Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sylwester Chęciński: Najwięcej troski poświęcam tym filmom, które mi się nie udały [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Sylwester Chęciński
Sylwester Chęciński Paweł Relikowski
Kowalski-Pawlak by o mało co nie przeszarżował roli. A Hańcza-Kargul nie potrafił się nauczyć dialektu. O kulisach powstania "Samych swoich" - opowiada Sylwester Chęciński.

Właśnie odebrał Pan nagrodę Platynowych Lwów na Festiwalu Filmowym w Gdyni, co oznacza najwyższe uznanie środowiska filmowego dla Pańskiego dorobku. A Pan się zżyma, kiedy słyszy "mistrzu".
Zżymam się, bo to słowo jest jak zobowiązanie. Człowiek, słysząc je, od razu czuje, jak mu do mistrza daleko. Kiedy myślę o tym, jak sobie wyobrażam mistrza, to na pewno nie przypomina on kogoś takiego jak ja.

Skromność nieprzyzwoita. Zwłaszcza w ustach człowieka, który zrobił kilka filmów kultowych, uznanych za dobro narodowe: "Sami swoi", "Nie ma mocnych", "Kochaj albo rzuć", "Wielki Szu" czy "Rozmowy kontrolowane".
No nie, pani chce mnie wdeptać. To naprawdę przesada. Nie wydaje mi się, żebym był nieprzyzwoicie skromny. Ale zrobiłem kilkanaście filmów i nie wszystkie były udane. Staram się to oceniać realnie. Aktorzy mówią o mnie "mękoła", bo w filmie nie ma nic za darmo. Robię, jak najlepiej potrafię.

"Sami swoi", z 1967 roku, zostali uznani za polską komedię stulecia. No to jak tu nie mówić o kultowości?
Wiem, że film jest oglądany i lubiany. Ale powodów jego powodzenia szukałbym raczej w okolicznościach.

W jakich okolicznościach?
Wie pani, że ten film dotyczy bardzo ważnego fragmentu w naszej najnowszej historii, przemieszczenia wielu tysięcy ludzi ze wschodu na zachód. Oni tam zostawili swoje miejsce urodzenia, domy, wszystko to, czym nasiąkali latami. Przyjechali na nowe, inne, czasami lepsze i wyższe cywilizacyjnie miejsce. Ale tęsknota, którą przywieźli ze sobą, była w pewnym sensie uniwersalna. Trudno znaleźć rodzinę, która nie ma w swoim gronie kogoś, kto tego nie przeżył, komu to w życiu czegoś nie zamotało, kogo w jakiś sposób nie dotknęło.

Miał Pan jakieś wątpliwości, przystępując do pracy nad tym filmem?

Historia wydała mi się bardzo dramatyczna. Pomyślałem najpierw, że to nie jest temat na komedię. Ale jednocześnie materiał literacki, jaki dostałem, był bardzo atrakcyjny. I pokazywał, że do tych spraw można podejść z innej strony. Przy moich tęsknotach do zrobienia komedii, pomyślałem - czemu nie? Wcześniej o podobnych sprawach zrobiłem film "Agnieszka 46". Przygotowałem się do niego niezwykle pieczołowicie. Zjeździłem całe ziemie zachodnie. Czytałem pamiętniki osadników, wojskowych, nauczycieli. Byłem naładowany tym tematem. Poza tym ja pochodzę z Suśca, wsi pod Tomaszowem Lubelskim, i rozumiałem charakter chłopa, czułem klimat wsi. To wszystko było we mnie. Ja to wszystko znałem.

W tej trylogii dialekt jest bardzo ważny, to, jakim językiem mówią Pawlak i Kargul.
Scenariusz [autor Andrzej Mularczyk - dop. aut.] był napisany literacko. Trzeba więc było znaleźć autochtona, który by czuwał nad tym kotłem gwarowym w filmie. Starałem się, żeby to było jak najbardziej wiarygodne. Bo żeby było śmiesznie, musi być wiarygodnie. Jeśli jest prawdziwie, to dowcip sam wychodzi. Nie trzeba go szukać. Przypomina mi się scena z "Samych swoich", kiedy Pawlak przyciąga Kargula, żeby ten tłumaczył spowiedź umierającej matki niemieckiemu księdzu. Dla Pawlaka to była bardzo poważna, dramatyczna wręcz sprawa. W momencie kiedy on zaczyna przy tym płakać i mówić, że Kargul coś za długo tłumaczy i pewnie mamie grzechów dodaje, to gra bardzo serio. Ale to właśnie jest zabawne.

Obsada to wielki sukces tego filmu. Jak Pan szukał?
Od początku wiedziałem, kto ma być Pawlakiem. I wcale nie myślałem o Wacku Kowalskim, tylko o wspaniałym przedwojennym aktorze Jacku Woszczerowiczu. Już widziałem oczyma wyobraźni ten jego wewnętrzny dynamit, wściekłość, która go rozsadza. Wyobrażałem sobie, jak on patrzy na to jajko i myśli, że to jego kura zniosła i że to jego jajko. Niestety, Woszczerowicz był już wówczas chory i nie mógł przyjeżdżać do nas na plan. Proponował, żebyśmy przenieśli plenery pod Warszawę. Ale na to ja nie mogłem się zgodzić.

A Wacław Kowalski jak się w Pana filmie pojawił?
Zetknąłem się z nim na planie "Agnieszki 46". On tam grał epizod w scenie bijatyki. Zagrał to tak, że był śmieszny, choć nie miał być śmieszny. I kiedy musieliśmy zrezygnować z Woszczerowicza, zdecydowałem się na Wacka. Miał wszystko to, co było potrzebne tej postaci - odpowiedni wzrost, budowę i przede wszystkim ten cudowny dialekt, którym operował, on, tam na Kresach Wschodnich urodzony i mówiący swoim pierwszym językiem. To było w nim wspaniałe. Podczas próby kostiumowej, kiedy zaczął przekładać tekst na dialekt, już wiedziałem, że to jest to. A potem się jeszcze okazało, że on jest także twórczy na planie.

To znaczy?
Opowiem to scenką. Pewnego dnia mówił swój monolog, a potem miał podejść dwa metry do karabinu opartego o ścianę, chwycić go i zamachnąć się na Kargula. Kiedy zobaczyłem, jak on szedł po ten karabin, to natychmiast w kolejnym ujęciu wydłużyłem drogę z dwóch metrów do dwudziestu. On z tym swoim drobnym kroczkiem, z tymi krótkimi nóżkami i z tą głową godnie niesioną był szalenie zabawny. Twórczy był na tyle, że prawie w każdej scenie zmieniał chód. Albo ciągnął nogami, wlókł je po ziemi, albo drobił... To były drobiazgi, które decydowały o tym, że film jest komediowy. Często wymyślałem sceny pod niego. Widziałem, że on się fajnie śmieje. I starałem się, żeby te wszystkie rodzaje swojego śmiechu wykorzystał. Jak w tej scenie, kiedy się śmieje, że ogiera sąsiadowi ukradli... Po pewnym czasie mnie rozgryzł. Zobaczył, jak powoli odsłaniam jego osobiste cechy. I kiedy się zorientował, powiedział tylko: - Ech, ty. Ale w tym powiedzeniu zawarł swój cały serdeczny stosunek do mnie.

A Władysław Hańcza, filmowy Kargul?
Hańcza i Woszczerowicz byli od początku w obsadzie. Kiedy Woszczerowicz nie mógł, zostałem przy Władku. Byłem na niego zdecydowany. Pasował mi do roli. Ale wie pani, co się stało? Kiedy Kowalski zaczął mówić tym dialektem, pomyślałem, że Hańcza też powinien takiego języka używać na planie. Bo przecież Pawlak i Kargul mieszkali za miedzą. Więc nie może być tak, że jeden jest naturalny, a drugi duka, udaje, że jest. To byłby fałsz. A kino fałszu nie znosi. Ale Hańcza był słaby w dialekcie. Bez przerwy mi obiecywał poprawę. Powtarzał, że się nauczy. Mijały tygodnie, a on nadal dukał, więc machnąłem ręką. I liczyłem już tylko na postsynchrony. Ale najciekawsze na planie było zderzenie tych dwóch aktorów. Z jednej strony Hańcza - aktor z wielkim doświadczeniem i dorobkiem, arystokrata teatru, z drugiej strony Kowalski - człowiek, który do tej pory grywał tylko epizody w teatrze, egzamin zdawał eksternistycznie, i to chyba w wojsku. Więc jego pozycja aktorska była o wiele niższa. Hańcza był bardzo szanowany przez ekipę. Kiedy mieliśmy zdjęcia w polu, to jemu przynoszono fotel, żeby mógł odpocząć. A Kowalskiemu nie. Wacek był zresztą takim równiachą i często żartował: - A gdzie krzesło dla mnie? Ale się nie domagał przywilejów. I obserwowanie tego, jak Kowalski rósł na planie, to była frajda. Jak on pięknie aktorsko dojrzewał. No i Hańcza zobaczył, że tego epizodzisty nie da się już lekko traktować. Widzieliśmy, jak Wacek zaczął tamtemu imponować. I jak Władek musiał się naprawdę skupić, żeby mu dorównać.

Kowalski jako Pawlak jest niezwykle wyrazisty.
Ja się bałem tej jego wyrazistości. Tego, żeby pewnych scen nie przegrał. Bo on miał tendencje do szarżowania, tak to się brzydko nazywa. I już na początku, po zaproponowaniu roli, powiedziałem mu wprost: - Słuchaj, jak przegrasz, przerwiemy i przyjdzie na twoje miejsce ktoś inny. I wie pani co? On się tak zakochał w tej roli, tak chciał tego Pawlaka grać, że zlikwidował całą tę szarżę. No i z kolei nie dogrywał. Dopiero po pokazaniu mu pierwszego materiału i przegadaniu pewnych spraw wiedział, jak się za to zabrać.

A Hańcza nie nauczył się jednak dialektu. I ktoś inny podkłada w "Samych swoich" głos Kargulowi. Dopiero w dwóch pozostałych częściach mówi własnym.
Poprosiłem Bolesława Płotnickiego o podłożenie za niego głosu. Postsynchrony wypadły dokładnie w tym czasie, kiedy Hańcza musiał pójść do szpitala. Los nam trochę pomógł, trzeba przyznać.

Jak ten arystokrata teatru zareagował na cudzy głos?
Nie chciał się zgodzić. Wie pani, ja byłem młodym reżyserem, a tu wielki aktor. I ja go bardzo nieśmiało przekonywałem, żeby on się poprawił w dialekcie. Kiedy Hańcza obejrzał siebie z nowym głosem, powiedział, że mu się nie podoba. Po siedmiu latach zdecydowaliśmy się kręcić drugą część, czyli "Nie ma mocnych", i wtedy stwierdził: - O nie, teraz to ja będę mówił swoim głosem. Na to ja odparłem, że chciałem, aby on swoim głosem mówił od początku. Po siedmiu latach już dał radę.

Drugoplanowa rola matki Pawlaka też jest świetna.
Matkę Pawlaka zagrała Natalia Szymańska, aktorka operetki. Była już wtedy na emeryturze. Miała kłopoty z pamięcią, o mówieniu tekstu dialektem nie było nawet mowy. Ale w swojej twarzy miała taką zaciętość i zadziorność, że nikt mi tej matki nie mógł zagrać lepiej niż ona.

Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie - to jedno z kultowych powiedzeń z "Samych swoich" w jej wykonaniu.
Tak, ale tu chciałbym wspomnieć o anonimowych aktorach, którzy nie powinni być anonimowi. Bo głosu matce użyczyła pani Irena Malkiewicz-Domańska, gwiazda przedwojennego filmu. I jak ona to powiedziała: sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie, to ja wiedziałem, że mam film w kieszeni. To było trudne, kiedy się tak na surowo jeszcze oglądało materiały i widziało, że Pawlak mówi cudownie, że to płynie jak poezja do ucha, a reszta duka, udaje, że fałszywe to wszystko, nieprawdziwe. To były momenty, kiedy myślałem, że film będzie do kitu. Ale uspokoiłem się, słysząc kwestię matki w wykonaniu pani Ireny. Jak ta dama przedwojennego kina pociągnęła ją tym swoim głosem. Ona w zasadzie stworzyła tę postać. Bo tamta aktorka dała jej tylko twarz.

"Nie ma mocnych" w tym roku obchodzi 40-lecie.

I znowu bałem się tylko jednego - że będzie mało śmiesznie. Propozycja kontynuacji pojawiła się zresztą dosyć szybko. Ale ja nie od razu się zgodziłem. Wiedziałem, jakie są oczekiwania. Ten drugi film miał być tak udany jak pierwszy. Tymczasem bałem się klapy. Po kilku latach się zgodziłem. I sam film robiłem jak każdy. Z ogromnym przygotowaniem, bo ja inaczej nie umiem. Własne emocje w to włożyłem.

I po raz kolejny był sukces, podobnie jak przy "Kochaj albo rzuć".
A my znowu byliśmy tak samo tym sukcesem zdziwieni, bo takie sytuacje nie zdarzały się często.

Na swoim koncie ma Pan także "Rozmowy kontrolowane" ze Stanisławem Tymem, kontynuację "Misia". Ale Pan postanowił to zrobić po swojemu.
Nie miałem z tym najmniejszych problemów. Wiedziałem, że będę to robił inaczej i uprzedziłem Staszka, bo on napisał scenariusz, że zrobię to inaczej niż Bareja. Staszek Tym też musiał być na planie, bo grał główną rolę i był II reżyserem. I jeśli jakaś scena nie do końca mi się podobała, kiedy czułem, że są szwy, wystarczyło, że powiedziałem: - Stasiu, tu jest zbyt nudno, tu za długo, i on to zmieniał. Pięć minut mu wystarczyło.

Pan swój film "Katastrofa" uważa za swoją katastrofę zawodową, w pewnym sensie.
Bo ten film mi nie wyszedł. Potencjał scenariusza był o wiele głębszy niż mi się to udało zrealizować. Poza tym film miał cały szereg mankamentów, złe ustawienie dramaturgii, źle rozwinięty wątek miłosny. To wszystko moja wina. Nie mogę zwalić na scenarzystę ani na nikogo innego z ekipy. Chociaż sama historia była świetna. Opowiadała o tym, jak zawalił się wiadukt. A wcześniej było uroczyste otwarcie, przypinanie wstęg i wypinanie piersi do zasług. Ale po katastrofie nie było winnego. Trzeba było znaleźć kozła ofiarnego i znaleziono. To film sprzed niemal pół wieku, ale temat jest cały czas aktualny. I tak mi tego trochę żal, że ostatnio zacząłem myśleć - a dlaczego by jeszcze raz nie nakręcić? Ale na razie tylko sobie zadaję pytanie.

Czy z tych wszystkich filmów jakiś jest dla Pana szczególny? Czy może jak dobry ojciec kocha Pan wszystkie dzieci?
Bardziej odpowiada mi ten drugi wariant i jak dobry ojciec ze szczególną troską pochylam się nad tymi filmami, które mi nie wyszły.

Sylwester Chęciński - ur. w 1930 r. Absolwent łódzkiej PWSF. Jego pierwszym filmem była "Historia żółtej ciżemki" (1961). W latach 1967-1977 zrealizował trylogię komediową: "Sami swoi", "Nie ma mocnych" i "Kochaj albo rzuć". Pierwszy z tych filmów uznany został za polską komedię filmową stulecia. Inne jego cenione obrazy to "Wielki Szu" (1982) oraz "Rozmowy kontrolowane" (1991) - sequel kultowego "Misia" Stanisława Barei.
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki