Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyborcze sito nie zawsze dobrze przesiewa. ROZMOWA z politologiem Krzysztofem Piekarskim

Ryszarda Wojciechowska
Robert Gębuś
Skąd się biorą plakatowi "odlotowcy", czy warto ograniczać kadencje i dlaczego często lokalna władza nie ma konkurencji - mówi politolog, dr Krzysztof Piekarski.

Czy kampania samorządowa jest dla politologa ciekawa?
Powinna być. Ale warto pamiętać, że u nas wybory są lokowane na różnych piętrach. I to najwyższe zajmuje kampania do parlamentu. To ona wzbudza największy dreszczyk emocji i zagospodarowuje nasze polityczne zainteresowanie. Mimo że to, co na dole, czyli w samorządzie, jest dla nas dużo ważniejsze. Paradoks polega na tym, że im dół jest dla nas ważniejszy, tym mniejsze wykazujemy zainteresowanie.

Wybory samorządowe od lat mają niską frekwencję.
Mam wrażenie, że na tę niską frekwencję w dalszym ciągu pracuje nasz "kod genetyczny", wyniesiony z czasów PRL. Wtedy też były samorządy, miejskie i wojewódzkie rady narodowe, ale tylko formalnie...

Centralnie i odgórnie sterowane.
I teraz, mimo iż wiemy, że samorządy dużo mogą, nadal oglądamy się na państwo. W samorządowych wyborach często patrzymy na kandydata pod kątem jego partyjnego logo. I na to partyjne logo najczęściej głosujemy. Bo nadal tkwi w nas przekonanie, że to państwo transferuje środki na dół i dopiero wtedy coś można zrobić. Taki sposób myślenia wstrzymuje niektórych przed głosowaniem na lokalne grupy inicjatywne.

Mówi Pan, że ta kampania jest nieco irytująca. Dlaczego?
Ponieważ przebiega w starym stylu. Jedynie w internecie widzimy jakieś nowe pomysły. On uruchomił już wyobraźnię kandydatów podczas kampanii do Europarlamentu. Jak się sprzedać ciekawiej, wtedy zaczęto główkować. Ale jest też druga strona medalu. Towar, który się nam sprzedaje, to często pożal się Boże, towar. Bo kandydatom przyświeca jedno, wyróżnić się z tej wielkiej masy. Zwrócić na siebie uwagę. Idą więc w stronę zadziwiania, szokowania, rozbawiania. Niektórzy nie znają umiaru i robią z kampanii bardzo kiepski kabaret.

Ten kabaret marketingowy jeszcze bardziej może obniżyć rangę tych wyborów. Na przykład pani o nazwisku Wódka "wymyśliła" sobie hasło: Wódka to najlepszy wybór.
Wykorzystała proste skojarzenie. Kiedyś mówiono wódka krzepi, cukier lepiej. A teraz jest już bez cukru...

No dobrze, robiąc aluzje do nazwiska, Pan mógłby się reklamować "Piekarski na mękach".
Ale kontekst nie byłby dobry. To by znaczyło, że gada od rzeczy, skoro na mękach. A hasło tej pani może się niektórym spodobać. Przyciąga uwagę. Człowiek spojrzy na plakat. To nie jest zresztą jedyne nazwisko wykorzystane w kampanii. Pan kandydat Żołądek zapewnia, że przez żołądek do serca. Ma to oczywiście przaśny charakter, ludowy. Ale te swojskie klimaty, jazda po nazwiskach, śpiewanie, granie na gitarze tam na dole są konsumowane jako coś zupełnie naturalnego.

Ale czego się o kandydacie dowiadujemy?

Niczego.

Inny kandydat na radnego zapewnia, że nie pali, nie pije i od 40 lat ma jedną żonę. Wiemy już coś więcej.
A to sposób na pokazanie się z cieplejszej strony. Można siebie ładnie opisać. Ale takie CV jest czasami ryzykowne. Widziałem na plakatach zapewnienia - prowadzę zdrowy tryb życia. A jak nie prowadzi i ktoś o tym wie? Wtedy można zostać zdemaskowanym.

Dlatego niektórzy demaskują się sami, informując na plakacie: jestem leniwy, ale uczciwy.
Hasło heroiczno-samobójcze, powiedziałbym. Bo ludzie nie chcą takich, którzy za nic będą pobierać diety. Już lepsze są zapewnienia o pracowitości, dyspozycyjności i poświęcaniu się lokalnej działalności. Lepsze są nawet obietnice, że z nami będzie pięknie i bogato. Ale prawdę powiedziawszy, trudno wymyślić coś, co miałoby w kampanii walor odkrywczy. Wymyśla się więc komiksowe sytuacje, jak ta, kiedy kandydat na plakacie leci niczym Batman. Po co leci? Do czego?

Do władzy.
Zwróciłem za to uwagę, że w Trójmieście nie ma takich plakatowych "odlotowców". Albo się zwyczajnie nie przebijają. Większość pomysłów, o których wcześniej mówiliśmy, pochodzi z Polski centralnej. U nas te disco-polowe klimaty występują rzadko.

Z czego to wynika?
Tak do końca nie wiem, ale mam nadzieję, że kultura polityczna u nas jest na wyższym poziomie. I poważniej się to wszystko traktuje. Ale za to, kiedy się czyta te wyborcze hasła, to one zlewają się w jedno. Trudno je podzielić na prawicowe, lewicowe czy centrowe. Wszyscy mówią tym samym językiem. To samo obiecują, że będzie dobrze, a nawet lepiej. Taka wyborcza matryca.

Szukam dobrego sposobu reklamowania się w kampanii. Kabaret nie, ulotki porozrzucane po klatkach schodowych tylko rozwścieczają mieszkańców. Może więc bezpośrednie spotkania z wyborcami?
Zwykle przychodzą na nie lokalni fanatycy, często ludzie w podeszłym wieku, którzy mają czas. Ale nie są to liczne gremia. Na sali raczej pustki. Zwłaszcza młodzieży się nie widzi. A to przecież ich przyszłość.

Może trzeba byłoby lepiej reklamować takie spotkania?

Może, ale wtedy w grę wchodzą większe pieniądze. Na taką promocję trzeba wyłożyć spory grosz, wynajęcie sali, przygotowanie kosztuje. Warto też byłoby sięgnąć po pomoc spin doktora. Ale ci startujący z poza szyldu partyjnego nie mają na to pieniędzy, nie znają spin doktorów. Często na kampanię wykładają własne oszczędności i jeszcze się zapożyczają. Więc to musi mizernie wyglądać.

Przewagę mają ci, którzy już byli...

To prawda, oni mogą pokazać, co zrobili. Trójmiasto ma obsadę wieloletnich prezydentów, którzy - jak się na to patrzy - nie mają większej konkurencji. Poza tym długie sprawowanie władzy powoduje, że powiększa się liczba wdzięcznych beneficjentów, gotowych do podziękowań w wyborach.

Ale za to mówi się o zabetonowaniu lokalnej sceny politycznej przy takich długo urzędujących prezydentach, wójtach, burmistrzach.
Każda klęska deprymuje, więc nikt się do niej nie spieszy. Dlatego kontrkandydatów jest mało, a w niektórych przypadkach wójtowie czy burmistrzowie nie mają konkurentów wcale.

W Gdańsku doszło do ciekawej sytuacji. Czterech kontrkandydatów prezydenta Pawła Adamowicza wydało wspólne oświadczenie, zarzucając mu nadużywanie w kampanii stanowiska.
Wszyscy są w podobnej sytuacji. Wiedzą, że mają małe szanse na zwycięstwo, więc atakują wspólnie. A prezydent rzeczywiście w kampanii otwiera, przecina, nawet zawiesił w urzędzie swój portret, namalowany przez artystkę. Dla ścisłości dodajmy, że powieszono konterfekty wszystkich gdańskich prezydentów ostatniego 25-lecia. Przesłanie podobno było takie, żeby uhonorować wszystkich prezydentów...

Chociaż nie wszystkich powinno się honorować.
A prezydent Adamowicz jest jeszcze w trakcie rządzenia. Kiedy na tę okoliczność odpytywała mnie jedna ze stacji telewizyjnych, zinterpretowałem to mniej więcej tak, że prezydent powiesił swój portret zawczasu, bo nie jest pewny, czy następca to zrobi.

Czy polityka z wysokiej półki może mieć wpływ na wynik wyborów? Pytam o wpadkę marszałka Radosława Sikorskiego.
Podejrzewam, że spora część wyborców nie rozumie, o co poszło. Czemu media rozdmuchały tak tę sprawę. Wielu jest przekonanych, że marszałek powiedział coś, co intuicyjnie od pewnego czasu się wyczuwało. Z tym, że on wplótł jeszcze w to Donalda Tuska. I dlatego zrobiło się takie halo.

Ale zobaczyliśmy polityka, który rano mówił jedno, a po południu wycofał się z tego.
Myślę, że na wybory samorządowe ta sprawa nie będzie miała wpływu.

Jak Pan widzi przyszłość ruchów obywatelskich, które w tej kampanii samorządowej debiutują?
Na razie są one troszkę obok. Ale to odpowiedź na to, że wybrani wcześniej samorządowcy nie do końca działają sprawnie. Że ta przyciężka, oficjalna administracja, ten lokalny samorząd, to cielsko, nie zawsze czuje realne potrzeby mieszkańców i reaguje na miejscowe bodźce. Ta nieruchawość administracji to ogromna przypadłość. Ożywia się ona jakieś pół roku przed wyborami, bo trzeba się pokazać, przypomnieć. Wcześniej, bywa, że traktuje petenta jak natręta. Więc co do ruchów obywatelskich, na razie mieszczą się one w takich kontrkulturowych klimatach. Nie mają ciągłości w działaniu. Ale dopiero zaczynają. Myślę, że za pewien czas mogą przejąć kontrolę w życiu lokalnych społeczności.

Panu się podoba taki pomysł, żeby ograniczyć kadencyjność prezydentów, burmistrzów i wójtów? To byłoby ożywcze. Rozbetonowałoby lokalną scenę polityczną.
Nie mam jednej, gotowej odpowiedzi. Czasami tylko takie długoletnie sprawowanie władzy pozwala na doprowadzenie wielkich projektów do końca. Myślę, że gdyby ograniczyć się do dwóch kadencji, to część polityków byłaby pod presją. Bo po co zaczynać coś wielkiego? Żeby następca wstęgę przecinał? Proszę zobaczyć, jak jest w parlamencie. Na początku kadencji są jeszcze jakieś ambicje, wola działania, a pod koniec widać hamowanie. Nikt nie podejmuje ważnych projektów. Jeżeli byśmy ograniczyli się do dwóch kadencji, to w pierwszej jeszcze coś by się działo, a w drugiej już by się tylko zamiatało i rozglądało za kolejną pracą. Można by oczywiście wyznaczyć jakiegoś delfina, który pociągnąłby rozpoczęte przez nas sprawy. Ale z drugiej strony taka wielokadencyjność betonuje niekiedy układ personalny, kolesiowski, tworzy klientyzm. I nie wiadomo, co z tym zrobić. Tak więc, jak mówi Lech Wałęsa, w tej sprawie są plusy dodatnie i plusy ujemne. Jeśli gospodarz jest dobry, to po co miałby odchodzić? A jeśli zły, to wybory powinny być tym sitem, które oddzieli ziarno do plew. Ale nie zawsze to sito sprawnie przesiewa. I w tym problem.

[email protected]

ZOBACZ NASZ SERWIS SPECJALNY

WYBORY SAMORZĄDOWE 2014 NA POMORZU

Kandydaci, komitety wyborcze, zasady głosowania, okręgi wyborcze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki