardziej głęboki wymiar kulturowy i religijny dla samych uczestników. To fenomen na skalę światową, interesują się nim antropolodzy kultury.
A Karina dodaje, że biją się też kobiety, ciągnąc się za włosy.

Z małpami po drzewach

Niektórzy pytają Stenclów, skąd na to wszystko mieli pieniądze.
- Podróż w dużej mierze zasponsorowali nam goście weselni - odpowiadają. - A żyliśmy bardzo skromnie, staraliśmy się nie wydawać więcej niż 15 dolarów dziennie i przemierzać tysiące kilometrów autostopem.

Poza tym niekiedy pracowali jako wolontariusze, a to zdecydowanie obniżało koszty. Nawet gdy musieli za ten wolontariat… płacić. Co robili? Zajmowali się niepełnosprawnymi dziećmi w Arequipie, organizowali teatr w Ekwadorze, budowali kanały irygacyjne w Peru, opiekowali się dzikimi zwierzętami w rezerwacie Inti Wara Yassi w Boliwii.

- Nie żałujemy nawet dolara wydanego na rehabilitację zwierząt - podkreślają. - One trafiły do tego parku z powodu człowieka. Wiele z nich zostało przechwyconych z czarnego rynku i cyrków. Wolontariusze próbowali doprowadzić je do takiego stanu, aby mogły być wypuszczone na wolność. Niestety, dla zwierząt przyzwyczajonych od urodzenia do ludzi, a potem porzuconych - rezerwat był jedyną alternatywą dla ciężkich warunków panujących w boliwijskich ogrodach zoologicznych.

Park Ambue Ari, najbardziej oddalony od La Paz. Karina i Marcin zostali przydzieleni do kwarantanny, gdzie przebywają nowo przybyłe do parku zwierzęta.

- Do naszych podstawowych codziennych obowiązków należało trzykrotne sprzątanie klatek, pranie koców, na których śpią zwierzęta, przygotowywanie posiłków, karmienie naszych milusińskich, zabieranie ich na spacery i wybiegi - wyliczają. - Niektóre spacery, w przypadku nocnych małpek, odbywały się po zmroku. Zwierzątka musieliśmy wówczas trzymać na smyczy. Na jej końcu był karabińczyk wpięty do kilkunastometrowej liny, rozpiętej pomiędzy drzewami - w ten sposób miały one całkiem dużą swobodę. A my, siłą rzeczy, musieliśmy skakać po gałęziach razem z nimi, odplątując je, jeśli się gdzieś zaplątały. Poza tym podawaliśmy lekarstwa, wyjmowaliśmy kleszcze, czasem przytulaliśmy.

Szczególnej uwagi wymagał Mamut, przywódca wszystkich małp w kwarantannie. Niby mała kapucynka, a traktowany przez wszystkich z szacunkiem, on jako pierwszy dostawał jedzenie. Był inteligentny, wiedział, że warto przeszukiwać kieszenie wolontariuszy, bo można znaleźć tam tak ciekawe rzeczy jak np. iPod albo papierosy.

- Przyjaźń nie polega tylko na braniu - zauważa Karina. - Mamut potrafił też dawać, chętnie karmił swoich ludzkich przyjaciół obślinionym przez siebie orzeszkiem. Lubił też ofiarować swoje usługi pucybuta: Chwytał szczotkę używaną do czyszczenia klatki, maczał ją w wodzie i czyścił nią potem moje buty.

Ale nie wszystkie małpy Karinę adorowały. Talia (gatunek wyjca), która nie znosiła kobiet, kiedyś ją zaatakowała. Dotkliwie pogryzła, nie chciała odpuścić.
- Nie byłam w stanie jej odepchnąć ani w inny sposób się od niej uwolnić - opowiada. - Wolę się nie zastanawiać, jak by się to spotkanie skończyło, gdyby inni wolontariusze nie użyli siły. Taka z niej małpa!
W nagrodę za wszelkie starania, pod koniec wolontariatu, mogli wyprowadzić na spacer… pumę. Na smyczy!
Teraz są w Gdyni. Karina pracuje w szkole integracyjnej. Marcin studiuje anglistykę. Razem prowadzą Gdyńskie Warsztaty Podróżnicze "Wyjdź w świat", na które zapraszają innych wędrowców.

W ostatnią niedzielę po raz pierwszy wystąpili na Ogólnopolskich Spotkaniach Podróżników - Kolosy i opowiadali o swojej poślubnej włóczędze, choć jeszcze do niedawna myśleli, że nigdy nie wyruszą na wyprawę, która zainteresuje wytrawne globtroterskie gremium. A jednak!

Pokaz zatytułowali "Serce w plecaku", bo to była opowieść o podróżowaniu i miłości. Na ich blogu http://karmar.word-press.com można przeczytać, że rok wcześniej o tej porze oglądali wodospady w Iguazu, a potem próbowali się dostać autostopem z Brazylii, przez Argentynę, Chile, do Boliwii, wchodzili na wulkan Villarica i lodowiec Perito Moreno, po raz kolejny się upewniali, że jedyną stałą rzeczą w życiu są zmiany.
Ich mieszkanie jest bazą wypadową w inne rejony świata.

Przywódca małp Mamut podbierał papierosy, ale też chętnie dzielił się, karmiąc opiekunów obślinionymi przez siebie orzeszkami

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki