Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kociewiacy. Kim pan jest, panie Leszman, a może Löschmann?

Tadeusz Majewski
Ignacy Löschmann, ojciec Andrzeja  (pierwszy z lewej), z krewnymi przed nowo wybudowanym domem, Wolental, ok. 1900 r.
Ignacy Löschmann, ojciec Andrzeja (pierwszy z lewej), z krewnymi przed nowo wybudowanym domem, Wolental, ok. 1900 r. Archiwum prywatne
Krasińscy, Cejrowscy, Löschmannowie - tak plączą się dzieje i losy na Kociewiu.

Dom w Wolentalu. Po części taki, jak na zdjęciu sprzed może nawet i stu lat. Andrzej Leszman w trakcie rozmowy przynosi co pewien czas dokumenty i książki o tych stronach. Podpiera nimi swoje, nieraz wydawałoby się, nieprawdopodobne wypowiedzi.

Książek ma sporo. Kupuje, zbiera. Jeden z ostatnich tutaj, którego interesuje historia.
- Jak to może być, że dopiero teraz pana znalazłem? Jeżdżę po tym terenie od ponad 20 lat i nagle "odkrywam" Leszmana - że tak powiem kopalnię wiedzy i dokumentów. Dziwne.
- Mnie 40 lat tu nie było. Dopiero teraz tu osiadłem. To znaczy mieszkam tu zaledwie 10 lat. Pracowałem w Katowicach, w stanie wojennym w Czechosłowacji, Szwecji. Jestem elektromechanikiem z zawodu. W Niemczech pracowałem jeszcze za NRD.

- A kiedy i gdzie pan się urodził?
- 26 lipca 1947 roku w Pączewie. Moje nazwisko to nie jest Leszman. Zaraz panu przyniosę oryginał.

Po chwili pan Andrzej kładzie na stole pożółkły dokument. Wskazuje na zapis. "Joseph Löschmann".
- Joseph to mój dziadek. Urodził się w 1866 roku w Wollenthalu. Komuna mnie poprawiła na Leszmann. Najpierw na dwa "nn", później na jedno. Joseph - Józef to mój dziadek. Ojciec, Ignacy, też miał niemieckie nazwisko i był Niemcem. Miał warsztat stolarski przy ulicy Sobieskiego w Starogardzie. Prowadził go do końca życia, do 1978 roku. Dziadek pracował jako odlewnik w Duisburgu w Westfalii, w hucie Kruppa.

- Wyjechał z Wolentala do pracy do Westfalii?
- Cały Wolental pracował. Dziadek ich stąd ściągał.

- Aha. Niemiec Joseph Löschmann mieszkający w Wolentalu, ale częściej w Duisburgu. A skąd on się wziął w Wolentalu?
- Moja prababcia kupiła babci Barbarze Löschmann z domu Kulin ten tutaj fyrtel, czyli to gospodarstwo w Wolentalu. W sumie kupiła cztery gospodarstwa: dwa w Wolentalu i dwa w Pączewie. Nie wiem, skąd miała pieniądze. Była wdową. Miała cztery córki i wszystkim kupiła gospodarstwa jako wiano.

- Ile dzieci mieli pana babcia i dziadek Barbara i Joseph Löschmann?
- Jednego syna, Ignasia, mojego ojca. To zdjęcie, jakie pan zeskanował, przedstawia dom babci i dziadka po postawieniu. Wcześniej w tym miejscu stał drewniany. Dziadek Joseph miał tyle pieniędzy, że postawił z cegły...

Mama z tych Krasińskich

- Uporządkujmy. Joseph Löschmann, pracownik w hucie w Westfalii i werbujący stąd ludzi do pracy, ożenił się z Barbarą z domu Kulin i zamieszkał z nią w nowym domu w Wolentalu na gospodarstwie zakupionym przez pana prababcię. Mieli syna Ignacego, pana ojca. I oni między innymi stoją na zdjęciu.

- …Mieli syna Ignacego i cztery córki: Weronikę, Bronisławę, Annę i Zofię. Córki wyszły za mąż i poszły. Dziadek zabezpieczył jednej gospodarstwo w Łęgu, drugiej dom przy Lubichowskiej w Starogardzie, trzecia mieszkała w Zielonej Górze... Takie czasy były, że córki dostawały wiano… Hm... cały czas się zastanawiam, skąd ta moja prababka miała tyle pieniędzy, że pokupowała.

- A rodzina od strony matki?
- Dziadek od strony mamy, Augustyn Krasiński (z tych Krasińskich), urodził się w Cichym koło Lubawy. Babcia, Marianna Ćwiklińska, mieszkała w Dąbrówce. Augustyn poznał Mariannę i się z nią ożenił. Mieli ośmioro dzieci. Dziadek był pracownikiem poczty w Starogar- dzie, a potem Starogard "dał" go do Pączewa, więc zamieszkali w Pączewie. Jednym z ich dzieci była moja mama, Helena Krasińska. W 1946 roku mój ojciec Ignacy Löschmann ożenił się z Heleną. Trochę mieszkali w Pączewie, a potem tu, w Wolentalu.

- Aha. I pan jest ich dzieckiem. Którym z kolei?
- Pierwszym i ostatnim.

Ojciec przez dziadka nie był ewangelikiem
- Jak długo wychowywał się pan w Wolentalu?
- Nie wychowywałem się w Wolentalu. Do 19 lat mogłem być u babci, Marianny Ćwiklińskiej-Krasińskiej, która mieszkała w Pączewie w budynku poczty. Nie tu, bo tu w nocy przyjeżdżali oni.

- Oni, to znaczy kto?!
- UB… Urząd Bezpieczeństwa. Oni chcieli się dowiedzieć, jak ojciec Ignacy wydostał się z obozu z Syberii koło Nowosybirska. Przyjeżdżali, krzyczeli, więc mama, Helena, powiedziała: "Koniec kropka, będziesz mieszkał u babci w Pączewie". A później już, jak to dziecko, się przyzwyczaiłem do Pączewa. Miałem tam kumpli.

- Pana ojca wzięli aż pod Nowosybirsk? Za co?
- Był żołnierzem Wehrmachtu.
- Podpisał listę i go wzięli?
- Ojciec nie podpisał listy, bo był Niemcem. Tak samo jak dziadek. Co do religii, był katolikiem. Przez dziadka, który cały czas przebywał w Duisburgu.

- Dlaczego przez dziadka?
- Bo ojciec miał być wychowany na ewangelika. Dziadka nie było, to ojciec z tymi dziewczynami chodzili do kościoła katolickiego i został katolikiem… Był w Wehrmachcie chyba od początku. Potem dostał się do niewoli. Nigdy mi nie powiedział, jak uciekł. Obiecywał, że powie. UB bardzo się tym interesowało, jak on stamtąd uciekł. On przyjechał do Polski chyba z ruskim paszportem…

Tu Leszman sprawdza w książce tutejszych ewangelików.
- Ale, o… Ja przepraszam, u pana też byli Niemcy, bo koło mojego pradziadka Juliusa Löschmanna jest v. Majewski Joseph.
- To nikt z moich... Cały czas pan podkreśla, że ojciec był Niemcem, dziadek też. Pan być może też. Jak to jest? Pana mama była Polką. A w domu mówili po…?

- Rodzice umieli po niemiecku. Rozmawiali po niemiecku, gdy omawiali, co kupić mi na Gwiazdkę, żebym nie rozumiał. Mówili w "placdojcz". To był inny trochę język. Babcia mówiła czysto po niemiecku i po polsku, choć nie chodziła do polskiej szkoły.

W Wolentalu było coś w rodzaju uzdrowiska

- A pana mama, Helena Löschmann z domu Krasińska, kim była z zawodu?
- Krawcową. Nie umiała roboty polowej. Podczas okupacji pracowała w pałacu u tej Elzy Millerkale - córki Horstmanna. Coś panu powiem o Horstmannie. Tak go nieładnie opisują - bajki, legendy tworzą. A on był wolnomularzem. A chyba ze 110 lat temu sfinansował i założył najstarszą straż pożarną w okolicach. To się rzadko zdarza w takiej wsi jak Wolental. Wybudował szkołę i te długie budynki z czerwonej cegły dla robotników. W każdym z nich mieszkały cztery rodziny. Był człowiekiem naprawdę dobrym. Pomagał ludziom. Każdy musiał sobie na przykład posadzić kartofle, ale on dawał ziemię, konie... W 1920 roku Horstmann pociągnął do Wolentala światło. A Pączewo nie miało. Doprowadzano tam, gdzie mieszkało dużo Niemców i istniały wielkie gospodarstwa takie jak tu - Horstmann miał 1000 hektarów. Nie było żadnych niesnasek między Niemcami a Polakami... Więc moja mama przyszła z babcią i dziadkiem do Pączewa "na pocztę", ale w czasie okupacji wyrzucili ich do Wolentala. W pałacu mama zajmowała się kuchnią. Tu przebywało mnóstwo Niemców i trzeba było ich utrzymać. W pałacu mieściło się coś w rodzaju sanatorium. Przyjeżdżali tu odpocząć z frontu. Trudno się dziwić. To był piękny obiekt. Pamiętam jeszcze basen kąpielowy, chyba z 25 na 10 metrów, schody i piwnice, ale już rozwalone.

- To nowość z tym sanatorium.
- Tak. I dlatego tak długo trwała walka o Wolental. Rosjanie nie mogli tu się przebić, bo tu było ponad 90 żołnierzy SS, i to doborowych. Niektórzy byli bardzo fajni, a niektórzy świnie. Mama z powodu tych drugich się zdenerwowała i powiedziała, że chce pracować w swoim zawodzie. I poszła pracować do Skórcza, do zakładu pana Kowalskiego...

Co do tych walk... Rosjanie nacierali od Wielbrandowa (gdzie są okopy w kierunku na Grabowo - chodzę tam na grzyby), próbowali od Skórcza, później szli na Grabowo. Między Wolentalem a Skórczem jest góra i ci Niemcy tam siedzieli i się mocno bronili. Wolental był zdobyty z tych okolicznych wsi jako ostatni. 93 Niemców zostało pochowanych na Plaszczycie. To miejsce za blokami, przy drodze na Grabowo, gdzie kiedyś kopali piasek. Niedawno zabrali około 40. A wiem dokładnie, że było 93, bo jeden z moich wujków, Konrad Krasiński, ich chował. A pałac najprzód Rosjanie poniszczyli, a potem rozgrabili go wolentalscy ludzie...

Mało ludzi mieszka tu z tamtego Wolentala. Przed wojną się wyprowadziło parę gospodarzy, takich typowych Niemców, w okupacji na polskich gospodarstwach byli osadzani Bezarabowie. Po wojnie wielu wyjechało. Zaraz panu powiem, ile tu było ewangelików. (Pan Andrzej znowu otwiera książkę.) O, 42 ewangelików. Najwięcej było w Wielbrandowie, Wielkim Bukowcu, Wolentalu. W samym Skórczu 400.

Pilnował ks. rektora Zdanieckiego

- Hm, dziadek Niemiec, ojciec Niemiec, służący w Wehrmachcie... Właściwie typowe dla tych stron.
- I nic po nich nie ma. Podobnie są teraz niszczone lub przestawiane miejsca upamiętnień Rosjan. A co ten żołnierz był winien, że musiał iść i bronić? Zwykły żołnierz albo szedł, albo z tyłu mu kulę strzelili. Poza tym było różnie. Jeszcze muszę panu powiedzieć o tych ubekach. Nachodzili rodziców też i z tego względu, że mój ojciec, chociaż był Niemcem, to miał za zadanie w Wehrmachcie pilnować księdza profesora Franciszka Zdanieckiego - rektora seminarium z Pelplina.

- Co takiego?! Ksiądz profesor rektor seminarium z Pelplina w Wehrmachcie?
- Tak. Żeby przeżyć, był w Wehrmachcie. Oni [Kościół - przyp. red.] mu kazali iść, żeby się uratował. Mój ojciec pilnował, by za dużo nie mówił, dla jego bezpieczeństwa. Ksiądz Zdaniecki był kwatermistrzem. Po wojnie ks. profesor spotykał się z moim ojcem na plebanii w Pączewie. Ksiądz proboszcz Józef Radtke mówił: "O Jezus, mam kontrol", a mój ojciec go uspokajał: "Ty się nie martw". I sobie rozmawiali, to znaczy ksiądz profesor i mój ojciec. Byłem świadkiem tych rozmów. Być może ks. Franciszek Zdaniecki go wydostał z tej niewoli. Oni [Kościół - przyp. red.] mieli też swoje wtyki. Może jeden drugiemu za uratowanie życia się zrewanżował? Ojciec ratował go w ten sposób, by nie poznali w Wehrmachcie, że to ksiądz.

Pamiętam, jak raz wspominali pobyt w Rzymie. Odwiedzili razem Watykan. Musieli tam zdać broń. Mój ojciec był we Włoszech, ale zrobili jakąś machlojkę z partyzantami i został przeniesiony na front, jaki toczył się w Polsce i tu się dostał do niewoli.

Babcia Krasińska umiała pisać gotykiem

- Skąd u pana takie zainteresowanie historią?
- Babcia Krasińska z Pączewa umiała bardzo dobrze po polsku i niemiecku, pisała też gotykiem i umiała łacinę. Skąd się nauczyła? Sama. Ona mnie do tego wciągnęła. O Katyniu wiedziałem już, gdy miałem dziesięć lat. Ona mi wszystko powiedziała. W szkole ja się inaczej odzywałem. Interesują mnie losy rodziny. Leszek Ćwikliński ma udokumentowaną swoją rodzinę od XVII wieku. W jego opracowaniu są też postacie z mojej rodziny. Jest mnóstwo osób. Również i Cejrowscy.

- A co do tego mają Cejrowscy?
- Ojcem Stanisława (ojca Wojciecha) i Andrzeja Cejrowskich był Antoni, a mamą Marianna Leszman, mojego dziadka Józefa siostra. Ich pomnik stoi na cmentarzu w Pączewie. Antoni miał bardzo podobnego do siebie brata Franciszka, który był w partyzantce. Ten Franek mieszkał w Wolentalu, a leży w Pączewie. UB zastrzeliło go przez pomyłkę. Antoni odwiedzał mojego ojca. Toż to byli kuzyni.

- To w końcu kim pan jest, panie Leszman? Niemcem, Polakiem? Kim pan się czuje?
- Czuję się wolentalakiem, właściwie pączewiakiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki