Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zabiła siekierą psa. Zdrajca jeden, kury podusił

Tomasz Słomczyński
Mirosława się dziwi, że prokuratorka mówi "umarł". - Umierają ludzie, psy zdychają. A prokuratorka mi mówi, że tak było kiedyś, że teraz psy też "umierają"
Mirosława się dziwi, że prokuratorka mówi "umarł". - Umierają ludzie, psy zdychają. A prokuratorka mi mówi, że tak było kiedyś, że teraz psy też "umierają" Andrzej Wiśniewski
Nikt nie pochwala tego, co zrobiła Mirosława. Przynajmniej gdy pyta o to dziennikarz.

Mirosława myślała, że jej ofiara już nie żyje, kiedy wracała z podwórka, trzymając w dłoni siekierę. Zostawiła go koło obory. Krew kapała z obucha na śnieg. Zasłużył na taką śmierć, zdrajca jeden. Sześć uderzeń w głowę. Policja znalazła go po godzinie za stajnią. Jak on jeszcze zdołał się tam doczołgać? - zastanawiała się, wychodząc z kuchni do policjantów. W garnkach parzyła martwe kury i kaczki.

Takich psów we wsiach nie ma

Mirosława ma 62 lata. Przyznała się do winy. Z akt wynika, że zgodziła się na karę zaproponowaną przez prokuratora.
- Gdzie tam, zgodziłam się. To ona, ta cała prokurator, mówiła, żebym podpisała, to podpisałam.

Za zbrodnię, której się dopuściła, starsza kobieta pójdzie teraz do więzienia na pół roku.
- Tylko sobie, k...., kłopotu narobiłam - mówi. - A to wszystko dlatego, że dobre serce mam.

Mirosława N. zaprasza na balkon, do domu raczej niechętnie, ale nie ma problemu z mówieniem, przeciwnie - przecież nie ma się czego wstydzić. Ubiła zdrajcę.

Na balkonie pistacjowego domu w centrum wsi, z widokiem na główną i jedyną drogę, mnóstwo doniczek, słoików i brudu. Stara kanapa, stolik turystyczny. Rude, farbowane, potargane włosy Mirosławy, jej zmęczona twarz, przekleństwa.

21 lutego 2012 roku Mirosława wstała rano, jak zwykle nasypała do szklanki kawy, zalała wrzątkiem. Z podwórka dobiegł wrzask kury. Drzwi od podwórka oddziela przeszklona weranda. Szyby są tak brudne, że niewiele przez nie widać, ale uduszone ptaki wyraźnie się odznaczają na śniegu. Zbiegła po schodach.
- Kieł, chodź tu! Chodź tu!

Funkcjonariusze napisali: "owczarkopodobny". We wsi mówią, że to był taki bardziej husky. Weterynarz nie ma wątpliwości, że do końca rasowy nie był, ale wyraźnie przypominał rasę alaskan malamut. Takich psów na wsiach nie ma. Musiał pochodzić z miasta.
- Kieł, chodź tu! Do nogi!

Mirosława zaczęła gonitwę za psem. W końcu zdołała go chwycić. Jednak silnemu zwierzęciu udało się wyrwać. Kieł znów rzucił się na kaczki. Jakoś go zagnała do stajni. Tam obwiązała mu szyję sznurem do snopowiązałki. Nie wypuszczała sznura z ręki, gdy schodziła do piwnicy po siekierę. Potem wróciła do stajni.

Pies znowu się zerwał i skoczył do kury. Złapała za sznur ponownie.
- Jedną ręką trzymałam za sznurek, drugą biłam obuchem siekiery. Wyrywał się, ale mocno go trzymałam. Skomlał, piszczał, ale ja na to nie reagowałam. Dalej waliłam go tą siekierą.

Mirosława jest poczytalna. Schorowana kobieta (cukrzyca, zaćma, komplikacje po złamaniu nogi) spędziła dzieciństwo w jednej ze wsi na Kaszubach z dziewięciorgiem rodzeństwa. Rodzice mieli 10 hektarów. Jako dziecko cierpiała na padaczkę, matka prowadzała ją wtedy do miejscowej znachorki. Padaczka minęła, do zielarki trafiła również, jak miała różę w oczach.

Źle się uczyła, wdawała się w bójki. Po szkole pracowała na gospodarstwie. Potem wyjechała do Warszawy, gdzie - jak twierdzi - opiekowała się dziećmi. Wtedy poznała męża. Małżeństwo trwało półtora roku. Musiała od męża uciekać. Przyjechała do Lęborka, była druga połowa lat 60. Minęło kolejnych 10 lat i znalazła się w jednej z żuławskich wsi.

Zwyczajnie, po gospodarsku

We wsi jest kamień z tablicą ufundowaną na 700-lecie miejscowości, kościół z XIV-XV wieku, świetlica wiejska, pistacjowy dom, w którym mieszka dziś Mirosława.

Ludzie wiedzą, o co chodzi.

Pani idzie do sklepu:
- O tego psa, prawda? No tak... Jak można tak psa zabić? Tu nikt tego nie pochwala, mówię panu.
- Ale jakby pani pies podusił kury i kaczki, to co by pani zrobiła?
- A bo ja wiem? Przecież bym nie zabiła. Do lasu, gdzieś daleko bym wywiozła... Albo dałabym komuś 50 złotych, żeby coś z nim zrobił. Ja bym nie zabiła.
- A co ten ktoś, komu by pani zapłaciła, zrobiłby z psem?
- A bo ja wiem?

Na ganku stoi gospodarz, siwe włosy błyszczą w ciepłym, wiosennym słońcu. Jest sielsko. Przed sobą ma dom Mirosławy. Jest oburzony tym, co zrobiła z psem.
- Ale, panie, to nie pierwszy pies był. Wcześniej miała takie dwa, też znikły nagle. A jak znikły, to sobie sprowadziła tego ostatniego.
- A pan ubił kiedyś psa?
- Nie, co pan... No chyba żeby chory był.

Mężczyzna w gumiakach, kufajce, jedzie na rowerze, zatrzymuje się na pogawędkę koło kościoła.
- A nie jest czasem tak, że psy tu się ubija w każdym gospodarstwie, jak przestają być potrzebne albo szkód narobią?
- A gdzie tam, panie... Ja psa miałem 17 lat. Ubić to tylko wtedy, gdy już chory jest.
- A jak to się wtedy robi?
- No... zwyczajnie, po gospodarsku.

Staruszka pod sklepem najpierw myśli, że zjawiłem się we wsi ze względu na zabytkowy kościółek, niechętnie mówi o Mirosławie, zwraca uwagę na świetlicę, z której jest dumna. Rzeczywiście, we wsi jest okazała świetlica wyremontowana z funduszy Unii, co widać z daleka, za sprawą tablicy: "Europa inwestująca w obszary wiejskie. Operacja mająca na celu poprawę jakości życia na obszarach wiejskich... Odnowa i rozwój wsi".

Wokół budynku metrowy pas wyłożony nową betonową kostką.
Tam, gdzie się kończy zamieciona nowa nawierzchnia, jest płot.
Za płotem zaśmiecone podwórko.
Po podwórku chodzą kaczki i kury Mirosławy.
Patrzą podejrzliwie.

Kiedy w komisariacie w Cedrach Wielkich dzwoni telefon, Kieł czołga się w stronę stajni, a Mirosława w kuchni parzy kury przed oskubaniem. Brakuje jej garnków - przed śmiercią pies zdążył zadusić pięć kur i pięć kaczek. Kury Mirosława hoduje dla jajek, kaczki na sprzedaż.

Zasłużył sobie

- To jest kwestia mentalności. Latami psy traktowało się przedmiotowo, od pokoleń tak było. Tu jest inaczej niż w mieście... Koty, psy, ale nie tylko, też konie, krowy - to są zwierzęta użytkowe. Tak było lat temu dwadzieścia, trzydzieści. Teraz już stosunek do zwierząt się zmienia, aczkolwiek zmiana ta następuje bardzo powoli - lekarz weterynarii Marek Murawski przyjechał wtedy z policjantami. Widział konającego Kła.

- To była masakra. Strasznie to wyglądało. Psa nie dało się uratować.
- A co ma zrobić gospodarz, jak mu pies kury i kaczki dusi?
- Nie wiem... Zgłosić do urzędu gminy, do schroniska. Ale do schroniska to kosztuje. Wie pan co? Myślę, że taka osoba jest pozostawiona sama sobie. Ze swoją, wykształconą od pokoleń świadomością.

Murawski pracuje w lecznicy w pobliskiej wsi, będącej siedzibą gminy. Mirosławę nazywa starszą panią.
- Ona nie zdawała sobie sprawy z tego, co zrobiła, i z tego, co jej grozi.

Weterynarz ma wyrobione zdanie o obowiązującym prawie:
- Są ustawy, ale nie ma środków. Między tym, co jest w ustawie, a tym, z czym się spotykamy na co dzień, jest ogromna dziura. Przepaść. Przepisy w tym przypadku bardzo odstają od życia.

Ale, jak uważa wiejski weterynarz, to nie jest problem tylko wsi.
- Bardzo dużo mamy tu psów porzuconych, szczególnie przed wakacjami. Nie ma obowiązku znakowania psów. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, żeby psa wywieźć do lasu i na pole. Taki właśnie był pies, którego zabiła ta starsza pani. Ktoś go wcześniej porzucił. Zapewne to był ktoś światły, miał w domu internet, telewizję kablową, czytał gazety i chciał wyjechać na wakacje.

Murawski dodaje, że wszystko wskazuje na to, że Kieł nie miał źle u tej starszej pani. Był dobrze wykarmiony, zadbany.
- Zabiłam go, bo sobie zasłużył. Nie czuję się winna.

Trzeba przerwać ten krąg

Mirosława przygarnęła Kła cztery miesiące wcześniej.
- Z dobrego serca go wzięłam. I sobie kłopotu narobiłam. A mogłam go nie brać i wtedy by zdechł z głodu.

Mirosława mówi "zdechł" i dziwi się, dlaczego prokuratorka mówi "umarł".
- Umierają ludzie, psy zdychają. Tak mnie uczyli. A prokuratorka mi mówi, że tak było kiedyś, że teraz psy też "umierają". Co to ma znaczyć?

Prokurator Marzena Pawłowicz-Johnstone z Prokuratury Rejonowej w Pruszczu Gdańskim jest zdeterminowana w walce z tymi, którzy krzywdzą zwierzęta.

Oprócz sprawy Mirosławy, prowadzi też inne, podobne: gospodarz zadźgał psa widłami na oczach letników, ktoś utopił szczeniaki w stawie.
- Trzeba przerwać ten krąg. Chodzi o to, żeby ludzie zrozumieli, że to jest przestępstwo, że tak robić nie wolno. Jesteśmy po to, żeby stanąć po stronie krzywdzonych, słabszych, tych, którzy potrzebują pomocy. Oczywiste jest, że ochroną prawną należy objąć człowieka, jednak już nie dla wszystkich oczywiste jest, że taką ochroną objęte są również zwierzęta. One też cierpią i czują.

Pani prokurator jest zdania, że sprawcy tego rodzaju czynów powinni ponieść surową karę.
- Muszą być orzekane wyroki, które nie tylko będą adekwatną konsekwencją popełnionego czynu, ale też przestrogą dla innych. Często jest tak, że dla wielu ludzi wyrok w zawieszeniu to nie wyrok. Nic się złego nie dzieje - dalej mieszkają w swojej wsi, dalej normalnie funkcjonują.

Przynajmniej sobie odpocznę

Mirosława zdziwiła się, kiedy zobaczyła radiowóz.
Jeszcze tego samego dnia prokurator postawił zarzut z art. 35 ustawy o ochronie zwierząt: "Ze szczególnym okrucieństwem pozbawiła życia własnego psa...". Pół roku więzienia, bez zawieszenia.
- Przynajmniej sobie odpocznę - powiedziała starsza kobieta.

Pojawił się wtedy krótki artykuł w lokalnej gazecie. Pod nim komentarze:
"Cholerny babsztyl! Niech idzie do piekła. Szkoda, że ten biedny pies jej nie zagryzł. Nie wolno tak mówić, bo to chyba człowiek (ta baba wstrętna), ale mogła zwierzaka oddać do schroniska. Ala".

"Zakopałbym żywcem tę starą szmatę. Jogiwielbicielpsów".

"Czasem trudno znaleźć wytłumaczenie dla tego typu czynów. To pokazuje poziom intelektualny i skrajne zaciemnienie umysłowe ludzi w naszym kraju. Poko".

Kobieta na balkonie ma łzy w oczach. W październiku ma iść do szpitala na zaćmę, bo ślepnie. Lekarze po raz kolejny chcą jej łamać nogę, bo się źle zrasta. Nie ma pieniędzy na sprowadzenie zwłok syna z Gryfic do Gdańska.

A teraz to więzienie za psa. Co ma zrobić? Prosi mnie o pomoc.

Na odchodnym mówi, że miała sen. Ryszard - jej nieżyjący już syn, przyszedł w nocy. Z początku nic nie mówił.
- Było ich pięciu, jacyś mężczyźni, nie wiem, kto to był. Zapytałam: "Czego chcesz?". Odwrócił się i zaczął gdzieś iść. "Gdzie idziesz?" - zapytałam. "Idę po psa, zaraz wrócę" - powiedział. I już nie wrócił.

Imiona bohaterów artykułu zostały zmienione.

29 stycznia ukaże się książka Tomasza Słomczyńskiego pt. "Miejsca przeklęte".
Fragmentem jednego z reportaży, które znajdą się w tym zbiorze, jest prezentowany tu tekst "Zbyt wąskie ramy kategorii..."

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki