Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wygrał walkę z rakiem. Złożył porsche na ołtarzu

Redakcja
Sfinansowany przez Tadeusza Kulczyckiego remont objął prezbiterium i ścianę frontową.  Teraz, w kopule nad ołtarzem, jest nieboskłon, z konstelacjami świetlnymi
Sfinansowany przez Tadeusza Kulczyckiego remont objął prezbiterium i ścianę frontową. Teraz, w kopule nad ołtarzem, jest nieboskłon, z konstelacjami świetlnymi Grzegorz Pachla
Człowiek nigdy nie wie, czego nie wie. Czasem wystarczy drobiazg, by życie kompletnie się przemeblowało. Jak trafnie ktoś zauważył: Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach.

On też nie przewidział tąpnięcia. Choroba go na chwilę przystopowała, ale nie odmieniła. Dalej żył w biegu. Nawet podczas chemioterapii specjalnie się nad sobą nie rozczulał. Z wenflonem w ręku dzwonił, załatwiał, organizował, dopieszczał. Potem - szpital, kroplówka, łóżko i - znowu praca.
Dopiero w Lourdes wszystko się zmieniło.

- Nie jestem jakimś zdewociałym facetem, na którego nagle spłynęła łaska Boża - podkreśla Tadeusz Kulczycki. - Owszem, wierzącym i praktykującym, raz w tygodniu msza, raz w roku wyjazd na Jasną Górę, ale bez przesadnej manifestacji. Jestem człowiekiem czynu, biznesmenem twardo stąpającym po ziemi, z własną restauracją i hotelem oraz z mercedesem klasy S.

- Miał pan też porsche…
- Porsche to była taka osobista zabawka. Marzenie, które w końcu udało się zrealizować. Kupiłem, pozachwycałem się i sprzedałem. Powiem pani w zaufaniu, że na remont kościoła nie wystarczyło, koszty okazały się trzykrotnie większe niż przewidywaliśmy. Ale skoro tę inwestycję zacząłem, to musiałem skończyć. Niech pani spojrzy - ładnie? Przecież to jest warte każdych pieniędzy!
- A dlaczego wybrał pan kościół pw. św. Antoniego Padewskiego w Gdańsku Brzeźnie?
- Z powodu księdza Bernarda Zielińskiego, który jest tu proboszczem. On mi pomógł, gdy tego najbardziej potrzebowałem. Pomógł emocjonalnie. To on zabrał mnie do Lourdes. Wbrew mojej woli, zarezerwował bilety na samolot, postawił przed faktem dokonanym. Niezręcznie mi było odmówić, ale tak byłem na niego zły, że nie odzywałem się aż do Paryża. Wydawało mi się, że nie mam czasu na takie rzeczy i że nie mam takiej potrzeby.

Polecieli w szóstkę. Ksiądz Bernard i piątka osób na życiowym zakręcie.
- O tym, że to miejsce niezwykłe, wiedziałem od pierwszej chwili. Od pierwszej mszy, którą ks. Bernard dla naszej piątki tam odprawił. Myślę, że to było ważne: Ta kameralność, intymność. Z księdzem mieszkałem w jednym pokoju, dużo rozmawialiśmy, bo ja miałem wtedy wiele dylematów. On otwierał mi oczy, uczył na nowo funkcjonowania w świecie. Nie przypuszczałem, że mnie, dojrzałego mężczyznę, zdoła to wszystko tak poruszyć.
Po roku znów pojechał na pielgrzymkę. Utwierdził się w przekonaniu, że to miejsce pełne cudów. Nic dziwnego, że każdego roku przyjmuje 7-8 mln pielgrzymów. Dwa razy tyle co Częstochowa.

Gdy człowiek prowadzi własny biznes, to musi o niego dbać. Pilnować świątek i piątek, bez ustanku. Wolny weekend? Urlop? To fanaberia i nieroztropność. Po miesiącu nieobecności to można przyjść, żeby pozamiatać popiół. Dziś strasznie trudno utrzymać się na rynku.
- Żyję w nieustannym pędzie - przyznaje Kulczycki. - Ale nie sądzę, by było to czymś niezwykłym. Nasi przodkowie też nie mieli wakacji. Urlopy to taka nowa moda.
Uważa, że każdego klienta trzeba dopieścić, z każdym trzeba porozmawiać. O każdej możliwej godzinie. Ludzie przychodzą do lokalu o dwudziestej, po pracy i nie interesuje ich, że on jest na posterunku od ósmej. Tu nie ma przypadkowych gości, z dworca. A o stałych trzeba dbać szczególnie.

- Gdy w nocy przyjechał pan Zanussi i pochlapał sobie zupą spodnie, to ja musiałem być przy nim natychmiast i natychmiast mu te spodnie wyczyścić - tłumaczy. - On rano miał być w telewizji, nie mógł iść tam z plamą.
- I musiał pan czyścić te spodnie osobiście?
- Przecież nie zadzwonię o północy do pracownicy i nie nakażę jej: Przyjdź! Ona jest na etacie, gdy kończy pracę, wyłącza telefon, bo ma do tego prawo. Mój telefon działa przez całą dobę, na okrągło.

Hotel jest kameralny, ma dobrą markę. Wybierają go więc często osoby o znanych nazwiskach, które mogłyby mieszkać w dowolnym miejscu na świecie. Na przykład prof. Krzysztof Penderecki. Gdy mistrz przyjeżdża, trzeba aranżować dla niego pół piętra, bo on musi mieć gabinet, w którym komponuje, sypialnię, garderobę. To nieprawdopodobnie pracowity człowiek. Wstaje o godz. 4 rano i od razu zabiera się za robotę. O siódmej zjada śniadanie, o ósmej wsiada do samochodu i jedzie na próbę, do wieczora jest w filharmonii, daje koncert, o 22 przyjeżdża, je kolację, idzie spać, o czwartej wstaje.

- Nic nie powinno tego rytmu zakłócić - twierdzi Kulczycki.
Guenter Grass mieszkał tu półtora miesiąca, z grupą tłumaczy z całego świata, zajmowali się kolejnym przekładem "Blaszanego bębenka". Krystyna Janda i Robert Gliński wybrali ten hotel, gdy trwały zdjęcia do filmu "Wróżby kumaka". Beata Tyszkiewicz kiedyś zapytała: Wiesz, dlaczego ja do ciebie przyjeżdżam? Przyjeżdżam do ciebie, bo tu nie czuję się jak w hotelu, tylko jak u zamożnych krewnych. Taki komplement długo grzeje.

Niektórzy wpadają, by coś dobrego zjeść. Czasem bez zapowiedzi. Ot, podjeżdżają limuzyny i wysiadają znamienici goście. Na przykład głowy państw. No to jak - nie być na miejscu, gdy dzieją się tak ważne rzeczy? Znamienici goście nie mają szczególnych wymagań. Im wyższy poziom ludzi, tym mniejsze życzenia. Wyższy poziom nie idzie w parze z majątkiem i wykształceniem, to znak szczególny.
Choroba kompletnie go zaskoczyła. Wybiła z rytmu. Przecież on nie miał czasu! To był nowotwór. Rak jelita.
- Podstępny, paskudny dziad - mówi Tadeusz Kulczycki. - Najpierw zacząłem się gorzej czuć, wszyscy mówili: Jesteś przemęczony, przepracowany. Ja też to początkowo bagatelizowałem. Ale w końcu zrobiłem badania. Okazało się, że nowotwór przebił już ścianę jelita, wbił się w tętniczkę brzuszną, zrobił w niej dziurę i wysysał ze mnie krew. Straciłem przez niego ok. dwóch litrów krwi. Gdybym ją zgubił jednorazowo, to pewnie bym od razu umarł, ale ponieważ to trwało dłuższy czas, organizm dopasowywał się do nowej sytuacji. Szpital, operacja, poczucie pustki.

Nikt się mną specjalnie nie przejmował, nie odwiedzał. Pewnie dlatego, że raka jelita miała też moja mama, razem chorowaliśmy. Ona była operowana w marcu 2006 roku, ja trafiłem na stół w sierpniu. Mama, z uwagi na słabe serce, nie mogła dostać takiej silnej chemii jak ja, po roku miała więc wznowę, nowotwór rozsiał się po całym organizmie, była bez szans. Ja - walczyłem. Po piątym cyklu chemii organizm był jednak tak zatruty, że wylądowałem w szpitalu, z zapaleniem jelit. Tak bolało, że miałem myśli samobójcze.

Po chemioterapii, w trakcie rekonwalescencji, poleciał do Lourdes. Księdza Bernarda znał jeszcze z kościoła pw. NSPJ przy ul. Czarnej, dziś - ks. Józefa Zator-Przytockiego w Gdańsku Wrzeszczu.
Ks. Bernard Zieliński: - Trafiłem tam w roku 1964, zaraz po święceniach. Opiekowałem się ministrantami. Był wśród nich starszy brat Tadeusza, Krzysztof, a po latach dołączył i Tadeusz, rocznik 1961. Dobrze znałem ich rodziców, Reginę i Jana Kulczyckich. Pamiętam, że w 1969 roku dostałem od nich 20 dolarów na wyjazd do Rzymu. To był wówczas majątek. Tak głęboko je schowałem, że do dziś nie mogę znaleźć. Ale w Watykanie byłem, spotkałem się z papieżem Pawłem VI, mam nawet pamiątkowe zdjęcie.

- Dlaczego ksiądz sterroryzował pana Tadeusza i zabrał do Lourdes?
- Kiedyś zabrałem tam moją siostrę. Ona też miała raka, lekarze nie dawali nadziei. Po tamtej pielgrzymce wyzdrowiała, żyje do dziś. Jest przekonana, że zawdzięcza to wstawiennictwu Matki Bożej z Lourdes i wodzie z tamtejszego źródła. Przecież Matka Boża, objawiając się w latach 50. XIX wieku, powiedziała, że to źródło będzie przynosiło ludziom zdrowie. Tam zostało dokonanych 67 cudów!
Ksiądz Bernard wspomina Aleksisa Carrela, autora książki "Człowiek - istota nieznana", laureata Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny i fizjologii. Przypadek sprawił, że jako lekarz towarzyszył on w pociągu pielgrzymce chorych z Lyonu do Lourdes, opiekował się m.in. ciężko chorą Marią Ferrand. Była ona w stanie agonalnym, a w Lourdes, na oczach Carrela i innych lekarzy, w ciągu trzech godzin odzyskała zdrowie. Carrel, osoba niewierząca, doznał wówczas wstrząsu wewnętrznego, wrócił do Boga.
Pan Tadeusz czuje się dobrze.
- Więcej nic nie powiem, żeby nie zapeszyć. Nigdy zresztą nie wiadomo, kto jest z brzegu.
Porsche to wotum dziękczynne. Taki dar.
- Dostałem od życia więcej niż inni - tłumaczy Tadeusz Kulczycki. - Postanowiłem się więc podzielić. Tę potrzebę odkryłem w sobie dzięki księdzu Bernardowi, który potrafi skupiać wokół siebie takie osoby jak ja. Takie, które chcą po sobie zostawić jakiś ślad.
Ks. Bernard: - Nie można żyć tylko dla siebie.

Pan Tadeusz: - Mogłem te pieniądze rozdać, podarować każdemu np. sto złotych. Ale z tego by nic nie zostało. Nic na wieki. Wolałem więc zainwestować w remont kościoła.
Ks. Bernard: - Kościół powinien być miejscem, w którym ludzie czują się dobrze. Wyciszają się i wzmacniają. Musi być piękny. A ten nasz, nie ukrywajmy, wyglądał trochę jak świetlica.
Ksiądz już wcześniej zastanawiał się, jak świątynię upiększyć. Dziesięć lat temu odnowił ołtarz z 1725 roku, który do tego czasu nie był nawet zarejestrowany w urzędzie konserwatorskim. Na kolejne inwestycje zabrakło pieniędzy.

- Rozważałem, jak odnowić prezbiterium, żeby kościół stwarzał atmosferę sacrum dla człowieka, a jednocześnie stwarzał poczucie wspólnoty - wspomina. - Bo świątynia nie może być tylko dziełem kultury artystycznej, zabytkiem do podziwiania. Ona musi być użyteczna. Na mojej drodze pojawił się Tadeusz.

Tadeusz Kulczycki: - Remont objął prezbiterium i ścianę frontową. Projekt zrobił Wiesiek Synakiewicz, nadzór nad pracami malarskimi sprawował Tomek Gadzinowski, który wcześniej zajmował się domami Keitha Richardsa i Madonny, a teraz rozmalowuje hotel Ritz w Kairze. Pięknie to zrobili. Proszę spojrzeć na sklepienie. Kiedyś był tu taki drewniany pająk na białym tle, imitujący słońce. Teraz, w kopule nad ołtarzem, jest nieboskłon, z konstelacjami świetlnymi!
Pracy było mnóstwo. Zbijali tynki, kładli nowe, specjalnie sprowadzone z Niemiec, takie, których używa się w budynkach sakralnych. Oprócz tynków sprowadzili farby, stiuki, zaprawy i mułki, odporne na zmianę temperatur i wilgotności. Łuk wyłożyli płatkami złota. Przy okazji zadbali o ogrzewanie, nową instalację elektryczną, stolarkę i posadzki.

A potem powstały dwa obrazy, podklejone sklejką wodoodporną, żeby wytrzymały wieki. Ten po prawej jest repliką dzieła Rafaela "Cudowny połów ryb", ten po lewej przedstawia chrzest Pana Jezusa. Remont trwał ponad rok, zakończył się w październiku br.
- Czy to prawda, że pan Tomek spadł z rusztowania?
- Prawda. Było to o 2 w nocy, gdy już kończył pracę. Na dole przypomniał sobie, że na górze zostawił jakieś cenne pędzelki. Wdrapał się więc na rusztowanie raz jeszcze, poślizgnął się i spadł. Złamał dwie nogi. No i zaczęło się: pogotowie, PIP, policja. On leżał w szpitalu, a dwie koleżanki kończyły prace.
Dzielenie się jest fajną sprawą. Rodzice też wspomagali różne świątynie. Byli rzemieślnikami, ciężko pracowali, ale część tego, co zarobili, oddawali na zbożny cel. Finansowali remonty organów i dzwonów, ufundowali figurę Jezusa Chrystusa na głównym skrzyżowaniu w Otwocku, dwa obrazy w gdańskim kościele garnizonowym, kopię obrazu Murillo, "Wniebowstąpienie Najświętszej Marii Panny", w bazylice Mariackiej w Gdańsku, w której kiedyś mieli swoją kaplicę.
Pan Tadeusz: - Jedenaście lat temu byłem z przyjacielem na Ukrainie, w Buczaczu, skąd pochodzi mój ojciec. W pobliżu domu, w którym ojciec mieszkał, zobaczyliśmy piękny klasycystyczny kościół. Usłyszeliśmy jakiś stukot. Zapukaliśmy.

Otworzył nam stareńki, siwy jak gołąbek, pan w drelichu. To był polski ksiądz, który miał w tym kościele mszę prymicyjną w 1939 roku, a po wojnie trafił do Opola, został proboszczem w dużej parafii i żył w miarę wygodnie. W 1990 roku, gdy już było można, wrócił do Buczacza, rezygnując z wygodnego życia. Po to, żeby remontować ten zniszczony kościół, w którym przez 40 lat była kotłownia miejska. Gdy się dziwiliśmy, opowiedział nam o hr. Mikołaju Bazylim Potockim, hulace i birbancie, który po wielu latach postanowił odkupić swoje winy i zbudować siedem kościołów.

Tyle, ile jest grzechów głównych. Ale gdy się rozkręcił, postawił tych świątyń 77! Czym, w porównaniu do niego, jest moje porsche?
Skończył Wydział Transportu Lądowego na Uniwersytecie Gdańskim, choć ojciec chciał, by został oficerem. W 1986 roku założył pierwszą własną firmę. Potem miał tych firm kilka, aż postawił na hotel w Gdańsku Wrzeszczu. Nazwał go imieniem żony, Ewy.
- Uwielbiam to, co robię, nie traktuję tej pracy jak pracy - wyjawia. - Z szacunku dla gości i pieniędzy, które oni tu zostawiają, dbam o każdy szczegół. Nawet doglądam potraw, choć na gotowaniu specjalnie się nie znam. Na szczęście, dzięki mamie z Wilna i ojcu spod Lwowa, zostałem wychowany w dobrych smakach. Wiem, jak powinien smakować barszcz, a jak kołduny.

Nie przepuszczę żadnej lipy.
Jego dzisiejsza wigilia nie różni się od tej sprzed lat, wileńsko-lwowskiej. Musi być faszerowany sandacz i szczupak, barszcz z domowymi uszkami, pierogi z kapustą, z cieniutkiego, niemal przezroczystego ciasta, kutia z prawdziwej pszenicy.
Wigilijna wieczerza jest w domu, restaurację zamyka tego dnia na cztery spusty.

Irena Łaszyn

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Wygrał walkę z rakiem. Złożył porsche na ołtarzu - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki