Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdańsk: Fundacja karmiła dzieci przeterminowaną żywnością? Interweniuje sanepid i prokuratura

Dorota Abramowicz, Tomasz Słomczyński
www.sxc.hu
Prokuratura bada, skąd się wzięły kilogramy zepsutego jedzenia w zamrażarce placówki prowadzonej przez Fundację. My wysłuchaliśmy opowieści o życiu w placówce. Mówiły dzieci i wychowawcy.

Państwowy powiatowy inspektor sanitarny z Gdańska informuje: - W jednym z pomieszczeń stwierdzono dwie zamrażarki tzw. skrzyniowe, w których znajdowała się niewłaściwe przechowywana żywność. Produkty przechowywane były bez segregacji asortymentowej, stwierdzono także produkty przeterminowane oraz nieoznakowane (...). Ilość produktów, tj. 107 kg, była niewspółmiernie duża w stosunku do liczby dzieci znajdujących się w placówce. Fundacja dopuściła się wielu naruszeń. W przedmiotowej sprawie należy w szczególności podkreślić, że naruszenie przepisów zdrowotnych i sanitarnych odnosi się do najbardziej bezbronnej grupy społeczeństwa - dzieci, które wymagają od organów państwa szczególnej troski i opieki.

Kiedy inspektorzy sanepidu weszli 27 sierpnia do piwnicy placówki prowadzonej przez Fundację w Gdańsku, zobaczyli dwie ogromne, zalodzone i niedomyte zamrażarki. W workach na śmieci i reklamówkach leżały wymieszane surowe mięso, szynka, mielone, kiełbasa, warzywa, pieczywo. Łącznie 107 kg żywności, przeterminowanej, nieoznakowanej, niewłaściwie przechowywanej.

Fundacja prowadzi też drugą placówkę. Tam przeterminowana żywność, między innymi 120 zup w proszku, była zgromadzona w kuchni.
- W wyniku szczegółowej kontroli wszystkich pomieszczeń stwierdzono wiele nieprawidłowości w zakresie żywienia dzieci - wyjaśnia dr Halina Bona, państwowy powiatowy inspektor sanitarny z Gdańska. - W związku z podejrzeniem popełnienia przez członków zarządu Fundacji przestępstwa, narażenia na niebezpieczeństwo dzieci, zawiadomiłam prokuraturę.

Renata Klonowska, prokurator rejonowy Gdańsk Śródmieście: - Przyznam się, że czytając zawiadomienie, byłam zbulwersowana informacją na temat ilości przeterminowanych produktów żywnościowych przechowywanych w obu placówkach. W razie potwierdzenia zarzutów osobom odpowiedzialnym grozi kara pozbawienia wolności do 3 lat.
Kontrole przeprowadzono w placówkach opiekuńczo-wychowawczych, gdzie trafiają dzieci, które nie mogą pozostawać pod opieką rodziców. Fundacja troszczy się o ok. 25 dzieci (część z nich czasowo przebywa w innych ośrodkach). Na pokrycie kosztów pobytu jednego dziecka Fundacja otrzymuje ok. 3300 złotych miesięcznie.

Agnieszka nie wytrzymuje

- Po prostu nie wytrzymałam - mówi Agnieszka Wołoszyk, była wychowawczyni, zatrudniona w Fundacji od czerwca do sierpnia tego roku. - Pracowałam wcześniej w państwowym domu dziecka w Kościerzynie, widziałam, jak tam były traktowane i karmione dzieci. Tu, w Gdańsku, przeżyłam szok.

Zgodnie z przepisami, obiady do placówek miała dostarczać firma cateringowa. Agnieszka wspomina, że firma cateringowa w roku szkolnym dostarczała obiady od poniedziałku do czwartku. W wakacje gotowali je wychowawcy na nocnych dyżurach. A w ciągu tygodnia wielokrotnie żadnego cateringu w placówce nie było. To co dzieci jadły? - My, wychowawcy, bez żadnego przygotowania, gotowaliśmy w kuchni, robiliśmy to w nocy. Braliśmy produkty z zamrażarek - tych samych, w których sanepid odnalazł kilogramy przeterminowanej żywności - mówi Agnieszka.

Kilkoro wychowanków i dwie byłe wychowawczynie mówią jednym głosem: mięso śmierdziało, więc w większości trafiało z talerzy do kosza. A kiedy dzieci nie chciały jeść mięsa, dostawały tylko zupę.

Z rozmów z dziećmi: między kwietniem 2013 roku a czerwcem 2014 roku w obu placówkach doszło do co najmniej czterech zatruć pokarmowych. Dzieci bolały brzuchy, miały biegunkę i wymiotowały. Nie wzywano lekarza, podawano im smectę.
Pani Maria, matka dzieci przebywających w placówce: - Dziewczynki wiele razy skarżyły się na niedobre, zepsute jedzenie. Latem, był to przełom lipca i sierpnia, zadzwonili, bym zabrała Ewelinę do lekarza. Miała silną biegunkę, ze śluzem, bardzo ją bolał żołądek. Pracowałam wtedy jako pokojówka, sprzątaczka, na zmywaku i nie mogłam opuścić pracy. Oni też nie zawieźli Pauliny do lekarza, po trzech dniach jej przeszło.

15-letnia Karolina, która, ze względu na chorobę mamy, spędziła kilka miesięcy w domu należącym do Fundacji, krzywi się, wspominając śmierdzące, przeterminowane śledzie w oleju. Albo "fuzję smaków" autorstwa jednego z wychowawców, który polewał śmietaną ryż z marchewką i groszkiem, i jeszcze posypywał to wszystko cukrem.- Potem rozchorowaliśmy się. Oprócz mnie także 13-letni Piotrek i ośmioletni Marek - mówi Karolina. - Raz wychowawca, który usmażył jajecznicę, został skarcony przez panią Koordynatorkę. Bo jajka są za drogie i mogły być używane tylko do naleśników i ciasta.

Siódma kontrola

Agnieszka Wołoszyk opowiada, jak próbowała interweniować w sprawie jedzenia u prezes J.R. i Koordynatorki. Bezskutecznie. 13 sierpnia złożyła wypowiedzenie. Odeszła z pracy pod koniec miesiąca. Postanowiła jednak tego tak nie zostawiać: - Zawiadomiłam sanepid.

Wcześniejsze kontrole sanepidu nie wykazały nieprawidłowości w domach prowadzonych przez Fundację. Także 25 sierpnia nic nie znaleziono.
- Nie wiedzieli, gdzie szukać - twierdzi inna wychowawczyni, Paulina Popowicz (odeszła z placówki 1 października br.), i pokazuje zrobione telefonem zdjęcie kartki z zeszytu prowadzonego przez wychowawców fundacji w celu wewnętrznej komunikacji. A tam wpis, by w razie spodziewanej kontroli sanitarnej chować przed inspektorami "klucz do kanału".
"Kanał" to piwnica, gdzie stały zamrażarki. Kiedy dwa dni później, w środę 27 sierpnia, na siódmej z kolei kontroli pojawili się inspektorzy sanepidu, Agnieszka, która akurat miała dyżur, sprowadziła ich do piwnic.
- To była masakra - mówi nieoficjalnie jeden z pracowników inspekcji sanitarnej.

Krzyś i inni

Obie wychowawczynie, które pracowały w placówkach Fundacji, opowiadają nie tylko o jedzeniu. Okazuje się, że przeterminowane mięso to tylko wierzchołek góry lodowej. Prawdziwość ich relacji sprawdzamy u samych wychowanków i ich rodziców (którzy, mając ograniczone prawa do opieki, mają stały kontakt z dziećmi, np. zabierają je na weekendy do domu).
Agnieszka Wołoszyk: Pani Dyrektor przywiozła rano chłopca - Krzysia, z drugiego ośrodka fundacji . Miał ok. 8 lat. Pani Dyrektor zamknęła go na dole w pokoju i powiedziała, że ma tam zostać przez dwa dni. Dlatego, że był niegrzeczny. Po jakimś czasie to dziecko zaczęło kopać w drzwi i krzyczeć.

W placówkowym zeszycie dokładne dyspozycje dla wychowawców: "Krzysztof potrzebuje wyciszenia i odizolowania. Z uwagi na dobro dziecka będzie dzisiaj i jutro w pokoju na dole. Proszę, by nie zakłócać jego spokoju". Agnieszka: - Chłopiec zaczął kopać w drzwi i wołać, by go wypuszczono. Nie wytrzymałam. Po wyjściu dyrektorki otworzyłam drzwi, i wypuściłam chłopca z pokoju, łamiąc wyraźny zakaz.

Następnego dnia rano, kiedy Agnieszka schodziła z dyżuru, przyjechała pani Koordynator i chłopiec musiał być z powrotem w pokoju.

Relacja wychowanki, Karoliny: - Z początku pozwalano mi się kontaktować z mamą. Ale później pani Koordynator zaprosiła mnie do biura i zakazała tego kontaktu. Powiedziała, że "z jakiś przyczyn się tu znalazłam", że moja mama i moja babcia stanowią dla mnie zagrożenie. Potem pani Koordynator mówiła mi, że moja babcia, kiedy przyjechała, kreśliła znaki krzyża nad wychowawcami i nad panią Dyrektor, że wyzywała ich. Ja wiem, że to były kłamstwa.

Mama Karoliny: - Córka często mówiła, że coś jest nie tak w placówce, ale dodawała, że nie mogę tego nigdzie zgłosić, bo potem do niej - czyli córki, są pretensje w samej placówce, że "jej mamusia chodzi na skargę".
Karolina: - Pani Dyrektor i pani Koordynator wiele razy mówiły mi: "Tylko nie poskarż się mamusi!". Próbowały przedstawić moją mamę jako osobę nienormalną.

W rzeczywistości mama Karoliny leczy się na depresję, jej choroba jest przyczyną pobytu dziecka w placówce.
Ewelina, 15 lat: Byliśmy latem na biwaku w Mikoszewie. Buntowaliśmy się, nie chcieliśmy tam w ogóle jechać. Przyjechała po nas pani Dyrektor, przed rafinerią zatrzymała samochód, spytała, kto ma kartę miejską. Miałyśmy ją tylko ja i moja trzynastoletnia siostra. Pani Dyrektor, za złe zachowanie, wysadziła nas z bagażami i kazała w ciągu dwóch godzin wrócić do placówki, za obwodnicę. Zagroziła, że jeśli tego nie zrobimy zadzwoni na policję i zgłosi, że uciekłyśmy z domu.
Zgłoszenie na policję ucieczki z domu grozi przeniesieniem do młodzieżowego ośrodka wychowawczego, który dzieci traktują jako "przedsionek poprawczaka".

Agnieszka: - Jednego razu Ewa, po kilku dniach spędzonych "za karę" w innej placówce, wróciła z panią R. do swojej "rodzimej" placówki. Strasznie wtedy płakała, była roztrzęsiona, a naskórek przy paznokciach u dłoni miała poobrywany i obgryziony tak, że leciała jej krew, "do mięsa". Jak się okazało, jechała w aucie na tylnym siedzeniu. Pani R. powiedziała jej, że wiezie ją na policję, że trafi do izby dziecka. Sama pani R. mówiła nam, że Ewa tak się panicznie bała, że jej samochód zakrwawiła, obrywając i obgryzając skórki przy paznokciach. Pani R. powiedziała to, śmiejąc się z Ewy. A sama Ewa słysząc nazwisko pani R., trzęsła się ze strachu.

Trzy szanse

W ostatni poniedziałek zapłakana Ewelina, bez kurtki, w samej bluzie, zadzwoniła do drzwi swojego domu o godzinie 3 w nocy. - Zapomniałam, wracając w niedzielę wieczorem z domu do placówki, zabrać ze sobą kartę miejską i pieniądze na jej doładowanie - mówi dziewczyna. - Pani wychowawczyni zbudziła mnie po 2 w nocy i kazała mi to z domu przywieźć. Poszłam na nocny autobus. Strasznie się bałam, było tak ciemno. W autobusie przysnęłam, kiedy się zbudziłam, nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem musiałam czekać na pustym przystanku na kolejny autobus.

Maria, mama Eweliny: - Nikt z ośrodka nie zadzwonił do mnie i nie powiedział, że córka sama w środku nocy przyjedzie do domu. A gdyby ktoś ją napadł, krzywdę zrobił? Ewelina była przemarznięta, przerażona. Nie puściłam jej z powrotem, wstała przed siódmą i zawiozła kartę z pieniędzmi do ośrodka, a potem pojechała do szkoły.

Od kilku osób słyszymy, że wielokrotnie dzieciom grożono policją, ośrodkami wychowawczymi. Pani Dyrektor powiedziała , że każdy w placówce ma trzy szanse i że jak je "wykorzysta", to zostanie złożony do sądu wniosek o demoralizację (taka procedura może skończyć się umieszczeniem dziecka w młodzieżowym ośrodku wychowawczym) . Dzieci czuły się zastraszone.

Nie wolno skarżyć

W każdej placówce, obowiązkowo, na ścianie wisi kartka, na której widnieją telefony i adresy do instytucji świadczących pomoc krzywdzonym dzieciom. Między innymi do Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie, która to instytucja "monitoruje" pracę placówek.

Karolina: Koleżanka poszła do MOPR na ul. Leczkowa i skarżyła się, że jedzenie jest niedobre i ogólnie, że są złe warunki. Prosiła o anonimowość, obiecano, że nikt się nie dowie. Nie zdążyła z MOPR wrócić do ośrodka, a już pani Dyrektor o tym wiedziała. Krzyczała w kuchni przy kolacji: "Co wam tutaj nie pasuje?" Dziewczynka, która w ten sposób poinformowała MOPR, usłyszała od pani Dyrektor: "Jeszcze raz pójdziesz na skargę, policja będzie wezwana i zostaniesz wywieziona do młodzieżowego ośrodka wychowawczego."

Pani Dorota, mama Karoliny, na początku tego roku poprosiła o przeniesienie córki do innej placówki. - Ze względu na dobro dziecka powiedziałam, że to z powodu lepszego dojazdu do szkoły. Dopiero kiedy zapadła decyzja o przenosinach Karoliny, najpierw córka, a potem ja spotkałyśmy się z panią Aleksandrą Raczyńską, monitorującą z ramienia MOPR domy Fundacji. To chyba był czerwiec tego roku. Powiedziałyśmy o wszystkim, o cateringu, którego nie było, przeterminowanym jedzeniu, o metodach wychowawczych, o braku relacji między wychowawcami i wychowankami.

Karolina jest już w innej placówce, gdzie może bez problemu brać jedzenie z lodówki, kiedy tylko jest głodna, gdzie w rosole jest zwyczajne, świeże mięso i nikt nikogo nie straszy policją i szpitalem psychiatrycznym.

Mama Karoliny: Dopóki moja córka była w placówce Fundacji, myślałam, że to jest normalne, że tak musi być. Dopiero teraz, jak moja córka jest w nowej, normalnej placówce, przejrzałam na oczy... Dlaczego zgodziłam się z wami rozmawiać? Moja córka ma już to za sobą, ale tam wciąż są inne dzieci!

Skarg nie było, sanepid się myli?

Z tego, co mówią dzieci, ich rodzice i wychowawczynie, do MOPR, o tym, co się dzieje w domach fundacji, sygnały docierały co najmniej dwukrotnie. Jaka była reakcja instytucji odpowiedzialnej za funkcjonowanie placówek?

Podczas środowego spotkania z przedstawicielami MOPR słyszymy, że Fundacja miała do tej pory bardzo dobrą opinię. Dzieci z tej placówki były wcześniej w innym domu, "miały tam swoje przeżycia". Po przeniesieniu do placówek Fundacji wiele udało się zmienić na lepsze. Mają o tym świadczyć lepsze wyniki w nauce, poprawa stanu zdrowia, sukcesy w różnych konkursach.
Monika Ostrowska, rzecznik prasowy MOPR w Gdańsku: - Do chwili obecnej, na podstawie współpracy ze szkołami, dziećmi, pedagogami, nie mieliśmy żadnych wątpliwości co do działania placówek Fundacji. Nie mieliśmy też żadnych informacji, jakoby w placówkach podległych Fundacji dochodziło do zatruć.

Elżbieta Omiecińska, kierownik działu pieczy instytucjonalnej, potwierdza, że żadne skargi na domy Fundacji do MOPR nie docierały.

Dlaczego dzieci, które odwiedziły MOPR, miały później z tego powodu kłopoty w placówce? Monika Ostrowska: - Nie sądzę, by ktokolwiek z MOPR informował kierownictwo placówki o wizycie dzieci. Być może kierownik dowiedział się o tym od innego dziecka albo domyślił się...

Relacjonujemy, co pani Dorota i Karolina mówiły o spotkaniu z Aleksandrą Raczyńską.
Aleksandra Raczyńska: - Ani od Karoliny, ani od jej matki nie słyszałam skarg na placówkę. Dziwię się temu, co tu usłyszałam, mam bardzo dobry kontakt z dziećmi, przychodzą do mnie, mają zaufanie. Każdy sygnał od dziecka zawsze traktujemy bardzo poważnie. Jednak zdarza się, że dziecko przychodzi np. ze skargą, że nie ma w czym chodzić, a potem w karcie odzieżowej znajdujemy jego podpisy świadczące o tym, że pokwitowało odbiór 10 sztuk odzieży...

A co z wynikami kontroli sanepidu i doniesieniem do prokuratury? Słyszymy argument, że przecież większość kontroli sanepidu wypadła dla Fundacji pozytywnie, tylko ta jedna wypadła negatywnie. W dodatku przepisy, na które powołuje się PSSE w dokumencie pokontrolnym ( potraktowanie placówek Fundacji jako zakładu żywienia zbiorowego), nie mają odniesienia do małych placówek opiekuńczo-wychowawczych uznawanych przez obowiązującą obecnie ustawę za "gospodarstwa domowe". Ze słów pani mecenas, która pracuje dla MOPR, wynika, że sanepid się myli, a pomyłka wynika z nieznajomości przepisów.

Elżbieta Omiecińska: Sygnały, przekazane przez was, dziennikarzy, są bardzo niepokojące i musimy je zweryfikować. Nie ukrywam, że jesteśmy zaskoczeni.

Zdaniem pracowników MOPR, Fundacja robi świetną robotę.
I jeszcze jedno - udaje nam się ustalić, że J.R., dziś prezes fundacji, jest byłą pracownicą MOPR. Przez prawie trzy lata zajmowała się "pracą z ludźmi", a także usamodzielnianiem rodzin.

Nagonka

Prezes Fundacji J.R. wysłała do nas pismo, w którym nie wyraża zgody na ujawnienie danych osobowych dzieci, danych domów, w których przebywają dzieci oraz nazwy Fundacji. Wszystko "dla dobra naszych podopiecznych". Zarzuty w kwestiach wychowawczych komentuje krótko: - Bzdury, kłamstwo, to nie jest prawda. Twierdzi, że dzieci nigdy nie dostawały do jedzenia nieświeżej żywności i że firma cateringowa wywiązywała się ze swoich obowiązków bez zarzutu. Przeterminowane mięso miało zostać zutylizowane.

Jeśli tak - to skąd całe zamieszanie?
W piśmie, przesłanym przez prezes J.R, czytamy: "Była pracownica placówki (...) , niezadowolona z rozwiązania umowy o pracę, poinformowała media o rzekomych nieprawidłowościach w żywieniu dzieci. Osoba ta, która wielokrotnie podejmowała próbę działania na niekorzyść placówki, między innymi dorabiając klucze do pomieszczeń i zagarniając mienie, nadal usiłuje kontaktować się w sposób natrętny zarówno z obecnymi i byłymi pracownikami oraz podopiecznymi, jak również z ich rodzicami. Placówka zgłosiła sprawę na policję oraz za pośrednictwem kancelarii prawnej wezwała m.in. do naprawienia szkód oraz zaprzestania naruszania dóbr osobistych (...). Wiele wątpliwości i zastanowienia w tej sprawie budzi działalność państwowego powiatowego inspektora sanitarnego z Gdańska, który wcześniej regularnie przeprowadzał kontrole w Placówce, podczas których nie stwierdzał uchybień, aż do dnia 27.08.2014 r., kiedy to na przedostatnim dyżurze w Placówce była zwolniona już z pracy w/w pracownica."

Prezes J.R. w rozmowie z nami: - Wszystko to, cała ta nagonka na moją Fundację, jest sterowana przez jedną osobę, spotkamy się w sądzie, nieprawidłowości zostały spreparowane.

Pytamy, dlaczego kilka osób: wychowawców, rodziców i samych dzieci, mówi to samo, przywołuje te same sytuacje, a ich relacje są zbieżne? Słyszymy od pracownic MOPR, że "tym wszystkim" kieruje jedna osoba. W piśmie z MOPR do redakcji czytamy, że "trudno dawać wiarę czystości intencji i faktycznej chęci pomocy" tym, którzy nas o nieprawidłowościach informowali. Bo trzeba było zawiadomić stosowne organy.

Agnieszka Wołoszyk: - Kogo miałam jeszcze informować? Zgłosiłam sprawę do sanepidu, a o sprawach wychowawczych zawiadomiłam MOPR i Urząd Wojewódzki. Nie miałam i nie mam żadnych powodów, by cokolwiek preparować. Nie zostałam zwolniona z pracy, nie dorabiałam kluczy, nie zagarniałam mienia. Nie chciałam tylko godzić się na to, jak traktowano dzieci.
Wczoraj Agnieszka Wołoszyk wysłała doniesienie do prokuratury w sprawie nie tylko żywienia w Fundacji, ale także "metod wychowawczych" stosowanych w placówkach.

***
Do kontroli w placówkach zobowiązany jest Urząd Wojewódzki.
Obecnie trwa kontrola w jednej z placówek Fundacji, w drugiej zaś kontrola już się zakończyła. Mariusz Jandzio, dyrektor
Wydziału Polityki Społecznej UW w Gdańsku, powiedział, że nieprawidłowości, jakie stwierdzono, nie dotyczą tylko spraw żywieniowych, obejmują również inne sfery. Zaznaczył jednak, że nie są to uchybienia poważne.
- Nie ma tam tragedii, dzieci są "nie za bardzo zaopiekowane", że tak użyję slangu, ale to wszystko jest do naprawienia - poinformował dyrektor Mariusz Jandzio.

Imiona matek i dzieci zostały zmienione. O kontrowersjach wokół miejskiego konkursu, który wygrała Fundacja, czytaj w sobotę w "Dzienniku Bałtyckim".
[email protected], [email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki