Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cezary Pazura: Powiedziałem kilka razy coś o swojej wierze i stałem się katocelebrytą

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Cezary Pazura
Cezary Pazura Grzegorz Mehring/Archiwum
Na tej naszej okrągłej Ziemi na wszystko jest miejsce, i na galerie, i na świątynie. A człowiek musi się wsłuchiwać w swoje potrzeby i te materialne, i te duchowe - mówi aktor Cezary Pazura.

Pana kariera nieco ostatnio przyhamowała. Bywały lepsze lata.
Jak powiedział mój idol, a nasz cudowny skoczek Adam Małysz, nie wchodzi się dwa razy do tego samego. Kariera nie jest wielbłądem dwugarbnym. Ma raczej jeden garb, dany na krócej albo na dłużej. Byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że moje pięć minut trwało dobrych parę lat.

A w tej chwili jak jest?
Teraz moje filmy, na których zrobiłem karierę, trzeba już poddawać renowacji cyfrowej. Ale aktor może uprawiać swój zawód do końca. Znamy przecież mistrzów sceny, którzy do śmierci spełniali się aktorsko i to w sposób perfekcyjny. Myślę tu o największych jak: Tadeusz Łomnicki czy Laurence Olivier. Kiedyś śmiałem się z kolegów, którzy jeszcze na etapie egzaminów wstępnych do szkoły teatralnej mówili z patosem: - Ja sobie nie wyobrażam innego zawodu, chcę umrzeć na scenie. Potem dziekan takiemu jednemu czy drugiemu delikwentowi tłumaczył ze smutkiem: - No, ale pan będzie musiał sobie wyobrazić, bo pan się nie nadaje. Teraz wiem, że aktor chce pracować do końca. I to teatr jest tą świątynią, w której może realizować się zawsze, bez względu na wiek.

Pan mówi o teatrze, będąc raczej daleko od niego. To kabaret jest Pana ulubioną sceną. Przepraszam, że pytam, ale czy z wiekiem nie gaśnie w człowieku poczucie humoru?
Poczucie humoru albo się ma, albo nie. Jeśli się ma, to przez całe życie. Tego nie można w sobie zabić. Ludzie tworzyli teatry i kabarety nawet w obozach koncentracyjnych. Dla mnie kabaret był zresztą erzacem. Czymś, co zastępuje mi scenę teatralną. Wcześnie porwał mnie film. A praca w teatrze była zaborcza czasowo i duchowo. Jednak brakowało mi kontaktu z publicznością na żywo. A estrada to umożliwiała. Monolog kabaretowy można sobie przygotować w domu. Potem się tylko wychodzi na scenę.

Co Panu jeszcze dawał kabaret?
Pomagał mi w filmie, zwłaszcza komediowym. Dzięki kabaretowemu obyciu wyczuwałem lepiej momenty, w których ludzie mogą się śmiać. Przez to miałem dużo pomysłów na planie filmowym. I byłem wziętym aktorem komediowym.

Pan mówi - poczucia humoru nie można stracić. A nie traci go nasz kabaret?
Widzę inną zależność. W tej chwili wszyscy robią wszystko na śmieszno. No bo tak, słucham radia i zawsze, nawet w wiadomościach, musi być coś zabawnego. Kabaretowe bywają spoty polityczne. Nawet reklamy banków mają nas bawić. Napisałem felieton na ten temat, bo nie mogę tego zjawiska kompletnie zrozumieć. Jak to jest, że miejsce, do którego oddaję swoje ciężko zarobione pieniądze, reklamowane jest przez wiewiórki albo przez aktorów komediowych, błaznów, komików? To absurd.

Pamiętam, że dokładnie dziesięć lat temu otarłem się o taką propozycję reklamy. Rozmawiałem towarzysko z prezesami jednego z największych banków w Polsce. I ci panowie, którzy mnie bardzo lubili, zapraszali na różne eventy, powiedzieli: - Wie pan co, fajnie byłoby, gdyby pan zagrał u nas w reklamie. Na to ja: - Co za problem? Dogadajmy się. I wtedy usłyszałem: - No nie, pan jest aktorem komediowym, a my jesteśmy poważną instytucją. I proszę, minęło dziesięć lat, a świat stanął na głowie. Boję się, że to może być początek śmierci kabaretu jako takiego.

Dlaczego?
Bo ten śmiech jest nam zabierany. Kiedyś kabaret był takim wentylem bezpieczeństwa. Mogliśmy wiele powiedzieć ze sceny i byliśmy rozgrzeszeni, bo to padło w kabarecie. Pietrzak mógł mówić o uszach Urbana, a Laskowik o wstającym słoneczku, choć wszyscy wiedzieli, że chodzi o Związek Radziecki. W tej chwili ta broń została nam odebrana. Kabareciarze stali się bezbronni. Chowają się za kostiumem, piosenką, grepsem, obsceną. Bardzo często słychać wyrazy na "k" czy "ch". I tu zaczyna się nieporozumienie. Obawiam się, że teraz kabaret jest wszędzie.

A kiedyś to była domena artystów.
No tak, pamiętam jak w latach 90. z Olafem Lubaszenko wymyślaliśmy żarty przy stole biesiadnym, a potem większością z nich porozumiewało się społeczeństwo.

W Pana monologach nie widać polityki. Raczej Pan obśmiewa naszą obyczajowość.
Kabaret jest dla mnie takim polem doświadczalnym. W 2012 roku napisałem monolog o końcu świata i użyłem kilku znanych nazwisk: Młynarskiej, Wojewódzkiego, Piróga. No i znalazłem się na pierwszej stronie Wirtualnej Polski z informacją, że im dowaliłem. Pomyślałem, że to bardzo niebezpieczna zabawka. Bo kiedy zaczyna się tworzyć kabaret, który jedzie po konkretnych ludziach, to człowiek przykłada się do tego wszechobecnego magla. Przecież dzisiaj większość wypowiedzi osób cytowanych w kolorowych pismach, to są takie gadki baby z magla. To plotka o plotce plotką poganiana. I świetnie się w dodatku sprzedaje. Pomyślałem wtedy: - Nie tędy droga, panie Pazura. Trzeba mieć klasę i wrócić do zasad kabaretu. Trzeba mówić ogólnie o sprawach szczególnych. Ale kabaret nie jest ani początkiem, ani końcem mojej drogi. Jest tylko częścią mojego życia. Niestety ostatnio dominującą i tu jest problem.

Pan od czasu do czasu lubi publicznie i ostro zadeklarować to, jak mocno jest wierzący. Po co?
Jak się wierzy, to trzeba dawać świadectwo swojej wiary. Całe życie byłem związany z Kościołem katolickim i tak jest do dziś. Nie widzę w tym problemu. Tym bardziej... ile macie kościołów w Trójmieście?

Dużo.
Ale więcej kościołów czy galerii handlowych? To nasz świat, nasza cywilizacja. Jak jedziesz do Rzymu, to masz same kościoły. Myślę, że na tej naszej okrągłej Ziemi na wszystko jest miejsce, na galerie i na świątynie. A człowiek musi się wsłuchiwać w swoje potrzeby, które są różne, materialne i duchowe. Zawsze pozostaje pytanie - być czy mieć? Mówi się, że to byt kształtuje świadomość. A ja uważam, że to nie byt, a... dobrobyt (śmieje się). Znam wielu ludzi żyjących w dobrobycie, którzy nie ukształtowali swojej świadomości. Właśnie przez ten dobrobyt. Czasami w historii potrzebne są takie wstrząsy, żeby człowiek się ogarnął.

Kiedy Pan mówi o tej swojej religijności, brzmi to jak manifest.
Ale dlaczego? Nie można o tym mówić normalnie? Ja nie wygłaszam manifestów, tylko uważam, że pojawiło się kilka zjawisk, które stały się niepokojące dla takich jak ja, czyli ludzi wierzących.

Jakich zjawisk?
Które pozwoliły bardzo relatywnie patrzeć na Kościół katolicki, na jego symbole, dla ludzi wierzących bardzo istotne. W Rzymie nie wejdzie pani do bazyliki z gołymi ramionami i w kusej spódniczce. I wszyscy to rozumieją, nikt nie robi z tego powodu awantury. A u nas symbole religijne stały się elementem żartu, groteski. Myślę, że tu brakuje wiedzy na temat. Jak się ma wiedzę, to się pewnych rzeczy nie robi. Nas w szkole teatralnej na pierwszym roku uczono, że jak wchodzisz na scenę, to z szacunku dla niej wchodzisz na nią boso. Że na scenie nie wolno bluźnić, pluć, palić papierosa. To było miejsce święte. Wpajano nam, że teatr jest świątynią sztuki. A w tej chwili mam wrażenie, nikt nas nie uczy pokory ani kultury, ani tego, że może być koło ciebie ktoś inny, kto ma inne wartości. Nigdy nic złego nie powiedziałem o gejach czy lesbijkach. Uważam, że każdy ma prawo kochać tak jak chce i poruszać się według swojego kodeksu moralnego. Ale nie lubię manifestacji. Ja sam nie manifestuję. Nie noszę krzyża. To mi niepotrzebne. Powiedziałem jednak kilka razy coś o swojej wierze i stałem się - jak usłyszałem ostatnio - katocelebrytą. I to jest ciekawe.

Mam wrażenie, że ten największy szum wokół siebie, żony i dzieci ma Pan za sobą. Paparazzi już nieco odpuścili. Kamień z serca?
Jak nie odpuszczają, to przeszkadza żyć i człowiek czuje się zaszczuty, śledzony. Dziwne wrażenie. Trudne do opisania. Chciałbym, żeby każdy przez coś takiego przeszedł, bo inaczej się tego nie zrozumie. Ale to podglądanie nas trwa. Gdziekolwiek pojawię się z żoną, na premierze filmu czy książki, a potem czytam z tego wydarzenia medialne relacje, nie dowiaduję się niczego o książce ani o filmie, tylko o tym, że Pazura był z żoną, która miała buty zawiązane na kokardkę. Ja pierdzielę, to jakaś paranoja. Ale trochę już do tego przywykłem.

Przed rozpoczęciem rozmowy wspomniał Pan o tym, że sprzedał swoje mieszkanie w Trójmieście...
Po co o tym mówimy?

Nie mówimy?
Dla warszawiaka, który przyjeżdża do Sopotu, tańsze jest pomieszkiwanie w hotelu niż utrzymywanie tutaj własnego mieszkania. Szkoda. Bardzo żałuję tego miejsca. Bo ono było bajeczne. Miałem sto kroków do morza. Ale takie czasy. Nie można mieć wszystkiego. Człowiek, jak w młodości, znowu może zacząć marzyć, a nie tylko wszystko mieć.

Wie Pan, ilu osobom ulży, jak przeczytają, że Pan też nie może mieć wszystkiego?
Bo nie mogę. Ale mogę sobie pomarzyć. Myślę o rzeczach materialnych. A jeśli chodzi o sferę duchową, to wszystko zależy od człowieka. Najgorsza jest duchowa pustka. Przy niej, nawet jeśli się opływa w miliony, to i tak się żyje tak, jakby się nie miało niczego. Oj, gadam coś nie na temat (śmieje się).

Na co Pan zawodowo jeszcze czeka?

Na to, co Pan Bóg da. Gdzieś tam w niebie są plany zapisane. Buddyści mówią, że życie żyje się samo. Fajnie. Jestem absolutnie otwarty na świat i na prądy młodzieżowe, bo żonę mam przecież młodą. Będę chciał wyprodukować kolejny film, zaczynam pracę w serialu dla telewizji Polsat. Wziąłem też udział w zdjęciach próbnych reżysera, u którego chciałbym zagrać.

Nazwisko?
Nie zdradzę. Ale chyba dałem ciała. Czuję, że niezbyt dobrze wypadłem. Zrobiłem błąd, który się zdarza młodym aktorom. Zamiast zagrać, chciałem się podobać reżyserowi. Przed takimi błędami przestrzegano nas już w szkole aktorskiej. Słyszeliśmy: - Wychodź na scenę i graj rolę, ale nie wychodź po to, żeby się podobać publiczności. Jednak przez ten casting, muszę przyznać, poczułem się młodo. Walczę o coś. I strasznie mnie to podnieca.

Festiwal Dobrego Humoru

Niedawno Cezary Pazura był jedną z gwiazd Kabaretonu, imprezy towarzyszącej Festiwalowi TOPtrendy w Sopocie, a wkrótce, 28 czerwca, zobaczymy go na Festiwalu Dobrego Humoru w Gdańsku.

Cezary Pazura

Aktor, reżyser i producent filmowy. Dokładnie za tydzień, 13 czerwca skończy 52 lata. Dwukrotnie zdawał do szkoły filmowej. Za drugim razem się dostał. Trzykrotnie żonaty, za trzecim razem, jak mówi, szczęśliwie. Jego obecną żoną jest Edyta Zając. Aktor komediowy i dramatyczny, filmowy, serialowy i teatralny. Zagrał w kilkudziesięciu filmach, które już zasłużyły na miano kultowych, m.in. w "Krollu", "Psach" i "Killerze". Stanął też po drugiej stronie kamery, reżyserując film "Weekend" z gwiazdorską obsadą.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki