Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Burzliwa historia rodzin Rekowskich i Sitków

Jacek Sieński
Mimo podeszłego wieku Agnieszka i Wacław Sitkowie wciąż prowadzą w Gdańsku zakład kaletniczo-rymarski
Mimo podeszłego wieku Agnieszka i Wacław Sitkowie wciąż prowadzą w Gdańsku zakład kaletniczo-rymarski Przemek Świderski
W losach rodzin Rekowskich i Sitków mieszczą się bohaterskie czyny z lat okupacji niemieckiej, powojenne komunistyczne represje, ale też dzieje lokalnego rzemiosła.

Zakład rymarsko - tapicersko - siodlarski w Gdyni przy ul. Świętojańskiej Leon i Jadwiga Rekowscy otworzyli w roku 1935. Nad morze, do nowo budowanego miasta, przenieśli się z Chojnic, w których od 1922 r. prowadzili warsztat podobnej branży. Dziś działalność firmy kaletniczo-rymarskiej, po wojnie przeniesionej do Gdańska, kontynuują Agnieszka, z domu Rekowska i Wacław Sitkowie oraz ich córka Joanna Górska i syn Janusz Sitko.

Początek nowego życia

- Do Gdyni, w 1933 roku, najpierw przeprowadziła się moja mama, bo w mieście mieszkał już jej brat - opowiada Agnieszka Sitko. - Zajęła się prowadzeniem sklepu mięsnego przy ulicy Świętojańskiej. Potem na przeniesienie do Gdyni zdecydował się ojciec. Założył firmę, która składała się z zakładu rymarsko-kaletniczego i sklepu przy ulicy Świętojańskiej 75, zakładu kaletniczego i sklepu przy ulicy Świętojańskiej 137 oraz zakładu tapicerskiego przy ulicy Lipowej. Interes rozwijał się bardzo dobrze, zatrudniali więc wielu pracowników.

Od czasu do czasu trafiały się prestiżowe zamówienia. Firma wykonała m. in. meble tapicerowane (kanapy i fotele), które miały trafić na transatlantyckie statki pasażerskie Batory, Piłsudski i Sobieski budowane z myślą o Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe SA.

- Na meble niespodziewanie natrafiliśmy na początku lat 90., na wczasach w Ośrodku Szkoleniowo-Wypoczynkowym PKO BP w Juracie - wspominają państwo Sitkowie. - Byliśmy tam jeszcze raz, w ubiegłym roku, ale meble już zniknęły, a nowy personel ośrodka nie wiedział, co się z nimi stało.

Tryumf konspiratorów

W obliczu wojny rodzina pani Agnieszki wyjechała koleją z Gdyni. W mieście pozostał ojciec, zaś ona z matką i czwórką rodzeństwa chciała się dostać do Baranowicz. Mieszkał tam brat mamy.

- Dotarliśmy tylko do okolic Warszawy, gdzie pociąg został zbombardowany przez lotnictwo niemieckie - wspomina. - Straciliśmy wszystkie rzeczy. Potem tułaliśmy się jakiś czas i w końcu powróciliśmy do Gdyni furmanką kupioną po drodze przez mamę.

W okresie okupacji Rekowscy z piątką dzieci mieszkali w jednym pokoju, jaki pozostawili im Niemcy. Natomiast warsztat nadal funkcjonował w baraku znajdującym się na podwórku za dawnym zakładem przy ul. Świętojańskiej 137. W ostatnich latach wojny w jego piwnicy odbywały się konspiracyjne spotkania harcerzy z Tajnego Hufca Harcerzy w Gdyni. Ustalali oni i nanosili na niemieckie mapy sztabowe pozycje umocnień obronnych, okalających miasto, nazwanych przez okupantów Festungring Gotenhafen.

W ramach akcji wywiadowczej B-2 harcerze dostarczyli je nacierającym na Gdynię wojskom radzieckim, w czym swój udział miała rodzina Rekowskich. Jedną z kluczowych ról w przeprowadzaniu akcji B-2 odegrał Joachim Joachimczyk, brat Jadwigi Sitko, legendarny żołnierz AK i uczestnik powstania warszawskiego, który uciekł z niewoli, po czym przedostał się do Gdyni. Dzięki tej akcji nastąpiło szybsze wyzwolenie miasta. Uniknięto też jego zniszczenia w wyniku działań wojennych. Zminimalizowano też straty w ludziach. W 1965 r. zasługi gdyńskich harcerzy w wyzwoleniu Gdyni potwierdził... marszałek ZSRR Michaił Katukow.

- Klapy w podłodze, zamykającej wejście do piwnicy pod warsztatem, pilnował pracujący w nim mój ojciec - wspomina Agnieszka Sitko. - Wpuszczał tylko znane mu dobrze osoby, m. in. harcerzy Jana Góreckiego i Jana Pociejkę oraz Joachimczyka. Ojciec, gdy dowiedział się, że plany obrony niemieckiej trzeba przenieść skrycie prze linie niemieckie, uszył z namiotowego płótna plecak z podwójnym dnem. Zaniosłam go osobiście i wręczyłam harcerzowi Józefowi Wawrzyńczykowi, po przejściu z duszą na ramieniu ulicą Świętojańską, prowadząc za rękę małego brata Janusza. W plecaku, który dziś jest eksponatem na wystawie w Muzeum Miasta Gdyni, plany umocnień przeniosła przez linię frontu Mieczysława Oleszakówna, 21-letnia harcerka nosząca pseudonim konspiracyjny Przelotny Ptak.

Komuniści i ks. Hilary

Agnieszka Sitko uważa, że jej rodzicom należy się nazwanie ich nazwiskiem którejś z ulic Gdyni. Bo, podobnie jak brat mamy, mający swoją ulicę, zasłużyli na to działalnością w czasie wojny i okresie już powojennym, gdy byli prześladowani przez władze PRL. Jadwiga Rekowska zawsze niosła pomoc ludziom potrzebującym. W 1945 r., przed zakończeniem wojny, do kroczenia wojsk radzieckich do Gdyni, razem z mężem ukrywali w piwnicy warsztatu i otoczyli opieką więźniów obozu w Stutthofie, którzy zbiegli z transportu.

Po wojnie działała w gdyńskiej organizacji charytatywnej Caritas, współpracując z jej kapelanem, legendarnym księdzem prałatem Hilarym Jastakiem. W 1949 r. Urząd Bezpieczeństwa aresztował księdza pod pretekstem wykrycia nieprawidłowości w organizacji i działalność szkodliwą dla komunistycznego państwa. Aresztowano także jego matkę. Taki sam los spotkał Jadwigę Rekowską (w 1973 r. w uznaniu długoletnich i wyjątkowych zasług dla Kościoła katolickiego Watykan odznaczył Orderem Benemerenti). W tym samym roku Sitkowie przejęli zakład po Rekowskich.

Skazani na tułaczkę

W roku 1945 Rekowscy nabyli działkę przy ul. Migały (dzisiejszej ul. Wójta Radtkego) z pawilonem mieszczącym cztery sklepy. Po roku 1946 władze komunistyczne przystąpiły do "bitwy o handel" mającej doprowadzić do likwidacji prywatnego sektora gospodarki. Jej ofiarą stali się m. in. rzemieślnicy. Rekowskich, prowadzących wówczas warsztat przy ul. Świętojańskiej 75, zaczęli nękać kontrolerzy sprawdzający skrupulatnie przychody i ilość zmagazynowanych surowców. Na krótko aresztowano Leona Rekowskiego. W końcu wymierzono mu wysoki domiar podatkowy i zabrano wszystko, co znajdowało się w warsztacie. Do tego upaństwowiono działkę przy ul. Migały, którą przejęło przedsiębiorstwo Dalmor. W 1949 r. Rekowscy zostali wysiedleni z Gdyni i jako element niepewny politycznie otrzymali zakaz zamieszkania w strefie nadgranicznej, do której wówczas zaliczano Trójmiasto.

- Po wysiedleniu z Gdyni zaczęła się tułaczka naszej rodziny - mówi Agnieszka Sitek. - Najpierw zamieszkaliśmy w kurniku przy obecnym Trakcie Świętego Wojciecha, a potem w cieplarni przy cmentarzu we Wrzeszczu. Pamiętam jak tata pchał przed sobą wózek z paskami i torbami, które sprzedawał na rynku w Gdańsku Wrzeszczu. Wytwarzaliśmy je całymi dniami z odpadów kupowanych w Sopockich Zakładach Wyrobów Galanteryjnych Sopotplast. W 1956 r. poznałam mojego męża Wacława, a po roku wzięliśmy ślub w katedrze oliwskiej. Pracował on wtedy w porcie gdyńskim na stanowisku kierownika rejonu przeładunkowego. Z czasem nauczył się zawodów kaletnika i rymarza, pomagając w warsztacie oraz zdobył uprawnienia zawodowe. W 1967 r. zrezygnował z zatrudnienia w porcie i podjął pracę w naszej firmie.

Dom na gruzach

Po odwilży politycznej, w 1957 r. Jadwiga Rekowska, która w najtrudniejszych momentach życia nie załamywała rąk, wywalczyła działkę przy ul. Lawendowej 9 w Gdańsku. Przyznano ją w ramach rekompensaty za wysiedlenie z Gdyni. Na działce leżał gruz po zrujnowanej kamienicy. Po jej uprzątnięciu rodziny Rekowskich i Sitków ustawiły barak mieszczący warsztat oraz pomieszczenie mieszkalne. Wyroby sprzedawano na targu. Potem mozolnie wznoszono dom, w którym najpierw urządzono warsztat i sklep, bo trzeba było zarobić pieniądze na prace i materiały budowlane. Później dobudowano piętra z mieszkaniami. Cegły pochodziły z rozbiórki, a cement ze skromnych przydziałów przyznawanych za pośrednictwem gdańskiej Izby Rzemieślniczej.

- W latach 70. i 80. nie mieliśmy kłopotu ze zbytem produktów, a ze zdobywaniem reglamentowanych materiałów przydzielanych przez cech - przypomina Wacław Sitko. - Było wielu klientów, którzy kupowali torby, a od sierpnia ustawiały się kolejki po tornistry. Dziś rynek zalany jest często tandetnymi i tanimi wyrobami. Do tego nie ma już dużych stoczni i innych zakładów, których pracownicy byli naszymi klientami. Najczęściej świadczymy usługi, naprawiając torby, torebki i plecaki oraz przebijając dodatkowe dziurki w paskach. Wytwarzamy też psie obroże, kagańce i smycze. Dla członków historycznych grup rekonstrukcyjnych wykonujemy repliki plecaków wojskowych czy ładownic z epoki napoleońskiej. Poza tym realizujemy zamówienia od zagranicznego zleceniodawcy na paski skórzane. To wszystko pozwala nam jeszcze prosperować.

Kaletnictwo i rymarstwo są zawodami zanikającymi. Oprócz konkurencji producentów z Dalekiego Wschodu produkujących masowo tanie wyroby wynika to z niechęci młodzieży do nauki profesji, które są rękodziełem.

- Niegdyś szkoliliśmy uczniów. Dzisiaj młodzi ludzie wolą uczyć się mechaniki samochodowej lub fryzjerstwa - dodaje Wacław Sitko.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki