Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łukasz Palkowski: "Bogowie" dopadli mnie znienacka. Pomyślałem: Boże, polityka [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Łukasz Palkowski
Łukasz Palkowski Tomasz Bołt
"Bogowie" oparta na faktach, filmowa opowieść o życiu profesora Zbigniewa Religi, który w latach 80. dokonał pierwszego w Polsce, udanego przeszczepu serca. Obraz zdobył główną nagrodę Złote Lwy na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Gdyni. Od piątku na ekranach kin. - Od początku założenie tego filmu było jasne. Nie ma mowy o pomniku - mówi Łukasz Palkowski, reżyser "Bogów".

Jak Pan wpadł na ślad "Bogów"?
"Bogowie" dopadli mnie znienacka. Dostałem późnym wieczorem telefon z informacją, że za chwilę otrzymam tekst, który mam przeczytać do następnego dnia. I zdecydować, czy się nim zajmę. Zacząłem czytać. Scenariusz był o profesorze Zbigniewie Relidze, o którym naprawdę niewiele wiedziałem. Do tej pory jeszcze się dziwię, jak można było do mnie przyjść z propozycją reżyserowania tego filmu. Podziwiam odwagę producentów (śmiech).

Jaka była Pana pierwsza reakcja podczas czytania scenariusza?
Naprawdę nie wiedziałem, o czym ma być film. Zaczynam czytać i już na pierwszej stronie pojawia się nazwisko Zbigniewa Religi. Opadły mi na chwilę ręce. Pomyślałem: - Boże, polityka. Bo jeśli coś wiedziałem o bohaterze, to z czasów kiedy był ministrem zdrowia w rządzie PiS. Odrobinę zniechęcony, czytałem jednak dalej. Na szczęście okazało się, że akcja osadzona jest w latach osiemdziesiątych. I o politykę nie zahacza. Może się tylko o nią ociera, kiedy chodzi o osiągnięcie celu. Scenariusz, który przeczytałem, wymagał jeszcze troszkę wspólnej pracy ze scenarzystą. I sądząc po reakcjach widzów, była to współpraca owocna. Zadbaliśmy o anegdoty i zabawne mikroscenki.

Chciał Pan uczłowieczyć bohatera?

Nie tyle myślałem o uczłowieczeniu, co o rozhumorzeniu. Ale pewnie to na jedno wychodzi.

My jakoś nie mamy szczęścia do filmów opartych na życiorysach znanych ludzi. Film o Lechu Wałęsie chyba nie całkiem się udał.
Nie rozumiem, jaki może być powód do robienia filmu o żyjącej osobie. Skoro możemy ją oglądać na żywo i oceniać.

I Pan by się nie podjął reżyserowania filmu o Wałęsie?
W żadnym razie.

Dla wielu osób profesor Religa to już postać niemal mityczna. Ten, który przeprowadził pierwszy przeszczep serca, potem pracował nad sztucznym sercem. Nie bał się Pan, że to może wyjść jednak film pomnikowy?
Od początku założenie było jasne - nie ma mowy o pomniku. Chcieliśmy opowiedzieć o buntowniku, o człowieku, który mierzy się z porażką i zmierza niestrudzenie do celu. Chcieliśmy rzucić naszym bohaterem o ziemię, żeby go potem jak najwyżej podnieść.

Czego się Pan podczas pracy nad filmem dowiedział o profesorze?
Dla mnie wszystko było nowością i przygodą. Podczas przygotowań do filmu musiałem się mocno "zaprzyjaźnić" z medycyną, poznać zagadnienia kardiochirurgii. Tej wiedzy mam nadal za dużo i muszę czekać, aż się ulotni. Ale każdy moment na planie był odkrywaniem czegoś nowego. Lubię zaczynać jako tępak, a kończyć jako specjalista. W ten sposób mogę wprowadzać widza w historię. Już w pierwszych kadrach filmu konfrontuję widza z otwartą klatką piersiową. Ja też mniej więcej tak zaczynałem. Zacząłem rozumieć, o czym jest ten film, kiedy spojrzałem z bliska w otwartą klatkę piersiową człowieka. W odległości pół metra od mojej twarzy... fascynujące wrażenie.

Bał się Pan tego momentu? Operator Piotr Sobociński opowiadał o strachu przed takim widokiem.
To z nim stałem nad stołem operacyjnym. Dla niego była to pierwsza operacja, dla mnie już druga. Obejrzałem zresztą cztery, ale niektórzy aktorzy mają na koncie nawet czterdzieści.

Wybór Tomasza Kota był oczywisty od początku?
Nie. Kiedy szukałem pomysłu na to, kto miały zagrać profesora, w głowie nie wyświetlił mi się żaden film.

Ale on przypomina młodszego Zbigniewa Religę.
W żadnym razie. Tomek nie jest prywatnie podobny do profesora. Ale umówmy się, czy był podobny do Ryśka Riedla?

Nie, ale to Kot jak kameleon.
Mieliśmy kilku kandydatów do tej roli. Na pierwszy ogień poszedł Tomek. I tak już zostało. Nie spotkałem się potem z innymi, więc nazwisk nie podaję. A z Tomkiem znamy się od paru lat. Pogadaliśmy najpierw o dupie Maryni, potem o scenariuszu i bohaterze. Nie bałem się tego, że aktor nie przypomina fizycznie bohatera. Bo wiedziałem, że z tym sobie poradzimy. Każdy dobry aktor jest kameleonem. Od tego mamy też charakteryzację.

To co zdecydowało, że Tomasz Kot zagra?
Rozmawiając z Tomkiem wiedziałem, że z nim mogę opowiedzieć o takim Relidze, o jakim chciałem opowiedzieć. Czułem, że z nim będę w stanie zaszczepić humor w tym filmie. Nie taki gagowy, ale delikatny, sytuacyjny. Mamy z Tomkiem podobne poczucie humoru i mimo że w "Bogach" opowiadamy o bardzo poważnych rzeczach, chwilami o tragediach, to udało nam się wprowadzić lekki nastrój. Metodą chaplinowską, której uczyłem się w szkole, czyli dwie sceny śmieszne i jedna smutna, pracowaliśmy nad filmem. Może nie trzymaliśmy się tego schematu kurczowo, ale na podobnej zasadzie to rozgrywaliśmy.

Gdzie się czaiły te największe trudności na planie?
Fantomy, na których pracowaliśmy podczas filmowych operacji stanowiły chyba największą trudność. Nikt z nas nie był do tego przygotowany. Mierzyliśmy się z tym po raz pierwszy w życiu. I to były momenty, które nas najzwyczajniej chwilami przerastały, to mięcho operacji. Ale po pewnym czasie nauczyliśmy się to "jeść" w odpowiedni sposób.

Tomasz Kot opowiadał, że on się uczył przyszywać zastawki do starych fartuchów, żeby opanować to przyszywanie.
Cała ekipa przeszła szkolenie w szpitalach. Uczyliśmy się szyć, podawać i odkładać narzędzia, żeby te ruchy były naturalne. Tak jakbyśmy pracowali w ten sposób od lat.

Anna Religa i syn dali Panu wolną rękę.
Bardzo nam pomagali. Pani Anna udostępniła nam wiele cennych materiałów.

Zdradzała jakieś anegdoty o mężu?
Nie ośmieliłbym się o to prosić. Ale anegdoty opowiadali nam przyjaciele profesora, jego asystenci.

Rodzina profesora obejrzała już "Bogów"?
Oglądała na kilku etapach. Grzegorz Religa, syn profesora, konsultował niemal wszystko, co dotyczy kardiochirurgii - czy właściwe były wskaźniki na monitorach, czy paliły się odpowiednie lampki. Pomagał nam zadbać o takie szczegóły. Dokładnie krok po kroku tłumaczył co, jak i kiedy powinno piknąć, zadrżeć.

Można powiedzieć, że zrobił Pan film historyczny. Bo w kinie lata 80. to już historia.
Usłyszałem nawet, że zrobiłem film kostiumowy, bo kołnierzyki w koszulach były dłuższe niż teraz.

PRL Pan też jakoś musiał zgłębiać.
No tak, ale w tej materii chyba lekcje wszyscy mamy odrobione na długo. Każdy z nas w jakiś sposób tamten czas pamięta. Pewnie gdybym otworzył szafę u rodziców, to znalazłbym w niej stroje jeszcze starsze niż z naszego filmu.
Pierwszy raz był Pan na gdyńskim festiwalu w 2007 roku z "Rezerwatem". I mówiło się o Panu nadzieja polskiego kina.

Siedem lat czekał Pan na drugi poważny film festiwalowy.
Warto było czekać. Ja do tego ostatniego filmu dojrzewałem. To, co mnie cieszy, to fakt, że w przypadku "Bogów" reakcja widowni jest tak samo dobra jak w przypadku "Rezerwatu". Przypuszczam jednak, że gdybym dzisiaj obejrzał "Rezerwat", to chciałbym go pewnie zrobić na nowo. Być może za rok "Bogów" też będę chciał "przekręcić". Dlatego staram się nie oglądać swoich filmów, żeby być zdrowym.

Sonia Bohosiewicz po raz kolejny u Pana zagrała. W "Bogach" ma piękny epizod, kiedy pyta lekarza, czy jej mąż, jeśli będzie mieć serce kogoś innego, nie przestanie jej kochać? Można powiedzieć, że Pan jest ojcem chrzestnym jej kariery.
Albo ona mojej. Nie da się teraz dociec, kto zrobił więcej dla kogo. Sonia dla mnie czy ja dla Soni. Za "Rezerwat" główne laury zbieraliśmy oboje.

Po premierze oddaje Pan swoje dziecko publiczności. I co dalej?
Pyta pani, co dalej po "Bogach"? Teraz mam plany serialowe. Przede mną niezwykły projekt dla TVN. Ale nie mogę powiedzieć nic więcej ponad to, że będzie to kryminał. Fabuła jest ściśle tajna. I mówiąc dalej, popełniłbym przestępstwo wobec umowy, którą podpisałem. Powiem jeszcze tylko tyle, że to jeden z najlepszych tekstów, jakie w życiu czytałem.

Seriale to rodzaj drugorzędnej pracy?
Jeśli ktoś traktuje to drugorzędnie, to znaczy, że jest hochsztaplerem. Podpisując umowę i godząc się na coś, jesteśmy zobowiązani do wykonania tego najlepiej jak potrafimy. W ramach danych nam warunków. Ale zawsze trzeba dać z siebie wszystko.

Gdyby Pan miał zareklamować "Bogów" jednym zdaniem, co by Pan powiedział?
To samo, co mówiłem przy "Rezerwacie". Że mogę obiecać, iż każdy po wyjściu z kina poczuje się lepiej niż kiedy do tego kina wchodził.
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki