Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czy "Ida" dowodzi, że polskie kino wstało z kolan? Rozmowa z Krzysztofem Kornackim

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Krzysztof Kornacki: W Polsce "Idę" obejrzało dużo mniej widzów niż w innych krajach. A to przecież film głównie dla nas
Krzysztof Kornacki: W Polsce "Idę" obejrzało dużo mniej widzów niż w innych krajach. A to przecież film głównie dla nas mat. prasowe
Współcześni polscy reżyserzy nie tworzą tak zwartej grupy, jaką pół wieku temu stanowiła Polska Szkoła Filmowa. Ale kilku z nich zasługuje już na miano "mistrzów" - mówi filmoznawca Krzysztof Kornacki.

"Idę" zasypano gradem nagród. To najchętniej oglądany na świecie polski film ostatnich 25 lat. Czym ta skromna produkcja tak uwodzi świat?
Ta skromność jest tylko pozorna, minimalizm jest bowiem formą wyrafinowania. Taką samą pozorną prostotę prezentowały filmy dawnych mistrzów, którzy tworzyli kino ascetyczne, ale wielkie. To ponadto film wielowymiarowy, prowokuje do stawiania pytań odwołujących się do wielu rejestrów - od politycznego do religijnego. I ze świetnym aktorstwem.

Mówi się, że "Ida" nawiązuje do Polskiej Szkoły Filmowej.
W jakimś sensie tak, na przykład w formule rozliczania niezabliźnionych ran, czy raczej takich, które nie powinny się zbyt łatwo zabliźnić. To był pomysł szkoły polskiej, żeby iść pod prąd schematów społecznych w opracowywaniu przeszłości. Mówić w kinie artystycznym prawdy niepopularne. W "Idzie" mamy nawiązanie do tego typu podejścia. Bo temat polsko-żydowskich rozliczeń wciąż drażni. I to nie tylko problem polskiego udziału w Holocauście, ale też udziału komunistycznych sędziów pochodzenia żydowskiego w procesie wasalizacji Polski. Ten wątek także jest w filmie obecny, choć ten pierwszy jest dominujący. Do tego dochodzi jeszcze wizualna stylizacja na kino z początku lat 60.

Czemu "Idę" obejrzało pięć razy więcej Francuzów niż Polaków?
Może dlatego że za "Idą" szła już fama filmu artystycznego, ważnego, wyrafinowanego, który wyłamuje się ze schematu obrazu narodowego. Francuzi są bardzo rozbudzonym, kinofilskim społeczeństwem, sztukę filmową mają w genach. Dość powiedzieć, że ich kino jest najsilniejszym kinem narodowym w Europie. I stawia opór temu, co się tworzy w Hollywood. Są wyczuleni na dobry, artystyczny film. Ale w Polsce też już jest coraz większa grupa odbiorców, która zaczyna traktować kino polskie jako intelektualną, artystyczną przygodę.

Za to u nas ponad 2 miliony widzów obejrzało "Bogów".
"Bogowie" są filmem z innej bajki. To połączenie widowiska z kinem artystycznym. To troszkę taki oksymoron, ale tak jest. Ta tendencja obowiązuje u nas od pewnego czasu w odniesieniu do tematyki historycznej. W tym wypadku scenariusz skrojono według zasad dramaturgii amerykańskiej, jako ambitniejszą opowieść o historii.

Czy mi się wydaje, że słyszę w Pana głosie zarzut?
Nie. Ale zastanawiam się, czy to nie jest film, który nas trochę oddala od polskiej rzeczywistości lat 80.? Bo on nie opisuje jej tak, jak ona wyglądała. Ja tamtą rzeczywistość wspominam jako szarą, beznadziejną, amorficzną, a nie dynamiczną i z nerwem, jak to pokazano w filmie. "Bogowie" to kolejny obraz o bohaterze większym niż życie. Takim, którego znamy z opowieści amerykańskich. To realizacja bardziej uniwersalnego schematu niż opowieść o polskim lekarzu, który musiał się borykać z problemami tamtej epoki. Te problemy były też inne i sam Religa był inny. Tu wybrano wątek, który się świetnie w kinie sprzedaje - bohatera zmierzającego do celu, po światowy sukces. Nie czynię jednak zarzutu, to jedynie wyraz ostrożności i troski o jakość lokalnej historii na ekranie, obawa, żebyśmy nie dali się skolonizować pewnej formule kina widowiskowego, opowiadając o swojej własnej przeszłości.

Dla mnie "Ida" ma też ten walor, że w naszym niezwykle maczystowskim kinie to pierwszy od dawna film z głównymi kobiecymi bohaterkami, zresztą świetnie zagranymi przez Agatę Kuleszę i Agatę Trzebuchowską.
Ten film to świat kobiet, który zagarnia całą resztę. Może ten aspekt przy jakimś werdykcie wziął górę? To oderwanie się od tych męskocentrycznych światów też może być preferowane i premiowane.

Zastanawiam się, czy to jest tak do końca polskie kino. Bo reżyser "Idy" Paweł Pawlikowski od 40 lat mieszka poza Polską. Może właśnie dlatego potrafił tak ładnie pozszywać te blizny, że nie drażnią.
Pewnie tak, ale przecież wielu polskich reżyserów żyje w takim, przepraszam za określenie, rozkroku. Tak pomiędzy byciem na zewnątrz i w środku. I to przynosi dobre efekty. Wystarczy wspomnieć Agnieszkę Holland i jej ostatnie "W ciemności" czy "Essential Killing" Jerzego Skolimowskiego. To przykłady największych międzynarodowych sukcesów polskiego kina ostatnich lat, poza oczywiście filmem Pieprzycy. Oni mają jakiś patent na to, żeby patrzeć na Polskę ze środka i z zewnątrz.

Z polskim kinem jest więc dobrze?
Jest na pewno dużo lepiej niż było. Patrząc z punktu widzenia 25-lecia, przychodzą mi do głowy takie kryteria oceny jak liczba powstających filmów i ich jakość, stosunek ilości do jakości, widzowie i międzynarodowe nagrody. Oceniając z tej perspektywy, można powiedzieć, że liczba filmów jest satysfakcjonująca. Jest ich dużo więcej niż na początku lat 90. Pamiętam, że wtedy na festiwalu w Gdyni oglądało się kilkanaście produkcji, z czego połowa to były filmy telewizyjne. I tylko jeden lub dwa tytuły były godne uwagi. A teraz na gdyńskim festiwalu, który jest takim filmowym forum, rok w rok mamy po kilka dobrych produkcji. Jest się o co sprzeczać. Jest co i kogo nagradzać Złotymi Lwami. Teraz jest spór o to, co ma wygrać, "Ida" czy "Chce się żyć" na przykład. Poza tym widzowie wrócili do polskiego kina. Te filmy, które osiągają box office, nie są tak zwanymi filmami wymóżdżającymi, jak kiedyś banalne komedyjki romantyczne, które ciągnęły listy polskich przebojów filmowych. W tym 25-leciu mieliśmy też taki mocny strzał w postaci adaptacji. Te produkcje przyciągały do kin nawet 7 milionów widzów. Ale to była bardziej zasługa literatury...

...i szkół, które napędzały widzów.
A tu mamy jednak dwa miliony na "Bogach" i prawie dwa miliony przy "Mieście 44", jak na razie. Poza tym polskie kino zaczyna być doceniane na świecie, to wszystko nam mówi, że jest lepiej.

A słabości polskiego kina, gdzie Pan je widzi?
Chyba nadal polscy filmowcy za mało, moim zdaniem, współpracują z literatami, za mało adaptują. Wciąż dominuje formuła, że reżyser sam pisze sobie scenariusz, zwłaszcza ten debiutujący. Musi sobie wymyślić świat, opisać go i jeszcze sfilmować. Literat ma niejednokrotnie głębsze podejście do świata i życia niż reżyser, który nie zawsze musi być mędrcem czy filozofem. Słabością jest też niepokojąca dla mnie ideologizacja kina, obawiam się, czy nie wpisuje się ono w ten schemat wojny polsko-polskiej, w ostatnim czasie tak mocno utrwalonej. Nie do końca są dla mnie jasne kryteria przyznawania środków finansowych w komisjach eksperckich na filmy, które aktualnie nie są po linii. Nie wiem na przykład, czemu "Układ zamknięty" nie dostał z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej dofinansowania? Nie wiem, co tak naprawdę dzieje się z "Historią Roja" i czy tylko prawno-ekonomiczne względy wpływają na brak tego filmu na ekranach, a wydano na niego naprawdę sporo milionów. Pewne słabości uwikłania polskiego kina widzę też w niektórych werdyktach jury na festiwalach filmowych w Gdyni.

To znaczy?
"Obywatel" Jerzego Stuhra to słaby film.

Ale widzowie chodzą do kina, żeby go obejrzeć.
Chodzą, ale to film słaby, a zdobył ważną nagrodę specjalną na festiwalu, było nie było, sztuki filmowej.

Ale Jerzy Stuhr też miał problem z uzyskaniem z PISF dofinansowania na "Obywatela".
Dostał w końcu i film powstał. Mnie dziwi coś innego. Jerzy Stuhr był jednym z liderów komisji eksperckiej PISF i wypowiadał się publicznie, że film "Smoleńsk" nie powinien być dofinansowany, a jednocześnie sam robi pamflet na Kaczyńskich. Niepokoi mnie ta nierównowaga. Niepokoiłaby także, gdyby było na odwrót. Jako filmoznawca, ale i jako widz, chciałbym oglądać na ekranie całą paletę różnych opcji filmowych, nawet tych, które wydają się kontrowersyjne.

Nawet taką opcję, która mówi o zamachu? Bo "Smoleńsk" miał być o tym.
Trudno mówić o filmie, który nie powstał. Żeby o filmie rozmawiać, musi być skonfrontowany z publicznością. Dobrze więc, jeśli na jednym biegunie jest "Obywatel", a na drugim na przykład "Obce ciało" Krzysztofa Zanussiego, oba w różny sposób odnoszące się do kwestii religijności, w tym tej polskiej. Niepokoją mnie pewne niejasności w decydowaniu o tym, co ma być na ekranie, a co nie. Oczywiście, jeśli są to ideologiczne niejasności, a nie merytoryczne. Chociaż łatwo te pierwsze ukryć za tymi drugimi. Inna sprawa, że temat sposobu finansowania polskiego kina nie jest łatwy i zasługiwałby na osobną rozmowę.

Pan czeka na jakieś polskie filmy w przyszłym roku? Na "Wołyń" Smarzowskiego, na przykład?
Czekam, bo wiem, że ten film poruszy i wywoła dyskusję. Ale mam taką prywatną zasadę, że za wiele nie czytam o filmach, które jeszcze nie są zrealizowane. Bo to mi zbyt mocno ustawia perspektywę późniejszego oglądu.

Wracając do "Idy". Jak sobie poradzi na Złotych Globach? Bo do tej pory mamy tylko jednego Złotego Globa dla Agnieszki Holland za film "Europa, Europa" .

To oczywiście ważne, żeby dostała tę nagrodę, ale "Ida" już odniosła sukces.

Apetyt nam się jednak zaostrzył.
Może więc powinniśmy dorzucić do tego miodu łyżkę dziegciu i przypomnieć to, co pani powiedziała na początku rozmowy: że w Polsce "Idę" obejrzało dużo mniej widzów niż w innych krajach. A to przecież film głównie dla nas. Bo nikt inny nie opowie nam naszych historii, jeśli my sami ich sobie nie opowiemy.

Może "Idzie" trzeba jeszcze raz w kraju zrobić promocję?

To nie byłby zły pomysł. Jedno jest pewne - w polskim kinie nadal dominuje historia. Większość ważnych filmowych produkcji ostatnich lat rozlicza tę naszą niełatwą przeszłość. Polscy krytycy od dawna nawoływali, żeby się oderwać od tych historycznych problemów, żeby się rozejrzeć tu i teraz za tematami. Ale i tak od 2005 roku, od momentu kiedy działa PISF, powstały "Katyń", "Mała Moskwa", "Dom zły', "Rewers", "Różyczka", "W ciemności", "Kret", "Róża", "Ida", "Miasto 44", "Bogowie"... Wymieniam te najważniejsze tylko produkcje, które udowadniają tezę, że cały czas stoimy filmem historycznym. Mnie to nie przeszkadza, z pierwszego wykształcenia jestem historykiem...

Ale nie mamy takiego pokolenia mistrzów, jakie miała Polska Szkoła Filmowa.
Trudno nam dostrzec mistrzów aktualnych, bo po pierwsze - nie ma jeszcze tej czasowej perspektywy, która na takie dostrzeżenie pozwala, a po drugie - porównujemy nie tylko z dawnym kinem, ale i z legendą tworzoną przez pół wieku. Ale dla mnie jest dziś kilku reżyserów, o których już tak można powiedzieć. To na pewno Krauzowie, Smarzowski, Koterski, Jakimowski, który realizuje swoje, wysokich lotów, kino, doszlusowuje do nich także Pawlikowski. Może też dlatego trudniej nam to dostrzec, bo nie tworzą jednej wspólnej formacji artystycznej, jaką była szkoła polska. W tym samym momencie dyskutowano i robiono filmy na te same ważne tematy społeczne. Ale myślę, że nie warto patrzeć z kompleksem na dawne czasy szkoły polskiej czy kina moralnego niepokoju. Ani z kompleksem na współczesną Europę, sądząc po nagrodach. Chyba naprawdę możemy powiedzieć, że wstaliśmy z kolan.

Krzysztof Kornacki, prof. UG, dr hab. Specjalizuje się w historii kina polskiego. Autor książek "Kino polskie wobec katolicyzmu 1945-1970" i "»Popiół i diament« Andrzeja Wajdy ".

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki