Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Vahram Mkhitaryan: W moim kraju za bardzo lubi się Szekspira

rozmawiała Gabriela Pewińska
Joanna Szymańska
Pochodzi z Armenii, mieszka w Gdańsku. O swoim obsypanym nagrodami w minionym roku filmie "Mleczny brat" i ojczyźnie, gdzie żyje się poezją, mówi reżyser Vahram Mkhitaryan

Pana film "Mleczny brat" to pierwsza polsko-armeńska produkcja.
Spełniłem marzenie wielu dawnych ormiańskich reżyserów. Za czasów, gdy Armenia była jedną z republik radzieckich, taka współpraca nie byłaby możliwa. Impas próbował przełamać w 1969 roku Jerzy Kawalerowicz, który miał korzenie armeńskie, o czym wiedział, ale nigdy w Armenii nie był. Na tę podróż namówiła go żona Lucyna Winnicka. Kiedy tu przyjechał, poczuł się ponoć jak w domu. Powstał pomysł zrobienia polsko-armeńskiego filmu w jego reżyserii. Planów ostatecznie nie zrealizowano, również ze względów politycznych .

W polskim środowisku artystycznym Pan z kolei powinien się czuć jak w domu, wielu twórców ma pochodzenie ormiańskie.
Pochodzenia ormiańskiego był ponoć Zbigniew Cybulski. Ormiańskie korzenie ma aktorka Sonia Bohosiewicz. Kiedy spotkałem ją na festiwalu filmowym w Gdyni zawołałem: "Dzień dobry Księżniczko...".

Księżniczko?
Ród Bohosiewiczów pochodzi ze znanej książęcej rodziny Mimikonian, której historia sięga aż IV wieku.

Wróćmy do filmu "Mleczny brat". Debiut reżyserski. W minionym roku zdobył kilka nagród. Między innymi tę im. Lucjana Bokińca na Festiwalu Filmowym w Gdyni.
To nie tylko mój film.

Trzyma się Pan, jak widzę, uwag Andrzeja Wajdy, którego był Pan uczniem. Wajda podkreśla, by reżyserzy opowiadając o swoich filmach nie mówili: "mój film", ale "nasz film", z szacunku dla pozostałych realizatorów. No chyba, że film jest totalną klapą, wtedy reżyser bierze klęskę na siebie.
Podczas realizacji etiud filmowych próbowałem być operatorem, a nawet aktorem, dla mnie taka zamiana ról jest bardzo ciekawa, sprawia, że rozumiem wagę sprawy i mam szacunek do każdego, kto nad obrazem pracuje.

Kim jest dla Pana Andrzej Wajda?
W Armenii to ktoś! Zresztą nie od dziś. Był legendą już za czasów ZSRR. "Kanał", "Popiół i diament" to filmy kultowe. Czuję podziw dla Wajdy także z racji jego aktywności zawodowej. Wciąż działa, mimo że dawno skończył 80 lat! Tą energią obdarza innych. Poddaje pomysły, zaraża entuzjazmem. Marzyłem, by dostać się do Szkoły Wajdy. Na egzamin stawiłem się z treatmentem "Mlecznego brata". Spodobało się. Później, już podczas pracy nad scenariuszem miałem możliwość posłuchać uwag samego Mistrza. Próbował nawet przekonać mnie do własnej wizji. Chciał na przykład, by bohater tego filmu, chłopczyk Seto nie był tak bierny w stosunku do tego, co go spotkało, by się przeciwstawił, powalczył trochę o swoje. Ale uparłem się, bo jednak ten chłopak jest Ormianinem, a nie Polakiem o buntowniczej naturze.

"Mleczny brat" to historia 10-letniego Seto, który czeka na narodziny brata. Niestety poród kończy się śmiercią noworodka. By ulżyć cierpiącej matce, wuj Razmik przynosi nowo narodzone jagnię, które zamiast niemowlęcia żywić ma się wytworzonym przez kobiecy organizm mlekiem. Nierozumiejący tej sytuacji Seto nienawidzi zwierzęcia, ale z czasem zaprzyjaźnia się ze swoim "mlecznym bratem". Jagnię jednak dorasta i zapada decyzja o jego powrocie do stada. Seto po raz drugi musi zmierzyć się z bólem utraty.

Zrealizowałem ten pomysł w ramach programu "30 minut". Trudna sprawa. To jest kameralna historia, którą trzeba opowiedzieć bez pośpiechu. Sam jestem trochę takim niedźwiedziem, lubię wolno pracować nad materiałem. To zresztą może jest cechą Ormian, z jednej strony południowy temperament, z drugiej - pewna opieszałość. Nie do pogodzenia właściwie. Ale w Studiu Munka, które wraz ze Studiem Wajdy było producentem filmu, powiedzieli, że jeśli uda mi się zrobić "Mlecznego brata" to będzie to mój bilet do dużego kina.

Film oscyluje między realizmem a bajką.
Tej bajkowości akurat trochę się obawiałem, chciałem uciec.

Na gałązkach krzewu chłopiec wiesza kawałki białego materiału, by spełniło się marzenie o młodszym bracie. Pan też tak zaklinał rzeczywistość jako dziecko?
Nie. Ale dostrzegam to jako coś symbolicznego i pięknego, zwłaszcza wtedy, gdy dmucha wiatr. Przesąd ów był szczególnie popularny w czasach Związku Radzieckiego. Kościół ormiański w ciągu 800 lat, kiedy Armenia nie miała państwowości stał się ostoją języka armeńskiego i kultury, stał się państwem. Z dzieciństwa pamiętam poranne wędrówki z babcią do miejsc kultu religijnego. Były rodzajem pielgrzymki. W tym uświęconym miejscu, choć bez świątyni, jedynie z jakąś mistyczną historią, legendą - na wybranym krzewie ludzie zawiązywali kawałki materiału, jeśli pragnęli, by spełniło się ich życzenie. Z czasem zaczęto wiązać na gałązkach przedziwne rzeczy, nawet... bieliznę, kto co miał. Obyczaj funkcjonuje do dziś. Sam tego nigdy nie praktykowałem. Bardziej już wierzę w moc ludzkiej energii, w przeznaczenie. A najbardziej chyba w wyobraźnię dziecka. Ona jest rodzajem wolności.

Jakie było Pana przeznaczenie?

Zawsze tęskniłem za wioską. Kiedy byłem mały, większość kolegów ze szkoły podczas wakacji wyjeżdżała z miasta, do dziadków, ja tułałem się po Erywaniu. Raz i mnie nadarzyła się okazja wyjazdu na ormiańsko-gruzińską wieś. Miał spełnić się sen. Czekałem na ten moment z niecierpliwością. Ale wyjazd nie doszedł do skutku. Moje dziecięce marzenie nie zrealizowało się nigdy. Dlatego może wieś jest dla mnie tak atrakcyjna, wciąż obecna w moich filmach. Wieś i dzieciństwo są tu jakoś ze sobą powiązane. Mój dziadek miał działkę na skraju miasta, działkę z pękającą od słońca glinianą ziemią usłaną kamieniami, wśród nich przemykały żmije i skorpiony. Była jak oaza na pustyni, o istnienie której trzeba było codziennie walczyć. Dla mnie - w jakimś sensie - spełnienie marzenia o wiejskich wakacjach. Dziadek włożył całe życie w ten kawałek pola, marzył, by na drugim piętrze domu, który tam zbudował postawić kościelną dzwonnicę. Wieczorami przy lampie naftowej opowiadał mi historie swojego dzieciństwa. Dziś nie wiem, czy były prawdą czy snem.

Roman Polański mówił, że obrazy dzieciństwa tkwią w nim najsilniej, wciąż przenikają do jego filmów.
Może u mnie jest podobnie. Innym moim filmem jest dokument o niewidomym pasterzu. Porzucił miasto dla wsi, gdy stracił wzrok. Każdego dnia samodzielnie wypasa kozy na stromych stokach i opiekuje się rodziną. Te filmy, niemal mitologiczne opowieści, to dla mnie rodzaj autoterapii. Praca nad nimi była obsesją, z której jedynym wybawieniem była realizacja.

Gdyby miał Pan zrobić 30-minutowy film o sobie.

Trójka mieszkających w Erywaniu chłopaków, czyli ja i moi przyjaciele. Czasy niespokojne, koniec lat 80. W mieście protesty o ustalenie historycznej sprawiedliwości. Pierwsze strzały i pierwsze ofiary. To była wojna przeciwko wojskom radzieckim, walka bez własnej armii, bez broni. Pewnego dnia w nasze, tych trzech chłopaków, ręce trafia książka o polskich harcerzach. Bardzo nam się spodobała militarna struktura tej organizacji. Było to na tamte czasy aktualne i atrakcyjne. Kiedy Związek Radziecki rozpadł się, wybuchła prawdziwa wojna między Ormianami i Azerbejdżanami, my walczyliśmy o ideę połączenia Ormian i Górskiego Karabachu, oni - o utrzymanie w swoich granicach. Na ulicach niebezpiecznie! Broń trafia nawet w ręce dzieciaków, któryś zginął na podwórku szkoły, wybuch rozerwał mu płuca, inny stracił wzrok. Myślę często o tamtych czasach, o tej trójce przyjaciół. Jeden z nas w 1991 roku wyemigrował z rodziną do Stanów, uważaliśmy go za zdrajcę. Niestety, utraciliśmy kontakt. Drugi został w Armenii, zrobił doktorat z historii, ja wyjechałem do Polski.

Dlaczego do Polski?

Wciąż zastanawiam się, czy to był świadomy wybór, przypadek czy przeznaczenie. Nie pamiętam, żebym o tym marzył. Przede wszystkim chciałem studiować. A studiowanie było okazją do zmierzenia się z sobą w nieznanym mi środowisku, w samotności, w odosobnieniu. Były dwie opcje - wyjazd do Moskwy na studia doktoranckie czy na operatorkę do Petersburga albo Szkoła Wajdy. W grę wchodziła też dziewczyna, Ola, moja nauczycielka polskiego. Po czterech latach wspólnego życia postanowiliśmy się pobrać. Zaryzykowałem, przyjechaliśmy do Polski. Nie było łatwo, trochę poczułem się zawiedziony.

Zawiedziony?
Widziałem Polskę oczami mojej dziewczyny, która bardzo tęskniła za swoim krajem. Mnóstwo stereotypów.

Historia Pana i Pana żony też nadawałaby się na film?
Byłoby trudno ustrzec się banału. Już ciekawsza byłaby opowieść na podstawie obserwacji mojej kilkuletniej córki, którą staram się uczyć armeńskiego. Słabo mi idzie. Widzę w niej siebie z dzieciństwa. Porównuję zdjęcia. Moja żona, która pochodzi ze Starej Dąbrowy z okolic Słupska, zdjęć z czasu, gdy była dzieckiem, nie posiada. Ewidentnie zatem przy takich rozmowach mam większą dokumentację, a tym samym przewagę. Ola, z wrażliwością swojego wiejskiego dzieciństwa, była moim przewodnikiem, gdy realizowałem "Mlecznego brata". Razem pisaliśmy scenariusz.

Wioska w Pana filmie jest trochę nie z tego świata, nawet nie z okolic Słupska, raczej z Pana dziecięcych marzeń.

Ona istnieje naprawdę. W Armenii. Są takie miejsca. Żyją tam ludzie dumni ze swego życia. Dziś w Polsce, jak i w Armenii "wieśniak" jest słowem obraźliwym. Mało kto chwali się swoim wiejskim pochodzeniem, dziwnie wszyscy nagle wywodzą się ze szlachty… Wioska, w której kręciliśmy, była oddalona od głównej drogi o 5 km. Ale jechało się godzinę. Pierwszy raz trafiłem tam, gdy robiliśmy reportaż dla telewizji, w 2001 roku. Mieszkali tam prości, pracowici Ormianie, którzy uciekli z Azerbejdżanu po wojnie o Górski Karabach. Żyli nadzwyczaj skromnie. Nie mieli prądu, gazu, ani wody w kranie, nie mieli nawet cmentarza.

Nie umierali?
Rzeczywiście, żyli bardzo długo. Byli szczęśliwi. Jedyne, czego potrzebowali, to nauczyciela, który kształciłby ich dzieci. Nauczyciela się nie doczekali i musieli, gdy dzieci dorosły, opuścić to miejsce.

Myślałam, że w Pana filmie zagrali miejscowi, naturszczycy.
W filmie wystąpili aktorzy prowincjonalnych armeńskich teatrów. Długo poszukiwaliśmy właściwych, autentycznych postaci. Aktorzy - wystarczy popatrzeć na ich ręce... To nie są ręce ludzi pracujących w ziemi. Podczas castingów zauważyłem też, że w ich grze jest za dużo patosu. Chyba za bardzo lubi się w moim kraju Szekspira. To problem armeńskiego kina i teatru. Króluje wysoki repertuar. Armeńskie teatry mało eksperymentują, trącą radzieckim akademizmem, sztuką wzniosłą, antyczną. Maniera nie do wytrzymania. Szekspir zresztą jest ulubieńcem nie tylko artystów, ale i zwykłych ludzi.

Wszyscy w Armenii czytają Szekspira?
W moim bloku w Erywaniu na szóstym piętrze mieszkał wujek Hamlet, na czternastym - ciocia Julia. Obok - Makbet. Leara nie spotkałem, ale bardzo popularna była Ofelia, Henryk od Henry'ego i Romik od Romea. Mnie tato dał na imię Vahram, na cześć słynnego w Armenii aktora ról szekspirowskich - Vahrama Papazyana, którego on uwielbiał za rolę Otella. Trochę groteska.

W Polsce swego czasu dziewczynkom dawano imię bohaterki brazylijskiego serialu.
Seriale były później. A w czasach radzieckich wszyscy w Armenii fascynowali się mistrzem ze Stratfordu. Teraz trochę się to wszystko pozmieniało, ale u starszego pokolenia miłość do książek była kiedyś wartością nadrzędną. Kolejki po nowości nie miały sobie równych. Ludzie nie tylko kupowali, ale i czytali. Był wyścig, kto pierwszy! Dużo korzyści wynikało z tej rywalizacji. W tzw. mrocznych latach, gdy w Gruzji szalała wojna domowa, paraliżując dostawy gazu ziemnego, Armenia była niemal całkiem pozbawiona energii elektrycznej. Prąd włączano na 15 minut w ciągu doby. Nie było ogrzewania. Paliło się wszystkim, czym się dało, do pieca szły okoliczne drzewa, parkiet, meble. I książki.

Szekspir?
W ostateczności. Ale ludzie wtedy wszystko byli w stanie wytrzymać, wszystko znieść w imię ideałów, marzenia o wolności. A jak przyszła wolność, to się okazało, że trzeba za nią zapłacić. Że to wszystko nie jest takie bajkowe, ani proste. Byłyśmy naiwni.

O czym będzie Pana kolejny film?
To historia życia mojego ormiańskiego mistrza, reżysera Dmitrija Kesayanca. W 1944 wraz z uznaną za zdrajców narodu rodziną zostaje zesłany na Syberię. Wyrusza tam będąc 13-letnim chłopcem, wraca jako młody mężczyzna. Chciałbym powtórzyć tę podróż z Dimą. Ale to już nie będzie krótki metraż. Choć sam Kesayanc twierdził - o ironio - że życie człowieka jest za krótkie, by zrobić film życia. Mam nadzieję, że zdążę i wystarczy mi sił.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki