Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Zbigniew Mikołejko o synodzie biskupów: Zmiany doktrynalne zachodzą cały czas [ROZMOWA]

rozm. Dariusz Szreter
Prof. Zbigniew Mikołejko: Wypowiedzi hierarchów, choćby przewodniczącego episkopatu, abp. Gądeckiego, pokazały, że schizma czai się w powietrzu i rozmaicie jeszcze może z nią być
Prof. Zbigniew Mikołejko: Wypowiedzi hierarchów, choćby przewodniczącego episkopatu, abp. Gądeckiego, pokazały, że schizma czai się w powietrzu i rozmaicie jeszcze może z nią być Bartek Syta
Ten synod jest częścią procesu, któremu daleko do końca. Trudno zatem powiedzieć, że ktoś wygrał, a ktoś przegrał - twierdzi filozof religii prof. Zbigniew Mikołejko.

Swego czasu bp Tadeusz Pieronek skomentował wybór przewodniczącego episkopatu słowami: "Zamiast słońca wyszedł księżyc". Wydaje się, że wielu komentatorów chętnie powtórzyłoby to samo w odniesieniu do zakończonego w miniony weekend synodu na temat rodziny. W pewnym momencie pojawił się duch odnowy, który następnie przygasł.
To jest bardziej skomplikowane. Jesteśmy u początku pewnego procesu, który nie jest jeszcze zamknięty. Jeśli jednak szukać jakiegoś blasku w tym dość cienistym pejzażu, to można powiedzieć tak: rozpoczęcie debaty publicznej, ujawnienie podziałów, jakie są pośród biskupów świata, bardzo mocnych, radykalnych wręcz niekiedy, pokazanie opinii publicznej, jak układały się głosowania - to jest jakieś światło. A po drugie, tak naprawdę decyzja zapadnie za rok. I na razie mamy do czynienia ze wstępną, dyskusyjną częścią synodu. Zatem odtrąbienie tryumfu przez formację konserwatywno-zachowawczą, zwłaszcza w Polsce, jest stanowczo przedwczesne. Tym bardziej że głosowanie na synodzie odbywa się przy zachowaniu reguły tzw. większości kwalifikowanej, czyli dwóch trzecich głosów. Kategoria "odrzucone" jest tu zatem nie na miejscu, w przypadku gdy na przykład punkt mówiący o "powitaniu" środowisk homoseksualnych został wstrzymany w proporcjach 118 do 62. Nie jest zatem tak, jak napisał portal Fronda, że "kilku biskupów tańczy wokół diabła". Albo, jak to sformułował portal wPolityce: "katolewica z Wyborczej przegrała na synodzie". (śmiech) Nawiasem mówiąc, to pokazuje, że ultramontanie w Polsce, ci najskrajniejsi, traktują sprawę jako rozgrywkę wewnątrzpolską. Że dla nich Kościół uniwersalny jest gdzieś tam, daleko, i nie jest ważny. Że ważne jest zwycięstwo tutaj, władza duchowa tu sprawowana i twarde trzymanie się dotychczasowego porządku, bez żadnych, najmniejszych nawet ustępstw, jak choćby rezygnacja z tego żelaznego języka, którym - niecały przecież Kościół powszechny - mówi o rozwodnikach i homoseksualistach.

Do tej pory polscy hierarchowie stanowczo odrzucali tezę, że podążają w zupełnie przeciwnym kierunku, niż ten, który Kościołowi uniwersalnemu usiłuje nadać Franciszek. Nagle się okazało, że jest inaczej.

Wypowiedzi hierarchów, choćby przewodniczącego episkopatu, abp. Gądeckiego, pokazały, że schizma czai się w powietrzu i rozmaicie jeszcze może z nią być. Oczywiście, polski episkopat nie jest osamotniony. I znajduje przedziwnych sojuszników, np. Roberta de Mattei, ultrakatolickiego intelektualistę, historyka idei, który twierdzi, że Franciszek nie jest papieżem na te czasy - czasy kryzysu, wręcz katastrofy. Jego zdaniem, obecnie jakakolwiek debata absolutnie nie wchodzi w rachubę. Ba, wręcz konieczne jest uchwalenie nowego "Syllabus errorum" - kodeksu "błędów" nowoczesnego świata, łącznie z demokracją, który uchwalił w XIX wieku najbardziej ortodoksyjny, żeby nie powiedzieć: zamordystyczny, z papieży ostatnich dwustu lat, czyli Pius IX. Nawet jeśli będziemy mniejszością, nawet jeśli prawie znikniemy, to i tak racja jest po naszej stronie - głoszą tacy ludzie.

Ale czy nie podobnie uważał Benedykt XVI?
Benedykt miał trochę inny pomysł. Według niego, katolicyzm prawowierny w tym morzu europejskiego neopogaństwa, popkultury, "praktycznego ateizmu" Zachodu - jest skazany na bycie mniejszością. Cóż zatem mu pozostaje? Tworzenie wysp, archipelagów prawdziwego katolickiego sensu, przechowania wartości chrześcijańskich. To jest jednak inna perspektywa, która wynikała z pesymistycznej oceny, ale nie łączyła się z wezwaniem do wojny, do zamiany Kościoła w twierdzę oblężoną i wojującą, do czego nawołują tacy ludzie jak de Mattei czy jeszcze bardziej skrajny Antonio Socci. Jest on autorem szczególnej książki - "Non e Francesco" ("To nie jest Franciszek"), gdzie w pierwszej części pokazuje rozmijanie się Franciszka z prawowiernością, a w drugiej wręcz kwestionuje samą formalność wyboru obecnego papieża.

U nas się mówi delikatniej: to jest odejście od nauki Jana Pawła II.
Długi pontyfikat Jana Pawła II miał różne wątki. Owszem, w sprawach rodzinno-seksualnych był on dość konserwatywny, ale z kolei konserwatyści atakowali go za bardzo szeroki ekumenizm, za wychylenie się w stronę trzeciego i czwartego świata, świata nędzy. A także za encykliki społeczne, porównywane przez nich do doktryny komunistycznej, którą miałby się jakoby tutaj, jako Polak, zarazić. W sumie wielki i długi pontyfikat Jana Pawła II nie był jednoznaczny i nie we wszystkim daje się on wpisać w ten ultrakonserwatywny ton, jaki jest mu przypisywany.

Jak rozumieć ten kierunek, który usiłuje nadać Kościołowi Franciszek? Mówiło się z jednej strony, że jako papież spoza Europy będzie on wykazywać większe zrozumienie dla problemów katolików z innych kontynentów...
Ameryki Południowej, Afryki...

Właśnie, ale przecież to biskupi afrykańscy stanowili największą siłę oponującą przeciw zmianom w podejściu do środowisk homoseksualnych. Zresztą wielu z nich pochodzi z krajów, gdzie homoseksualizm jest przestępstwem.
Oni zostali w takiej formacji ukształtowani. Mało się o tym wie, że pierwszych czarnych biskupów wyświęcał abp Marcel Lefebvre, człowiek, który był ultraortodoksyjny, odrzucał Sobór Watykański II, a ostatecznie doprowadził do konserwatywnej schizmy i został potępiony przez Kościół. Z drugiej strony mamy tradycyjnie wrogi stosunek Afrykanów do homoseksualistów i południowoamerykańską pogardę dla nich. Odmienną od stosunku Indian północnoamerykańskich, którzy w swoich społecznościach znaleźli miejsce dla osób o tych skłonnościach.

A jednak kilka krajów latynoskich, w tym ojczyzna Franciszka, Argentyna, zalegalizowało związki jednopłciowe.

Zrobiły to te kraje, które są mocniej związane z Europą, z tradycją i wzorami Zachodu. I są stosunkowo zamożne: Argentyna, Chile, Urugwaj.

To nie wyjaśnia, czemu Franciszek popycha tę kościelną dyskusję w stronę tematów, które są jednak dużo ważniejsze dla Europy niż reszty świata.
Temat rozwodników i dzieci wywodzących się ze związków pozamałżeńskich, których jest coraz więcej w każdym ze światów, to nie jest temat marginalny. W Polsce na przykład rozwodem kończy się blisko 40 proc. nowo zawieranych małżeństw. Przede wszystkim pewne zamieszanie wprowadza to, że wrzucamy do jednego worka dwie sprawy: problem udziału w życiu sakramentalnym i komunii ducha rozwiedzionych, często zresztą nie z własnej woli, oraz problem miejsca osób homoseksualnych w Kościele. W tym drugim wypadku chodzi o znalezienie innego języka, który by ich nie wykluczał, i ewentualnie o duszpasterstwo dla nich.

Tego ostatniego pomysłu nie odrzuca nawet abp Gądecki.
Nawet i on. W przypadku rozwiedzionych problem dotyczy natomiast dziesiątków, jeśli nie setek milionów ludzi, którzy chcą być katolikami w pełni, a nie wiernymi drugiego czy trzeciego sortu. Którzy chcą istnieć w sposób organiczny w Kościele, a nie na jego obrzeżach. Myślę, że - niezależnie od woli tych lub innych hierarchów - to te właśnie miliony ludzi, miliony katolików, są zasadniczym motorem zmian. I nie da się ich zlekceważyć. Coś trzeba będzie z tym zrobić, bo zbliża się moment, w którym tak zwani wykluczeni zaczną może stanowić większość. Dla Kościoła to jest dramatyczna zmiana. Zresztą proszę zwrócić uwagę: w przypadku zapisu na temat stosunku do homoseksualizmu ten opór konserwatystów był stosunkowo mniejszy. Tylko dwóch osób w istocie zabrakło do przeforsowania tego punktu w pierwotnym brzmieniu. W przypadku dopuszczenia do życia sakramentalnego rozwodników tych konserwatywnych głosów pojawiło się natomiast znacznie więcej. Bo tutaj zmiany mają dotyczyć nie tylko języka czy stylu duszpasterstwa, ale życia sakramentalnego Kościoła. Tu biskupom, nawet tym umiarkowanie liberalnym, nie jest łatwo zmienić swoją postawę.

Niektórzy myśliciele, także spoza Kościoła, jak choćby Leszek Kołakowski, twierdzą wręcz, że Kościół nie może dostosowywać swojej nauki do bieżących potrzeb, bo wtedy traci swoją ponadczasowość.
Znając dwutysiącletnie dzieje Kościoła, wiem, że nieustannie mamy do czynienia ze zmianami doktrynalnymi. Że dogmaty nie spadły z nieba, że nieraz były uchwalane pod presją władców świeckich, cesarzy, a zdarzyło się, że i pod presją wojska w koszarach pod Konstantynopolem. Nie ma czegoś takiego jak odwieczne i niezmienne nauczanie Kościoła. Jest jeden zespół prawd niezbitych: nauczanie i życie Chrystusa. Ale wykładnia nauczania i życia Chrystusa jest historycznie zmienna. Jeśli porównać choćby nakaz celibatu duchownych z XI stulecia ze zdaniami świętego Pawła: "Biskup więc powinien być nienaganny, mąż jednej żony, (…) dobrze rządzący własnym domem, trzymający dzieci w uległości, z całą godnością. Jeśli ktoś bowiem nie umie stanąć na czele własnego domu, jakżeż będzie się troszczył o Kościół Boży"? A podobnie i kapłan (diakon)… Na tym tylko przykładzie widać, jak doktryna i praktyka mocno się zmieniała. To samo może dotyczyć osób rozwiedzionych, zwłaszcza jeżeli się przyjrzeć kontekstowi. Przeciwnicy liberalizacji w tym względzie powołują się na naukę Jezusa: "Co Bóg związał, niech człowiek się nie waży rozwiązać". Dlaczego tak powiedział? Bo rozwody były tylko domeną mężczyzn. Kobieta była ich własnością. Jeśli więc pobożny Żyd chciał się rozstać ze swoją żoną, to brutalnie wysyłał jej list rozwodowy - i było po wszystkim. A ona nie mogła tak uczynić. Czy był wredny, okrutny, niewierny, to on miał wszelkie prawa, a ona nie. Chroniąc kobiety przed taką niegodziwością, samotnością, przed wyrzuceniem poza świat społeczny, religijny czy kulturowy, Jezus wzywa - w zasadzie mężczyzn - żeby przestali się rozwodzić z kobietami. Natomiast w dzisiejszym świecie, świecie równouprawnienia płci, nie ma już potrzeby ochrony kobiet w ten sposób. To tak jak z Mahometem, który zalecał wielożeństwo nie dlatego, że był lubieżny, chociaż kobiety lubił, ale dlatego, że widział podwójny problem. Po pierwsze, kiedy wśród Beduinów rodziło się zbyt dużo niemowląt płci żeńskiej, to oni zakopywali je w piaskach pustyni. Mahomet wzdragał się przed tą obrzydliwą zbrodnią i pragnął ukrócić dzieciobójstwo. Po drugie, wojownicze arabskie plemiona traciły wielu wojowników. Pozostawały po nich wdowy i ktoś musiał się nimi zająć. Czyli Mahomet też dostrzegał problem opieki nad kobietami i po swojemu dostosował do niego prawo. Błąd polega na tym, że te wypowiedzi, wybiórczo wyjęte z kontekstu historycznego czy kulturowego, z archaicznej dość epoki, traktuje się jako prawa wieczyste. Co zaś do Kołakowskiego: faktycznie w pewnym okresie stwierdził on, że Kościół nie powinien się zmieniać, bo się rozpłynie w świecie i straci sens istnienia. Ale czy sens istnienia Kościoła zasadza się na różnicy i przeciwstawieniu światu? Czy może raczej na byciu w świecie? Poza tym sens Kościoła nie jest ponoć związany z doczesnością, tylko z ostatecznym porządkiem, gdzie się pracuje na zbawienie.

Wydawało mi się, że na zbawienie pracuje się poprzez uczynki w doczesnym życiu.
Tak, ale mam wrażenie, że broniąc Kościoła przed rozpłynięciem, w istocie broni się go jako instytucji w tej oto historycznej postaci. A ja jestem sobie w stanie wyobrazić zupełnie inny Kościół. Święty Paweł, nauczając i wędrując, utrzymywał się ze sprzedaży namiotów, a jednocześnie tworzył Kościół - łączył rozproszone gminy w jedną doktrynalną i instytucjonalną całość. I nie chciał, żeby ci ludzie, pierwsi chrześcijanie, wyszli z życia, żeby tworzyli jakieś całkowicie oderwane odeń wspólnoty. Wręcz przeciwnie. I owszem, mieli czas na modlitwę, na zgromadzenia, debaty, ale nie byli zawodowymi kapłanami i nauczycielami Kościoła. Pracowali przy warsztatach, nie tworzyli wyróżnionej kasty. Ta bowiem została wytworzona później i zorganizowana na modłę cesarską. Szaty, rytuały, język łaciński, nawet podział na diecezje - to wszystko zostało zapożyczone z Cesarstwa Rzymskiego w dobie jego schyłku i zgonu. Kościół został więc nowym cesarstwem - a niektórzy chcieliby, żeby tym cesarstwem nadal pozostał. Między innymi o to też się teraz toczy gra. A także o to, że łacińskie pojęcie "religio" - instytucjonalnego "wiązania" wiary w pewien określony sposób - też zaczyna być pojęciem już nieaktualnym. Chrześcijaństwo musi się więc odnaleźć poza owym "religio" - w nowej postaci duchowości. I wybrać, czy ma mieć twarde granice, czy też stopić się z życiem ludzi wiary. Bo być może przyszłość chrześcijaństwa polega właśnie na tym, że nie będzie już tej stanowczej granicy, że nastąpi całkowita prywatyzacja wiary, która nie zostaje przez to unieważniona, ale przybierze inną formę. Ale to oczywiście wyklucza - albo przynajmniej w znacznym stopniu ogranicza - warstwę kapłańską.

Taką wizję często kontruje się argumentem, że przecież Kościoły protestanckie mają inną, zgoła nie cesarską strukturę, są tolerancyjne dla mniejszości seksualnych i rozwiedzionych. A jednak w krajach protestanckich - czy to w Skandynawii czy Wielkiej Brytanii bądź protestanckich landach Niemiec - kościoły są puste.
Dobrze, ale ja bym podał taki kontrprzykład jak Brazylia, gdzie nowe Kościoły protestanckie dynamicznie się rozwijają. Mają się też nie najgorzej w USA, szczególnie wśród Afroamerykanów z Południa.

Skąd te różnice?
To jest szerszy proces. Cywilizacje przychodzą i odchodzą, więc dlaczego z cywilizacją europejską miałoby być inaczej? Europa Zachodnia jest światem, który duchowo słabnie. Nie tylko w sferze religijnej, ale wszystkich wartości uniwersalnych. Na przykład w sferze kultury wysokiej, którą wypiera tandetna popkultura. Europa ma więc kłopot z tożsamością, z odnalezieniem swojego miejsca. Słabnie też w wymiarze demograficznym. I zaciska się wokół niej pierścień ognia: Syria, wschodnia Ukraina, Libia… A ona jest bezwolna, zbiurokratyzowana, ze słabym tętnem życia religijnego. Mam wrażenie, że papież chciałby przyspieszenia tego tętna. I duchowej autentyczności. Franciszek nie jest przy tym rewolucjonistą. On nie głosi brutalnej zmiany, ale otwarcie: swobodę wypowiedzi i wychylenie się ku zwyczajnemu, szaremu człowiekowi z ulicy, rezygnację z władczych, symbolicznych prerogatyw kapłaństwa, z kastowej pychy. W tym momencie mocno feudalny i przywiązany do swoich przywilejów Kościół w Polsce zaczyna czuć się niedobrze. Znika całowanie jego ekscelencji w pierścień i czołobitność, kwestionuje się postawy hierarchów w sprawach wiary i moralności, ich polityczne i społeczne postawy... A biskup zaczyna być traktowany przez wielu ludzi po prostu jako obywatel... Jak jednak powiedziałem na wstępie naszej rozmowy: jesteśmy w trakcie pewnego procesu, który może doprowadzić do przemiany. Orzekanie, że ten wygrał, a tamten przegrał - jest jeszcze niemożliwe. Rozstrzygnięcie nie nastąpiło już teraz, ono będzie trwało latami. Teraz zaś mamy właściwie do czynienia z protokołem rozbieżności i z ich odsłonięciem - co jest też fantastyczne i czego nigdy w Kościele, może poza Soborem Watykańskim II, nie było.
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Prof. Zbigniew Mikołejko o synodzie biskupów: Zmiany doktrynalne zachodzą cały czas [ROZMOWA] - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki