Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Olaf Lubaszenko: Bycie dowcipnym pistoletem strasznie mnie znużyło [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Olaf Lubaszenko w Gdańsku na Festiwalu Dobrego Humoru
Olaf Lubaszenko w Gdańsku na Festiwalu Dobrego Humoru Tomasz Bołt
- Przyjąłem pełną pokory koncepcję na życie, że mogę docierać do ludzi tylko poprzez codzienną, ciężką pracę w teatrze. I w ten sposób budować swoją skromną pozycję, niekoniecznie potrzebując do tego milionowej widowni - mówi Olaf Lubaszenko, aktor i reżyser, w rozmowie z Ryszardą Wojciechowską.

Żachnął się Pan, kiedy powiedziałam o Pana powrocie na scenę...
Żachnąłem się, ponieważ ja z tej sceny nie schodziłem. Cały czas występuję w teatrze. Tylko mniej udzielałem się w medialnym obiegu. W ostatnich latach dość często odmawiałem wypowiedzi oraz wywiadów. Ale w końcu uznałem, że trzeba tego byka chwycić za rogi. Proszę mnie jednak zrozumieć, nie chcę tego, co niedawno o sobie powiedziałem, rozmieniać na drobne. Chcę, żeby wypowiedzi na tematy, które są dla mnie ważne, były rzeczywiście ważne dla mnie. Nie chciałbym o tym bez przerwy mówić. Bo wówczas może powstać wrażenie, że z moją głową jest coś nie tak.

Powiedział więc Pan o swojej depresji dwa razy i na tym koniec?
Tak bym to sobie wymarzył.

Ale opłacało się to wyznanie? Nie żałuje Pan tego?
Poczułem się z tym lepiej. Nie chciałbym jednak ze swoich zdrowotnych spraw robić refrenu, w kółko powtarzanego. Uznałem, że jestem winien to wyznanie ludziom, którzy przyglądają się od lat mojej pracy. Tym, którzy patrzą na mnie z sympatią, i tym, którzy to robią z irytacją. Funkcjonowanie w publicznym obiegu, czy tego chcemy, czy nie, wiąże się również z rozmową na temat naszego wyglądu i kondycji. Wygląd to nasze narzędzie pracy i dlatego udzieliłem dwóch wywiadów na ten temat. Ale nie chcę z tego opowiadania o swojej kondycji zdrowotnej zrobić sposobu na życie.

Mówiąc o Pana powrocie na scenę, miałam na myśli też to, że unikał Pan tak zwanego życia ściankowego, celebryckiego. A dziś, jak człowieka nie ma na ściance czy w kolorowej prasie, to nie ma go wcale...
Nigdy specjalnie nie bywałem. A teraz jeszcze bardziej unikam obecności. Bo ona się wiąże nie tylko ze ścianką i czerwonym dywanem, ale z byciem bez przerwy błyskotliwym. Dalajlama wcale nie jest błyskotliwy. Mówi powoli, może nawet przynudza. Ale mówi piękne rzeczy.

Poczucie humoru Pana nie opuszcza.

Bo też nie może opuszczać.

Poczucie humoru to rzecz konieczna do tego, żeby trwać w świecie, w którym całkowicie zacierają się granice między tym, co dobre, co złe, pomiędzy systemami wartości. Już wszystko zostało ośmieszone, sprowadzone do parteru. Po kolei znikają autorytety, świętości, obszary tabu, które jeszcze niedawno nie pozwalały o wszystkim mówić. Dzisiaj wszystko jest dozwolone. Więc w tym świecie poczucie humoru jest niezbędne, żeby sobie w nim radzić.

Pan jest przeciw takiemu obśmiewaniu wszystkiego i wszystkich, takiej jeździe po nazwiskach.

Nawet najzabawniejsza formuła jakiejś biesiady kabaretowej nie jest usprawiedliwieniem dla ataków personalnych czy żartów związanych z konkretnymi osobami. Jeżeli przypomni pani sobie cykl programów do dziś uważanych za ideał inteligentnej rozrywki, czyli Kabaret Starszych Panów, to dam sobie rękę obciąć, że tam nie było żadnego ataku ad personam. Jeśli chcieli kogoś wyśmiać, to wymyślali w tym celu fikcyjne postaci, zabawne nazwiska i na tym sobie używali. To wymagało pewnego wysiłku, finezji. Dzisiaj czasy temu nie sprzyjają. Dlatego patrzymy z tęsknotą na tamten stary kabaret.

Pan tęskni?

Nie myślę o nim bez przerwy. Ale brakuje mi, nie tylko w kabarecie, sposobu myślenia na wyższym poziomie wyrafinowania. Wydaje mi się, że jeżeli bez sprzeciwu będziemy się zgadzać na przekraczanie kolejnych granic, to w którymś momencie stracimy kontrolę nad światem. Pewnych rzeczy trzeba bronić.

Troszkę to staroświecko brzmi.

Może jestem staroświecki. Ale wydaje mi się, że gdybym miał zostać w tej całkowitej mniejszości, a może nawet gdybym miał być sam, to i tak będę bronił własnych przekonań. Zresztą bycie w głównym nurcie, w tzw. mainstreamie, nie bardzo mnie pociąga. Jeszcze do niedawna nosiłem w kieszonce marynarki różnokolorowe poszetki, czyli chusteczki. Ale mniej więcej rok temu zauważyłem, że zrobiła się na nie moda. I przestałem nosić. Myślę, że życie nie polega na tym, żeby robić to, co wszyscy.

Pan tak wcześnie zaczął pracować, że mógłby już sobie spokojnie zafundować emeryturę. Jako 13-latek zagrał Pan w serialu o Kamilu Kurancie.
33 lata temu.

Następnie była kolejna duża rola w "Krótkim filmie o miłości", a potem rozsypał się worek z filmami, w których Pan grał i które reżyserował. Można powiedzieć, że to było bardzo intensywne życie.
Tak, i niewykluczone, że pewnego rodzaju uczucie zużycia, które mi towarzyszyło przez kilka lat, pewnie z tego się wzięło. To nie jest zbyt odkrywcze, co teraz powiem. W życiu nie jest dobrze, kiedy rzeczy dzieją się zbyt szybko, gwałtownie. Jeśli nie znamy umiaru, podążamy za falą, która nas niesie, bez refleksji i wytchnienia. Wtedy zawsze płacimy za to mniejszą lub większą cenę. Kiedy ta zapłata nastąpi, to zależy od naszej indywidualnej odporności. Optymistyczne jest tylko to, że nie mamy do czynienia z procesem nieodwracalnym. Że akumulatory znowu można naładować. To dopiero brzmi staroświecko... Ale wie pani co, bycie takim dowcipnym pistoletem, który udziela błyskotliwych odpowiedzi, strasznie mnie znużyło. To jedna z tych zmian, które w sobie pielęgnuję. Ja już wiem, że to, co prawdziwie wartościowe, wcale nie musi być błyskotliwe.

Panu aktorstwo nie wystarczyło. Ten zawód nie wciągnął Pana na dobre.
Teraz już wciągnął. Cały czas się zastanawiam, skąd miała pani poczucie, że się wycofałem. Przecież reżyseruję sztuki w teatrze, gram. W aktorstwie rozsmakowałem się dopiero wtedy, kiedy zacząłem je rozumieć. Wszystko, co było w młodości, szło siłą rozpędu. Za mało było czasu na refleksję. Teraz nie narzekam. Wie pani, aktorstwo to piękny zawód, w którym naprawdę każdego dnia możemy wszystko wygrać albo wszystko przegrać. Okrągła formułka, ale prawdziwa. Każda rola, każdy film to taka wspinaczka od nowa. Choć startujemy za każdym razem z innego pułapu. Bo coraz więcej o sobie wiemy i przede wszystkim coraz więcej wiemy o swoich ograniczeniach. Tym zawodem nie można się znudzić, bo nie można się go nauczyć tak do końca. Znudzić można się tylko tym, co może nam spowszednieć. Czymś, co mamy w małym palcu. Aktorstwa nie można mieć w małym palcu.

Pracuje Pan teraz nad jakimś filmem?

Pracuję nad spektaklem w teatrze. W ciągu roku wyreżyserowałem dwie sztuki. Teraz zagram w sztuce Marka Rębacza. Ale tym, co mnie zajmuje przez cały rok, jest Festiwal Gwiazd w Międzyzdrojach.

Z jednej strony, unika Pan tej celebry, a z drugiej - prowadzi festiwal, który ma w nazwie gwiazdy.
I chce pani zapytać, czy nie ma w tym sprzeczności?

To też, ale co się, Pana zdaniem, kryje pod pojęciem gwiazda?
Kiedy Festiwal Gwiazd tworzyli Waldemar Dąbrowski, Jan Kulczyk i profesor Adam Myjak, który odpowiadał za jego stronę artystyczną, w tej nazwie było coś żartobliwego, takie przymrużenie oka. Ojcowie założyciele zdawali sobie sprawę, że to nie jest Hollywood ani Cannes czy 5 Aleja w Nowym Jorku. W tamtych czasach, w połowie lat 90. show-biznes w naszym kraju nie był jeszcze tak rozbestwiony jak dzisiaj. Nie było tej całej przygnębiającej otoczki tabloidowej, tych plotkarskich portali, internetu z jego dobrymi, ale też złymi stronami, takimi, na których się wyżywają trolle i hejterzy. Teraz słowo gwiazda nabrało innego znaczenia.

Kogo możemy nazywać w Polsce gwiazdą?
Myślę, że na pewno Marylę Rodowicz. Tak się złożyło, że Maryla Rodowicz pojawiła się w tym roku jako gwiazda naszego festiwalu. Proszę sobie wyobrazić, że nigdy, w całej swojej karierze, nie wystąpiła w Międzyzdrojach. I jak tylko się o tym dowiedzieliśmy, postanowiliśmy to nadrobić. To jest przykład gwiazdy, co do której nikt nie ma wątpliwości. Ale myślę, że Krystyna Janda czy Bogusław Linda udowadniają, że gwiazdą można być też w naszych realiach.

Przewrotnie zapytam - a Olaf Lubaszenko?

Od lat robiłem wszystko, żeby usunąć się z tej linii frontu. Nigdy nie chciałem brać udziału w takim pojedynku. Przyjąłem pełną pokory koncepcję na życie, że mogę docierać do ludzi tylko poprzez codzienną, ciężką pracę w teatrze. I w ten sposób budować swoją skromną pozycję, niekoniecznie potrzebując do tego milionowej widowni. Dla mnie wyzwaniem jest to, że w miesiącu mogę zagrać 12 czy 15 razy dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi. I ten rodzaj kontaktu mi odpowiada. Wiem, że jeżeli ja się spiszę, to ci ludzie wrócą do teatru. I zapamiętają mnie jako faceta, który się starał.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki