Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pan Bóg mi rozum odebrał. Róbcie ze mną, co chcecie

Dorota Abramowicz
rep. Karolina Misztal
Pamięć zacichła. W Gdyni, gdzie Stefan Wróblewski 17 lipca 1937 r. zabił siekierą żonę, troje dzieci i zranił szwagierkę, nikt nie pamięta dramatu. Zostały tylko akta. Nawet syn ocalałej Moniki nie wie, że wtedy zginął jego brat

Aukcja Antiqua w Niemczech. Ktoś wystawia na sprzedaż przedwojenne, opieczętowane przez Sąd Okręgowy w Gdyni i Sąd Apelacyjny w Poznaniu akta w sprawie karnej przeciw Wróblewskiemu Stefanowi, oskarżonemu z art. 225 par. 2. Czyli o zabójstwo. W środku ponad 200 dokumentów, spisane ręcznie zeznania świadków, orzeczenia lekarskie, rachunki wystawiane przez psychiatrów i patologów. Na czarno-białych zdjęciach zakrwawione ciała Zofii i 8-letniej Czesi, dwuletniej Uli oraz rocznego Tadzia. Ula leży pod makatką "Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje". Dwa ręcznie pisane ołówkiem listy, pozostawione przez Stefana, 39-letniego pracownika gdyńskich wodociągów, wcześniej organizatora Polskiej Organizacji Wojskowej, oznaczonego za walkę w Legionach Krzyżem Walecznych. "Jestem zmuszony to zrobić z powodu takiej niesprawiedliwości, jak się teraz dzieje" - pisze Stefan Wróblewski. "I właśnie ten, kto pierwszy ten list dostanie, niech to wszystko przedstawi władzy".

- Kiedy zobaczyłem akta, zrozumiałem, że nie jest to banalna sprawa kryminalna - mówi Mariusz Kowalski, kolekcjoner z Gdańska, który wraz synem Kubą zdecydowali się na zakup dokumentów. - Tylko dramatyczna opowieść o bezradności. O prawdziwej historii Polaków, żyjących przed wojną w Gdańsku i w Gdyni.

- To sensacyjne materiały - słyszę w Muzeum Miasta Gdyni. - Pokazujące, że nie dla wszystkich Gdynia była polską Ameryką.

Z żoną w zgodzie, dzieci kocha

Lipcowa noc, baraki gdyńskiej dzielnicy biedoty Meksyku. Z domu przy ul. Orlicz-Dreszera 31 wybiega z krzykiem 24-letnia Monika Rzepkowska, ma zakrwawioną głowę. Wali pięścią w drzwi sąsiadów, szuka pomocy. Urywanymi zdaniami opowiada o szwagrze, który uderzył ją w głowę siekierą. Pewnie by zabił, gdyby ostrze wcześniej nie zahaczyło o łóżeczko, w którym spał jej synek Tadzio. Ale co z synkiem? Boże, on tam został! Ludzie, pomóżcie!

Sąsiadka, Maria Fiodorow (43 lata, handlarka), zagląda przez okno. Widzi, jak Stefan z siekierą w dłoni nachyla się nad zakrwawionym łóżkiem i pyta: - Żono, ty żyjesz?

Fiodorow nie odważa się wejść do środka. Z krzykiem "policja, morderstwo!" wybiega na ulicę.
Kiedy wreszcie do izby wchodzi sąsiad i zarazem właściciel mieszkania, Aleksander Szajnowicz, zastaje jedynie ciała Zofii, dwóch jej córek i synka Moniki - Tadzia. Widzi, że pali się pod jednym z łóżek, szybko zalewa ogień wodą. Wróblewski siedzi w rogu pokoju, obok leży pistolet browning. Próbował najpierw się zastrzelić, ale dwa naboje nie wypaliły. Potem wziął brzytwę i poderżnął sobie gardło. Krwawi.

Wróblewski trafia do Szpitala św. Wincentego a'Paulo. Jest w stanie ciężkim, ale dr Franciszek Skupień zezwala na krótką rozmowę ze starszym posterunkowym Tybusiem. Stefan mówi, że nie pił wcześniej alkoholu. I że nie zabił umyślnie. "Z żoną jest w zgodzie, dzieci kocha" - pisze Tybuś. "Myśl o zabiciu przyszła mu nagle, najpierw zaatakował żonę, potem dzieci. Nie wie, czy krzyczały".

Wieść o tragedii roztacza coraz szersze kręgi. Posterunkowy służby śledczej, Edward Górecki, który pojawia się wczesnym rankiem na ul. Orlicz-Dreszera, zapisuje: "Naokoło budynku było kilkaset osób zainteresowanych zajściem, którzy z ciekawości wdzierali się do wnętrza mieszkania". Posterunkowy Górecki znajduje w szafce dwa listy pozostawione przez Wróblewskiego.

W następnych dniach dramat gdyńskiej rodziny nie schodzi z pierwszych stron gazet. Nagłówki krzyczą: "Szaleniec wymordował siekierą swą rodzinę!", "Wstrząsająca zbrodnia w dzielnicy robotniczej Gdyni!", "Potworna zbrodnia bezrobotnego!".

Z powodu dokuczania przez Hytlerów

Z zeznań sąsiadów, znajomych, uratowanej z pogromu Moniki Rzepkowskiej oraz orzeczenia lekarskiego, wystawionego na podstawie rozmowy lekarzy dr Heleny Pokutyńskiej i dr. Wiktora Janusza z Wróblewskim wyłania się historia zabójcy, który popełnił zbrodnię "w afekcie rozpaczy".

Stefan Wróblewski, syn stangreta spod Kutna, w czasie wojny walczył w Legionach. Z frontu wołyńskiego trafił do szpitala, a potem - w poszukiwaniu pracy - ruszył na Pomorze. W 1926 r. poślubił Zofię Rzepkowską, pochodzącą z licznej rodziny rolniczej z Pinczyna. Pracę znaleźli na terenie należącym do Wolnego Miasta Gdańska, a konkretnie w oddalonej o 5 kilometrów od Malborka wsi Stogi (Heubuden), w gospodarstwie niejakiego Henryka Reinera. Powodziło im się nieźle, Wróblewski został nawet przodownikiem pracy. Po wypadku w 1929 r., w którym stracił dwa palce, przez trzy lata otrzymywał dodatkowo rentę w wysokości 25 guldenów (mniej więcej równowartość 25 przedwojennych polskich złotych). Potem rentę obniżono do 11,60 guldenów, a Wróblewski zaczął starać się o jednorazową wypłatę odszkodowania.

Na świat przyszły córki - Ula i Czesia. Zofia chorowała, więc do pomocy przyjechała jej młodsza siostra Monika.
Życie w Heubuden nie było złe. Zarobki (Stefan dostawał 4 guldeny dziennie) wraz z rentą wystarczały na życie, a nawet na odłożenie oszczędności. Jednak z roku na rok sytuacja Polaków w Wolnym Mieście Gdańsku się pogarszała. Zofia niemalże codziennie skarżyła się na szykany ze "strony niemieckiego otoczenia". W pożegnalnym liście Wróblewski napisał, że "z powodu dokuczania przez Hytlerów" zdecydowali się na powrót do Polski. Konkretnie do Gdyni, gdzie za odłożone 800 złotych Stefan zamierzał otworzyć stragan z owocami.

Marzenia prysły, gdy w momencie przekraczania granicy 12 listopada 1936 r. na stacji Tiegenhof (Nowy Dwór Gdański) niemiecki celnik zabrał Stefanowi ukryte w pasku 500 zł.

- Szwagier płakał, rozpaczał, mówił, że sobie życie odbierze - zeznała później Monika.
Monika przyjechała do Gdyni z nieślubnym dzieckiem. W 1936 r. urodziła Tadzia. Siostrze powiedziała, że to skutek "zapomnienia" z jednym z robotników. Nie mówiła prawdy. Dopiero po zbrodni wyszło na jaw, że Tadzio był synem Wróblewskiego. On mówił lekarzom, że w czasie, gdy Zofia poszła do szpitala, Monika "skusiła go w nieobecności żony i wykoleiła jego". Monika z kolei twierdziła, że się wzbraniała. Oboje niezależnie od siebie zeznali, że po powrocie Zofii ze szpitala ich wzajemne relacje ustały.

Tak czy inaczej Stefan po przyjeździe do Gdyni znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia - bez oszczędności, pracy, z chorowitą żoną, szwagierką i trójką dzieci na utrzymaniu.

Żeby nie było im jeszcze gorzej

Pracę, mimo "najchwalebniejszej opinii ze Zrzeszenia Polaków w Gdańsku", dostaje dopiero prawie pół roku po przyjeździe do miasta, w Zarządzie Wodociągów i Kanalizacji. Płaca - 60 groszy za godzinę. Wcześniej ubiegał się o stanowisko stróża, ale powiedziano mu, że "istnieje więcej kandydatów na stanowisko stróża niż ministra".

Zarobki - za dwa tygodnie pracy dostał 40 złotych - nie wystarczają na pokrycie długów, o życiu nie mówiąc. A jest winny już prawie wszystkim w okolicy: Szajnowiczowi za mieszkanie, sklepikarzom prawie 500 złotych za jedzenie brane na kredyt. Nawet do kościoła nie chodzi, bo nie ma butów. Prosi inżyniera Slączkę o podwyżkę. Bezskutecznie. Żyje jeszcze nadzieją, że Niemcy zgodzą się wypłacić jednorazowe odszkodowanie - 2600 złotych - za dwa utracone palce.
We wtorek, 13 lipca, pojechał do Gdańska. Usłyszał, że pieniędzy nie dostanie. Żonie skłamał, że wszystko jest na dobrej drodze i za dwa, trzy dni ich sytuacja materialna się poprawi.

14 lipca poszedł na dworzec. Chciał odwiedzić byłego pracodawcę Reinera i błagać go o przyjęcie do pracy. Spóźnił się na pociąg.
15 lipca dojechał do Heubuden. Krążył wokół domu Reinera. Bił się z myślami. Wiedział, że nawet gdy się upokorzy, nie ma szans. Polaków już nie zatrudniano. Wrócił do Gdyni. Napisał dwa listy, w których oskarżał "niedobrych ludzi" o swoją krzywdę i obarczał ich odpowiedzialnością za to, co się stanie.

16 lipca wstając, "obalił się na ziemię". Stracił przytomność. Wezwano lekarza, któremu skarżył się na ból głowy.
Zbudził się przed świtem, w sobotę 17 lipca. Co dalej się stało, nie pamięta.
- Czy ojciec może rozstrzygnąć ostateczny los dziecka? - spytała go dr Pokutyńska.
- Nie, bo to jest grzech - odparł Wróblewski. I dodał: - Tak mi przyszło we czwartek, żeby rodzinę całą wziąć ze sobą, jak ja mam odejść. Żeby nie było im jeszcze gorzej, to niech pójdą razem ze mną.

Dziś psychiatrzy nazywają to, co zrobił Wróblewski, samobójstwem rozszerzonym.
Wyrokiem Sądu Okręgowego w Gdyni, potwierdzonym później przez Sąd Apelacyjny w Poznaniu, Stefan Wróblewski został skazany na dziesięć lat więzienia. Na złagodzenie wyroku wpłynął fakt, że oskarżony dokonał przestępstw w stanie silnej depresji, wywołanej niemożnością utrzymania rodziny". - Pan Bóg mi rozum odebrał - powiedział przed sądem. - Róbcie, co chcecie.
23 stycznia 1938 r. Wróblewski trafia do więzienia w Koronowie. Termin zakończenia kary przewidywany jest na 25 grudnia 1947 r.

W aktach pojawia się jeszcze informacja, że Zofię i dzieci pochowano 20 lipca 1937 r. Sąsiadki Maria Fiodorow, Franciszka Jatczak i Helena Nadolna zebrały wśród mieszkańców z okolicy pieniądze, kupiły materiał i uszyły ubrania dla zmarłych.

88 lat później

Po niespełna dziesięciu dekadach trudno napisać zakończenie tej dramatycznej historii. Trzeba jednak próbować.
3 września 1939 r. do Koronowa wkroczyły oddziały Wermachtu. Źródła historyczne donoszą, że wcześniej z zakładu karnego uciekła większość więźniów. W celach pozostała garstka tych, którzy mieli niewielkie wyroki.

Stefan Wróblewski, z orzeczoną dziesięcioletnią karą, nie zaliczał się do tej grupy. Zapewne uciekł. A może zginął.
We Lwowie mieszkał Stefan Wróblewski, pracownik miejskiej kanalizacji, który z Leopoldem Sochą pomógł uratować dziesięciu Żydów. Agnieszka Holland nawet poświęciła mu film "W ciemności". Ale ten Wróblewski był dziesięć lat młodszy.
W Pinczynie, skąd pochodziła zamordowana Zofia i jej siostra Monika, nikt nie słyszał o nieszczęściu, jakie dotknęło obie kobiety. Prawie nikt...

- Pamięć zacichła - mówi Alfons Szulc z ulicy Ciskiej. - Jestem jednym z niewielu ze starszego pokolenia, który wie, co się wtedy w Gdyni stało. A to tylko dzięki temu, że mama mi o tym opowiadała.
Słyszę, że Monika wróciła do Pinczyna. Wyszła za mąż. Zmarła tragicznie ze 30-40 lat temu - utopiła się.

To wszystko?
- Nie - odpowiada pan Alfons. - Monika miała syna. Urodził się w 1939 roku.
Syn - Tadeusz - ma 76 lat i mieszka w Zblewie. Proszę życzliwych rozmówców, by przekazali mu, że dotarłam do starych akt i zamierzam napisać o tragedii jego matki.
Telefon dzwoni po godzinie.
- Prosiła mnie pani o kontakt w sprawie tamtego wypadku - słyszę w słuchawce. - Mało wiem, tylko tyle, że mama była na Żuławach, na robotach, a potem to się zdarzyło. O mało nie zginęła, gdy dostała siekierą w głowę.
- Opowiadała o zamordowanej siostrze, o dzieciach?
- Siostrze?
- Miała na imię Zofia.
- Nic nie mówiła. To było ukrywane, a ona pewnie nie chciała o tym w ogóle wspominać. Wszystko w tajemnicy trzymała.
- Nie wiedział pan, że wtedy, w Gdyni, zginął pański roczny brat Tadzio? I że pan prawdopodobnie dostał imię po nim?
Cisza.

- Nigdy nie słyszałem o bracie. Nawet nie wiedziałem, że żył...

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki