Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zdzisław Kordecki: Po śmierci znajdą mnie przygniecionego stosami tomów [ROZMOWA]

rozmawiała Gabriela Pewińska
Telewizor istniał, przez chwilę, w życiu Zdzisława Kordeckiego. Książki były zawsze. Aktor w karykaturze Ireneusza Bielińskiego
Telewizor istniał, przez chwilę, w życiu Zdzisława Kordeckiego. Książki były zawsze. Aktor w karykaturze Ireneusza Bielińskiego
Życie bez internetu i telewizora jest możliwe! Wtedy, gdy kocha się książki, radio, a przede wszystkim teatr - zapewnia aktor Zdzisław Kordecki.

Pan niby nie ma telewizora, a tu, widzę, stoją dwa. Jeden na dywanie.
Oba nieczynne. Pełnią funkcję półek na książki. Telewizji nie oglądam.

Dlaczego?
Podjąłem taką decyzję wraz z nastaniem cyfryzacji. Dostałem dekoder, ale nie udało się podłączyć. I dobrze. Nie cierpię z tego powodu, bo też niewiele jest programów, które chciałbym zobaczyć. Jeśli zdarza się coś wyjątkowego, na przykład jakiś obiecujący spektakl, idę z wizytą do kogoś, kto ma telewizor. Tak więc telewizji nie śledzę, za to siedzę w radiu.

Jak to, siedzi Pan?
Niektórzy zarzucają mi, co z tego, że nie mam telewizora, skoro jestem uzależniony od radia. Konkretnie od radiowej Dwójki. Że powinienem się z tego leczyć. Ale ja leczyć się z tego nie zamierzam, bo mam na tym paśmie wszystko, co lubię: teatr, literaturę, muzykę, nawet transmisje z Metropolitan Opera. Do tego rozmowy z ludźmi kultury. Audycje prowadzą przyjemne głosy. Dzięki nim obcuję z poprawną polszczyzną.
To radość słuchać ich w domu, gdy świat wokół nas nie grzeszy elegancją. Są tu też audycje o książkach!


Od których też jest Pan uzależniony. Te piętrzące się stosy "Miłoszów"... Zresztą nie tylko na telewizorach. Wszędzie.

(śmiech). Wciąż kupuję. Po śmierci znajdą mnie pewnie przygniecionego stosami tomów. Albo gazet, które także czytuję regularnie. I archiwizuję. Martwię się tylko, bo teraz trudno nadążyć z czytaniem wszystkiego, co się ukazuje.
Trzeba będzie jednak kupić trzeci telewizor. Jako półkę, oczywiście. Ostatnio nie można się do Pana dodzwonić przed dwunastą, bo wtedy gawędy o teatrze ma w radiu aktor i znany publicysta Witold Sadowy. O 10.30 w niedzielę jest audycja dotycząca historii sztuki. Też Pan nie odbiera.
Ba! Nawet wyłączam telefon, żeby dzwonek mnie nie rozpraszał. Nic się nie stanie przez te 15 minut, zresztą słuchając audycji, czujnie trzymam w ręku telefoniczny kabel, by potem nie zapomnieć go włączyć.
Cóż jednak z tego, że wyłączam aparat, gdy w tym czasie, bywa, ktoś puka do drzwi, listonosz na przykład.

Co wtedy?
Muszę otworzyć, co robić... Mam swoje ulubione audycje i na nie czekam. Radiowa Dwójka to chyba jedyny program, gdzie tych wielkich, a już nieżyjących ludzi teatru, literatury, sztuki w ogóle, wciąż można usłyszeć.

Pan słucha radia na okrągło?

Czasem jadam. Bywa, że śpię. Czytam, oglądam wystawy w galeriach sztuki, chodzę do teatru, spotykam się z ludźmi. Albo pędzę do kina. Życie "pozaradiowe" zaczynam po godzinie 12. Wtedy wychodzę na moją eskapadę po księgarniach, jak to nazywam "idę po gazetę i chleb".

Telewizora Pan nie ogląda, komórki też Pan nie ma.
Jest mi niepotrzebna. Telefon stacjonarny wystarczy w zupełności. Nigdy nie odczułem potrzeby posiadania telefonu komórkowego. To musiałby być sporadyczny wypadek.

Jaki na przykład?
Czy ja wiem? Że jadę autobusem - bo samochodu ani nawet roweru, jak pani się domyśla, też nie posiadam - do znajomych i nagle awaria, więc dzwonię, że pięć minut się spóźnię, a nie spóźniam się nigdy... (śmiech)
Ludzie tak robią. Przez komórkę informują na przykład , że kupili marchew na zupę. Nie wyobrażają sobie też życia bez internetu.
Ja lubię czytać... normalnie. Czasem korzystam z grzeczności osób, które mają komputer, by sprowadzić jakieś książki niedostępne akurat w księgarni. Wtedy internet się bardzo przydaje. Żeby jednak zamówić książkę przez internet, trzeba wiedzieć, że ta ksiażka się ukazała.

Skąd Pan się dowiaduje? Z radia?
Bywa, że i od samych autorów. Oczywiście, zaznaczam od razu, nie wszyscy autorzy mnie znają, ani ja nie znam wszystkich. Ale bardziej martwi mnie zjawisko książek nieistniejących. Tak jak jest "Rycerz nieistniejący" Italo Calvino, tak są nieistniejące książki.

Czyli?
Są, ale ich nie ma, po prostu. Przykładem choćby biografia Arnolda Szyfmana oraz album wydany z okazji stulecia Teatru Polskiego w Warszawie. Chciałem zamówić w księgarni i dowiedziałem się, że księgi te darowują tylko w samym teatrze i to wybrańcom! Czyli dla normalnego człowieka zupełnie nieosiągalne! Mam je tylko dzięki życzliwości reżysera Macieja Prusa. Kupił, przydźwigał na pocztę, a było mu potwornie ciężko, i wysłał. Napisał, że to był jeden z jego największych wysiłków w życiu. (śmiech)

Nie było w księgarni, bo pewnie zbyt wielu historia Teatru Polskiego nie interesuje...
Ale jednak tacy ludzie istnieją. Wbrew pozorom jest w Gdańsku kilka osób, które interesują się literaturą, teatrem, historią sztuki i coś na ten temat czytają. Ostatnio w mojej ulubionej księgarni kupiłem książkę o Gaudim.

Na wystawie kiedyś była tam Pana książka "Oddani Melpomenie. Portrety ludzi teatru".

Przedtem w tym samym miejscu stała książka papieża Benedykta. Powiedziałem księgarzom, że jestem miejscem ekspozycji wpełni usatysfakcjonowany. (śmiech)

Odcięty od zdobyczy cywilizacji, żyje Pan trochę jak na wyspie. Inaczej niż większość. Otoczony książkami, zanurzony po uszy w historii teatru przypomina Pan wielkiego Wiesława Goreckiego - profesora wielu znanych aktorów. Z czułością wspominał go m. in. Gustaw Holoubek. To właśnie nie kto inny, a prof. Gorecki namówił studentkę Aleksandrę Wąsik, by zmieniła nazwisko na Śląska. Był tak pochłonięty teatrem, że wszyscy myśleli, że w nim mieszka. Na egzaminach w szkole teatralnej płakał, gdy student nie znał na pamięć "Zemsty"...
Był i moim Profesorem. O teatrze wiedział wszystko. Pamiętał pełne obsady krakowskich scen sprzed pół wieku. Bywał na wszystkich przedstawieniach, a latem, nie opuszczając Krakowa zagłębiał się w swoich przepastnych zbiorach bibliotecznych, do których dostępu nigdy nie bronił. Utrzymywałem z Profesorem kontakt do końca jego życia. Stykałem się też z innymi wybitnymi ludźmi sceny. Lubię ich wspominać. Wracać do świata, gdy byli. Trzeba czasem stworzyć sobie wyspę, żeby nie oszaleć od medialnej sieczki, od hałasu. Czasem udaję, że się dostosowuję, ale nawet dla aktora nie jest to łatwe.

Nawet w teatrze?
Różnie grywało się w teatrach za czasów, gdy występowałem, z jednego się cieszę, że na scenę mogłem wchodzić na nogach, a nie na głowie. I ubrany!

Aluzju do "Przedwiośnia" w Teatrze Wybrzeże, poniał. Chodzi Pan do teatru, jak Sadowy wścieka się, ale chodzi, bo teatr kocha?
To co mi najbardziej przeszkadza to brak szacunku dla autora, i fakt, że w teatrze jest za głośno. Przykładem niech będzie to "Przedwiośnie" choćby. Jest tam długa scena tak hałaśliwa, że groziło utratą słuchu! Broniłem się na widowni, jak żołnierze na poligonie. Gdy armaty grają, trzeba otwierać usta, co też uczyniłem....
(śmiech)
Niestety nic innego nie przyszło mi do głowy! Gdybym wiedział wcześniej, przyniósłbym zatyczki do uszu. Ilość decybeli była niewyobrażalna.

Jak piorun?

Piorun przeżyłem na "Dziadach" w reżyserii Swinarskiego w 1973 r. Walnął tak głośno, że gdyby prawdziwy piorun uderzył wtedy w teatr, nikt by nawet nie mrugnął. Ten był tak silny, że prawdopodobnie w innych miastach Polski też go słyszano, nie tylko w Krakowie. Nie rozumiem, po co aż takie nagłośnienie! Hałas uliczny, z którym walczą ekolodzy to nic w porównaniu z hałasem w teatrze.

Są osoby, które, gdy potrzebują informacji dotyczących historii teatru, zamiast szukać w internecie, wolą dzwonić do Pana. Pan albo odpowiada "od ręki"albo błyskawicznie odnajduje w jednej z tysięcy swoich książkach.
Coś niecoś się wie... Choćby z tego względu, że widziałem wiele spektakli, i to po kilka razy, więc szczegóły mocno utrwaliły się w mojej pamięci. Studiując w Krakowie w latach 50., biegałem do teatru na okrągło. By zdążyć na przedstawienie dokonywałem cudów. Po zajęciach, które kończyły się zwykle o 19. 05. pędziłem do teatru na 19.15., tak szybko, że pewnie olimpijczycy mogliby mi pozazdrościć. Zawsze zdążyłem. W ostatniej chwili kupowałem wejściówkę. Bywałem w teatrze prawie codziennie. Dziś znacznie rzadziej. Bywa, że nie chcę zepsuć sobie obrazu, który został w mojej pamięci. Widziałem kreacje aktorskie tak wybitne, że wolę nie oglądać innych wykonań. Żeby tamtych wrażeń w sobie nie zagłuszyć.

W przeszłość przenoszą Pana książki o teatrze.
Znajduję tam, niestety, wiele błędów, co jest właściwe dla czasów, w których żyjemy.

Skąd Pan wie jak powinno być poprawnie?

Nie z internetu (śmiech). Są rzeczy, które po prostu się wie. Pismo "Teatr" zacząłem kupować od 1952 roku. Z tamtego "Teatru" mogłem się dowiedzieć wiele o historii sceny. Dziś liczy się teraźniejszość, do przeszłości się nie wraca. Na szczęście PR 2 ją przypomina.
Ostatnio Gustawa Holoubka, w rocznicę jego śmierci, i to jego głosem! Zabawnie mówił o dzieciństwie, jak to pasjami grywał w piłkę niedaleko stadionu Cracovii, gdzie mieszkał razem z rodzicami. Mama wychyla się przez okno i woła syna na obiad: "Gustawku, chodź na górę, bo ci jajeczka wystygną". Koledzy żyć mu nie dali po tym tekście jeszcze długie lata.

Wracając do teatru, Pan ogarnia znakomicie tak współczesność jak i jego historię.
Muszę, obchodzimy przecież 250 - lecie teatru publicznego w Polsce.
Szkoda, że teatr współczesny odrzuca rzeczy dawniejsze, nawet te wypracowane, pewne. Choćby kurtynę. Albo budkę suflera. Kiedyś sufler widział, co się na scenie dzieje, czy aktor potrzebuje pomocy. Teraz jest za kulisami, daleko od aktora. Bywa, że podpowiedź słyszą wszyscy, niemal cała widownia, tylko nie zainteresowany.

Walczy Pan o pamięć tych, którzy tworzyli historię polskiego teatru. Jest Pan konsultantem przy opracowywaniu trzeciego tomu Słownika Teatru Polskiego.
Koryguję nieścisłości, podrzucam ciekawostki, daty, zapomniane, a ważne dokonania. Zasada jest taka, że w tomie znajdą się osoby, które - by tak rzec - zdążyły umrzeć do 31 grudnia 2000 roku. Jak ktoś odszedł z tego świata choćby dzień później, nie załapie się. A szkoda , bo w tej edycji będą wszyscy wielcy! Z wyjątkiem Holoubka, który właśnie...

Nie załapał się.
Ale inni zdążyli: Malicka, Eichlerówna, Barszczewska, Bonacka, Romanówna, Jaroszewska, Śląska, Mrozowska. Łomnicki i Świderski, Hübner. Także związane z Gdańskiem: Stanisławska - Lothe i Chodakowska. Wielu bohaterów tych haseł to moi koledzy. Kolegów nie brakuje już i w drugim tomie...

Kto na przykład?
Ewa Raczkowska.

Ciekawe czy internet wie kim była Ewa Raczkowska?
Powinien wiedzieć! Wspaniała aktorka i piękna kobieta. Internet powinien też wiedzieć kim był Eugeniusz Fulde. Aktor wybitny, mój wykładowca. Mistrz charakteryzacji. Uczył jej także w krakowskiej szkole teatralnej. Ale to było dawno...

Trudno mi wyobrazić sobie, by Pana interesowało zwyczajne życie.
Dlaczego? Czasem robię pranie, a czuwa nad tym, jak mi się marzy, opiekuńczy duch słynnej praczki, bohaterki komedii Sardou Madame Sans - Gene - księżnej gdańskiej!

Zdzisław Kordecki
(ur. 1937 w Warszawie), aktor. Debiutował w 1954 roku w gdańskim Teatrze Miniatura. Po ukończeniu Krakowskiej PWST występował m. in. w teatrach Gdańska, Krakowa (Teatr Rapsodyczny), Kielc, Bydgoszczy, Słupska. Autor książki "Oddani Melpomenie. Portrety ludzi teatru".
Mieszka w Gdańsku.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki