Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po tragedii Cemfjorda: kogo jeszcze obchodzą polscy marynarze, poza ich żonami?

Dorota Abramowicz
archiwum
Kiedy w październiku ubiegłego roku w wyniku katastrofy w kopalni Mysłowice-Wesoła zginęło pięciu górników, władze Mysłowic ogłosiły dzień żałoby. Kiedy w ostatni weekend u wybrzeży Szkocji zatonął pływający pod cypryjską banderą cementowiec Cemfjord z siedmioma Polakami, wśród których czterech pochodziło z Trójmiasta, w żadnym polskim mieście nie spuszczono flag do połowy masztu.

Przeczytaj także:

Kondolencji nie złożyli politycy ani samorządowcy. Tak jakby tragedia nie dotknęła mieszkańców Gdyni, Świnoujścia, Elbląga. Bo już dawno temu marynarze przestali być nasi. Choć przynoszą zyski dla polskiej gospodarki, transferując do kraju 1,5 mld euro rocznie, traktowani są jak niewiele znaczący gastarbeiterzy.

Po morzach i oceanach pływa około 40 tys. (niektórzy mówią nawet o 60 tys.) polskich marynarzy. To niewiele mniej niż osób zatrudnionych w górnictwie. Jest to jedna z najmniej widocznych grup zawodowych w Polsce. Rozproszona na niewielkich "przedsiębiorstwach", statkach należących do zagranicznych właścicieli, nad którymi powiewa z reguły tania bandera egzotycznego państwa. Zatrudniana na kontraktach, które nie dają praw do renty dla wdów i sierot. Żony marynarzy w razie tragedii nie mogą liczyć na pomoc psychologa, przysłanego przez zakład pracy. Zdane są tylko na siebie, nierzadko w sytuacji gdy trzeba walczyć o należne odszkodowanie.

- Gdyby zestawić liczbę ofiar katastrof i śmiertelnych wypadków w górnictwie i wśród osób pracujących na morzu, nie wiadomo, czy to właśnie marynarze nie prowadziliby w tej tragicznej konkurencji - mówi Grzegorz Landowski, redaktor naczelny "Portalu Morskiego", który jako pierwszy w Europie poinformował o tragedii polskich marynarzy.

To swoisty znak czasu, że ukazujący się w internecie "Portal Morski" był jedynym miejscem, gdzie po zatonięciu cementowca Cemfjord mogły się początkowo kontaktować rodziny zaginionych i tych, którzy szukali wiadomości o swoich bliskich.
"Mój brat, ze Świnoujścia, Jarek, tam był... potrzebuję telefonu, gdzie mogę zadzwonić po informacje" - napisał po godzinie 2 w nocy Ireneusz.

"Gdzie można się czegokolwiek dowiedzieć o załodze? Chciałabym się dowiedzieć, czy na statku nie było mojego wujka... Mam nadzieję, że nie, ale od wczoraj, kiedy przyszły pierwsze info na portale, ciągle mam niepokój w głowie. Może ktoś z Was wie, jaka była załoga?" - dopytywała się Anka. "Proszę o kontakt kogoś z rodziny załogi, jeśli ktoś to czyta, bo nie mam do nikogo kontaktu. Jestem córką jednego z marynarzy" - brzmiał kolejny dramatyczny wpis. I następny: "Mój brat jest na tym morzu... nie mam od niego żadnych informacji".

Muszą porozmawiać

- Nie tęsknię za dawnymi czasami, gdy w PLO zarabiało się grosze - mówi Marcin, elektryk z 30-letnim stażem pracy. - Jednak w takich momentach myślę, że dawniej było się na kim wesprzeć, skorzystać z pomocy drugiego człowieka. Teraz nawet kondolencje przekazuje się przez internet.

- Mamy do czynienia z ogromną izolacją, osamotnieniem marynarzy i ich rodzin - twierdzi ojciec Edward Pracz, europejski koordynator Duszpasterstwa Ludzi Morza Stella Maris, prowadzący ośrodek dla marynarzy przy kościele redemptorystów w Gdyni. - Problemem jest, że ludzie nie spotykają się twarzą w twarz, że słowo nie płynie od jednej do drugiej osoby.
W kościele przy ul. Portowej od lat spotykają się marynarze i ich bliscy. Na spotkania opłatkowe przychodzi ze 300 osób, podobnie jest na uroczystościach zorganizowanych z okazji Święta Morza. Czasem zjawiają się ci, którzy stracili na morzu bliskich. - Muszą porozmawiać - mówi ojciec Pracz. - Jeśli dotyka człowieka tragedia, niezbędne jest wsparcie duchowe. I tu każdy je otrzyma.

Nie zawsze jednak wystarcza samo duchowe wsparcie. Potrzebna jest także pomoc prawna, socjalna, w załatwianiu skomplikowanych formalności w obcym języku.

Delegacja, choinki, stypendia

Kiedy przed kilkudziesięciu laty Leszek Straszewski pracował w Polskich Liniach Oceanicznych na stanowisku szefa biura naczelnego dyrektora, firma miała 168 statków i zatrudniała 12 tys. pracowników.

- Pamiętam tragedię Buska Zdroju, Heweliusza - wzdycha. - Trudno o tym mówić. Nie zapomnę niepokoju, czekania na cud, smutku...

Po potwierdzeniu złych informacji do rodziny udawała się delegacja odpowiednio przygotowanych pracowników działu socjalnego. - Ludzie się znali, nie było tak, że na morzu zginęły obce, anonimowe osoby - mówi emerytowany pracownik PLO. - To byli koledzy, z którymi jeździliśmy na wczasy do ośrodka w Szarlocie, których dzieci bawiły się z naszymi dziećmi na firmowych choinkach lub razem jeździły na obozy i kolonie. Znali ich lekarze, pielęgniarki z naszej przychodni, pracownicy biura. Rodziny ofiar otrzymywały wsparcie, dzieci dostawały rentę i stypendia. Chłopcom po maturze, jeśli tego chcieli, pomagaliśmy w dostaniu się na studia do Wyższej Szkoły Morskiej. Jeśli po tragicznej śmierci lub wypadku, powodującym kalectwo męża marynarza, niepracujące żony pozostawały bez środków do życia, firma oferowała im zatrudnienie. Niektóre kobiety w ten sposób trafiały na statki, gdzie pracowały jako stewardessy lub kucharki.

Oczywiście nie wszystko jednak wyglądało tak różowo, o czym może świadczyć wieloletnia walka rodzin ofiar katastrofy promu Jan Heweliusz, które żądały rzetelnych informacji dotyczących przyczyn zatonięcia jednostki. Sprawa zakończyła się dopiero w 2004 roku, wyrokiem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który nakazał też rządowi RP wypłatę około 4,6 tys. euro odszkodowania każdej z rodzin.

Dziś szansę na otrzymanie renty mają tylko rodziny marynarzy pływających pod narodową banderą. Jak ocenia Janusz Maciejewicz z Organizacji Marynarzy Kontraktowych NSZZ Solidarność, jednak ponad 80 proc. marynarzy pływa pod tzw. tanimi banderami. Kontrakty przewidują za śmierć na morzu jednorazowe odszkodowanie.

- I z tym też różnie bywa - wzdycha jeden z moich rozmówców. - Słyszałem, że po jednej z większych katastrof, w której zaginęli Polacy, do wdów przyjeżdżali prawnicy i składali propozycje nie do odrzucenia. Albo przyjmą od razu 50 tysięcy złotych, albo mogą się nawet pięć lat procesować. Tylko jak przez te pięć lat się utrzymać?

Kto przychodzi na Święto Morza?

Po zmianach systemowych obecne PLO to tylko cień dawnego armatora. Będący wizytówką firmy budynek przy ul. 10 Lutego w 2008 roku został kupiony przez miasto i dziś coraz mniej gdynian kojarzy go z dawnym właścicielem.

Równocześnie zaczęło się zmieniać środowisko marynarskie. Zniknęło z rynku wydawane od przedwojnia "Morze" (później zastąpione przez nieistniejące już "Nasze Morze"), zamierają stowarzyszenia i organizacje zrzeszające marynarzy.
Kapitan, proszący o niepodawanie nazwiska: - Zapraszano mnie już kilka razy na spotkania, ale przyznam - nie chce mi się chodzić. Etos zawodu? Proszę pani, to się skończyło wiele lat temu. Kapitan jest dziś wyrobnikiem na kontrakcie, kimś w rodzaju urzędnika, który musi przystawić z 200 pieczątek, wypełnić papiery, formularze.

- Społeczność ludzi morza jest dziś zupełnie inna niż przed laty - przyznaje prof. kpt. Daniel Duda, emerytowany rektor Wyższej Szkoły Morskiej (dziś Akademii Morskiej). - Wtedy wprawdzie ponad 90 procent studentów przyjeżdżało z głębi Polski, by studiować w Gdyni, ale potem absolwenci tu pozostawali. Zakładali rodziny, wiązali się z miejscowymi armatorami. Teraz większość szuka pracy za granicą, a to wcale nie oznacza konieczności zamieszkiwania nad morzem.
- Z roku na rok środowisko marynarskie jest coraz bardziej wyobcowane - twierdzi oficer mechanik, pamiętający jeszcze czasy PLO. - Nie znamy się wzajemnie, bo często trafiamy na statki, gdzie nie ma Polaków.

Prof. kpt. Daniel Duda mówi, że stowarzyszenia kapitanów i starszych mechaników zrzeszają dziś głównie ludzi w wieku emerytalnym. - Wyraźnie było to widać na grudniowych obchodach rocznicy powstania Szkoły Morskiej, gdy sztandary stowarzyszeń musieli nieść silniejsi studenci - wspomina kapitan. - Pokolenie trzydziesto-pięćdziesięciolatków nie angażuje się w działalność. Zresztą proszę sobie przypomnieć ostatnie obchody Święta Morza. Toż to śmiech na sali! Ile osób w nich uczestniczyło, ile wzięło udział w przemarszu gdyńskimi ulicami? Kiedyś Gdynia żyła tym świętem, teraz miasto i jego mieszkańcy odwracają się od morza.

Aleksander Gosk, publicysta morski, pracujący w Akademii Morskiej, mówi, że to odwracanie się mieszkańców od morza oznacza czasem po prostu brak wiedzy o sprawach morskich. I opowiada, jak to kapitan Hieronim Majek, który dowodził Stefanem Batorym, został jakiś czas temu zaproszony do jednego z gdyńskich liceów na spotkanie z młodzieżą . - Czy wiecie, co to był Batory? - spytał na wstępie kapitan.

W klasie zapadła cisza. Gdy już wydawało się, że nie padnie odpowiedź, zgłosiła się odważna uczennica.
- Czy chodzi o ten dom towarowy w Gdyni? - spytała.

Żona marynarza zapełnia lukę

Kasia Wajs, od sześciu lat żona marynarza, mówi, że dopiero po ślubie dotarło do niej, niepochodzącej z marynarskiej rodziny, że żyje inaczej niż inne pary. Tęsknota, brak męża i ojca przy wigilijnym stole, masa spraw, które trzeba załatwić samej. I ciągła walka ze stereotypami, że mąż wypływa, a żona nie pracuje, tylko na kawę z przyjaciółkami chodzi. Ona akurat, podobnie jak większość żon, i pracuje (prowadzi szkolenia dla seniorów), i wychowuje dziecko.

W 2011 roku założyła na Facebooku stronę Żona Marynarza, którą polubiły już 2122 osoby. Prowadzi blog pod tym samym tytułem, z 10 tys. wejść. I systematycznie zapełnia lukę pozostawioną przez niedziałające już firmy i zastygłe organizacje. Mówi, że stara się pokazywać, z pozytywnym przesłaniem, dobrą stronę życia żony marynarza.

- Zaczęły się do mnie zgłaszać panie, które są od kilkudziesięciu lat żonami marynarzy, jak i dziewczyny, które dopiero planują ślub ze swoim pływającym chłopakiem - opowiada Katarzyna. - Nagle okazało się, że mamy wiele wspólnych problemów. Potem na fanpage'u pojawili się sami marynarze, którzy zaczęli wysyłać swoim żonom i dziewczynom nasz adres, podany przez kolegę gdzieś na Szetlandach.

Najpierw pisały do siebie, potem zaczęły się rozmowy przez telefon. Wreszcie uznały, że nadszedł czas na spotkanie na żywo. Nie tylko dla przegadania swoich spraw, ale także by się dowiedzieć czegoś dla nich ważnego. Postanowiły, że znajdą sponsorów, by spotkania mogły być darmowe. Udało się.

Zapraszają np. radcę prawnego, który dzieli się wiedzą na temat prawa, warunków ubezpieczenia i odszkodowań od armatorów. Psycholog kliniczny opowiada o pracy marynarzy na morzu i roli żony we wspieraniu ich na lądzie. Inny psycholog mówi, jak sobie poradzić z tęsknotą, smutkiem i złymi emocjami.

Na pierwsze spotkanie przyjechało, nie tylko z Trójmiasta, ale także ze Szczecina, Warszawy, Wrocławia - 40 kobiet. Na ostatnie już 70. Wiek uczestniczek - od 20 do 60 lat. W grudniu zorganizowały, wspólnie z Muzeum Miasta Gdyni, warsztaty folkowego malowania bombek dla marynarskich dzieci. Zebrały pieniądze na Szlachetną Paczkę dla pani Natalii.
Na co dzień strona Żona Marynarza pomaga w drobnych sprawach, np. w załatwieniu transportu ze Szczecina do Cuxhaven, gdzie stoi statek z ukochanym. Albo pisze, jak sobie poradzić z tęsknotą czterolatka, który chciałby teraz, a nie za dwa miesiące, zobaczyć tatę.

W ostatni weekend pod informacją o katastrofie statku Cemfjord pojawił się wpis Kasi: "Straszna tragedia i trudne chwile przed rodzinami. Jesteśmy - wszystkie żony marynarzy - z wami całym sercem. Jeżeli potrzebna jest jakaś pomoc piszcie - prowadzę fb zonamarynarza i blog www.zonamarynarza.pl. Możemy udostępniać info, może zbiórka, może coś jest potrzebne, piszcie z każdym pomysłem."

- Muszą wiedzieć, że nie są sami - mówi Kasia.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Po tragedii Cemfjorda: kogo jeszcze obchodzą polscy marynarze, poza ich żonami? - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki