Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Meyer, Kaszuba spod Wejherowa, pielgrzymuje pieszo po całej Europie

Piotr Furtak
Po raz pierwszy Krzysztof Meyer wyruszył na pielgrzymkę do Rzymu w 2004 roku. Wówczas  pokonał najkrótszą drogę. Przeszedł "zaledwie" 2400 kilometrów
Po raz pierwszy Krzysztof Meyer wyruszył na pielgrzymkę do Rzymu w 2004 roku. Wówczas pokonał najkrótszą drogę. Przeszedł "zaledwie" 2400 kilometrów mat. Krzysztofa Meyera/Repr. Piotr Furtak
Krzysztof Meyer, mieszkaniec Strzebielina koło Wejherowa, Kaszuba, ma w nogach około 15 tysięcy kilometrów. Pieszo pielgrzymuje po całej Europie. Próbował dojść do Jerozolimy i pewnie doszedłby, gdyby nie został potrącony przez złodziei w Turcji. Mówi, że jego wiara, która motywuje go do wędrówek do sanktuariów w całej Europie (i nie tylko), jest bardzo mocna, bo kaszubska. Ma 48 lat. Przez wiele lat pracował jako stolarz w Gościcinie. Obecnie pracuje dorywczo. Nie ma żony ani dzieci.

Tego dnia, nie wiedzieć czemu, postanowiłem trochę pobiegać. Dobiegłem do końca drogi i postanowiłem pobiec przez miasto. A potem postanowiłem biec do granicy hrabstwa. A potem pomyślałem - "Skoro już tu jestem, pobiegnę przez cały stan". I pobiegłem. Przebiegłem całą Alabamę i nie wiedzieć czemu - biegłem dalej, aż do oceanu... A kiedy już tam byłem, pomyślałem, że zawrócę i pobiegnę dalej... - tak Forrest Gump opowiadał o swoich podróżach przez USA. Bohater kultowego filmu Roberta Zemeckisa wielokrotnie przemierzał całe Stany Zjednoczone, bo… lubił biegać. Gdy pytam Krzysztofa Meyera, byłego już stolarza, ze Strzebielina koło Wejherowa, dlaczego, pielgrzymując do sanktuariów w całej Europie i pieszo, pokonuje po kilka tysięcy kilometrów - odpowiada podobnie jak Forrest…
- Bo lubię chodzić...

Raz do Rzymu to za mało

Wszystko tak naprawdę zaczęło się w 2004 roku. Wtedy mieszkający jeszcze w Bożympolu Krzysztof Meyer wybrał się na pieszą pielgrzymkę do Rzymu. Przez 51 dni szedł na południe Europy, aby dotrzeć na spotkanie z Janem Pawłem II. Podczas wędrówki pokonał około 2400 km. Dwa lata później było już znacznie dalej. Przez Lourdes i Santiago de Compostela doszedł do Fatimy. Ta podróż zabrała mu już 71 dni, a pielgrzym w nogach miał 3,5 tys. km. Dla Kaszuby spod Wejherowa to jednak było mało. Dlatego też w 2008 roku po raz drugi wybrał się do Rzymu. Tym razem jednak wędrował nieco dłuższą drogą. Niejako przy okazji wstąpił bowiem do sanktuarium w Medjugorie.

Ocknąłem się w skarpetkach

Prawdziwe wyzwanie pielgrzym z Bożegopola podjął w 2010 roku. Wówczas postanowił wybrać się do Ziemi Świętej. Wędrował przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię. Przemierzył właściwie całą Turcję. Był już bardzo blisko granicy z Syrią, gdy doszło do wypadku. Prawdopodobnie wjechał w niego złodziej.
- To już było po obiedzie - opowiada. - Dużego ruchu na drodze nie było, u nich zresztą zbyt dużo samochodów nie jeździ. Szedłem prawą stroną jezdni. Może gdybym szedł lewą, nie byłoby tego. Po wypadku straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, byłem już w innym miejscu, w samych skarpetkach: bez butów, bez plecaka, bez komórki… Bez niczego.

Zatrzymał się jakiś gość ciężarówką i zaczął coś po rosyjsku mówić - ja rosyjski trochę łapię. Zawieźli mnie do szpitala. Żandarmi zaczęli szukać śladów wypadku. Co ciekawe - saszetkę znaleźli w innym miejscu niż doszło do wypadku. To musiał być jakiś cud. Plecak był zapięty, a saszetka z niego wypadła. Dokumenty, pieniądze - wszystko się odnalazło.

Po wypadku została mu spora blizna na głowie. Na szczęście to w zasadzie wszystko. Złamana ręka się zrosła, on sam dość szybko doszedł do siebie.

Do Ziemi Świętej nie dotarł, to niepowodzenie jednak go nie zniechęciło. Dlatego też dwa lata temu wybrał się w kolejną podróż. Tym razem przez Mariazell w Austrii szedł do La Salette we Francji i Montserrat w Hiszpanii. W nogach miał kolejnych kilka tysięcy kilometrów.
W tym roku planuje następną podróż. Prawdopodobnie na początku lipca znów wyruszy do Rzymu.
- Gdyby papieżem nadal był Benedykt XVI, do Rzymu pewnie już bym nie poszedł - opowiada Krzysztof Meyer. - Może obszedłbym Polskę wzdłuż granic i po drodze zwiedzałbym sanktuaria… Nie planuję nic do przodu, tym bardziej że nigdy nie wiadomo, jak ze zdrowiem. Taka pielgrzymka daje trochę w nogi. To spore obciążenie.

Problem z urlopem się skończył

Tak naprawdę pielgrzymowanie rozpoczął dość późno. Miał 32 lata, gdy po raz pierwszy poszedł do Częstochowy. Wcześniej chodził tylko z pielgrzymkami do Wejherowa i do Swarzewa. Na Jasnej Górze pieszo był już kilka razy. Wychodził z pielgrzymką z Helu. Kilkakrotnie pielgrzymował z Kętrzyna do Wilna. Mówi, że to wyjątkowo krótkie trasy. Co to jest bowiem 300 km dla rasowego pielgrzyma?

Do Częstochowy i Wilna chodzi wspólnie z innymi pielgrzymami, w dłuższe trasy idzie sam. Gdyby ktoś chciał dołączyć, nie ma problemu, chociaż…

- Chodzę dość szybko - opowiada. - Gdyby ktoś chciał iść ze mną, musiałby się dostosować. Przejście 50 kilometrów w ciągu dnia z bagażem to nie jest proste, tym bardziej że w Turcji, Francji, Hiszpanii czy Włoszech jest gorąco.

Dopóki pracował, problemem bywały urlopy, chociaż miał wyrozumiałego szefa. Czasami dłuższy urlop wypracowywał sobie, zostając po godzinach, bywało jednak i tak, że brał urlop bezpłatny. Teraz podobnych problemów najprawdopodobniej nie będzie. Większym kłopotem może być natomiast kwestia finansów. Stara się minimalizować koszty, trudno jednak iść bez pieniędzy. Na pytanie o koszt wyprawy do Rzymu odpowiada, że 3,5 tys. zł w zupełności mu wystarcza. Biorąc pod uwagę fakt, że trzeba coś zjeść, a do Polski wraca samolotem, te pieniądze to niewiele. Niestety, nie ma szansy na zarezerwowanie tańszego lotu. Jego wędrówki są bowiem nieprzewidywalne. Trudno z dużym wyprzedzeniem przewidzieć, czy dojdzie do celu i kiedy będzie na miejscu. Do tej pory udawało się sfinansować pielgrzymki w dużej mierze dzięki wsparciu księdza Formeli, proboszcza parafii św. Piotra Apostoła w Bożympolu. Przed kolejną wyprawą Krzysztofa Meyera proboszcz zwracał się z prośbą do parafian o wsparcie pielgrzymki. Do tej pory udawało się zebrać fundusze. Własne oszczędności plus datki wystarczały. Jakiś czas temu w stolarni, w której pracował, doszło do redukcji etatów. Niestety, dla pielgrzyma miejsca zabrakło. Problemów z urlopami na pewno nie będzie już miał. Gorzej może być z finansami.

Pielgrzym to bardzo skromny człowiek

- A może jakiś sponsor - pytam? - Wystarczy, że pójdzie pan w koszulce z nazwą firmy…?
Coś takiego nie wchodzi w rachubę. Powodem są zasady. Pielgrzym to bardzo skromny człowiek. Nie chce rozgłosu medialnego wokół swojej osoby. Gdy wrócił z pierwszej pielgrzymki do Rzymu, reportaż na jego temat ukazał się w "Dzienniku Bałtyckim". Później były jeszcze tylko ze dwa artykuły w prasie katolickiej i… To w zasadzie wszystko. Również teraz nie ma pewności, czy powinien opowiadać o swoich wędrówkach.

Niczym klucz zaklęcie działa jednak nazwisko księdza Mirosława Klawikowskiego. To on jako pierwszy opowiedział nam o wędrującym człowieku ze Strzebielina. Ksiądz Mirosław przez wiele lat był proboszczem parafii w Nowej Wsi Lęborskiej, w ubiegłym roku został przeniesiony do Brus. Z Krzysztofem Meyerem wędrował m.in. do Wilna. Szedł również do Santiago de Compostela, ale podobnie jak większość współczesnych pielgrzymów, wędrował Drogą św. Jakuba, od granicy francusko-hiszpańskiej.

Pątnik ze Strzebielina nie uznaje półśrodków. Dlatego też w zasadzie jest pewien, że się nie wybierze do Jerozolimy.
- Przez Syrię już nie ma przejścia - mówi Krzysztof Meyer. - A jak nie można iść, to się nie wybieram. Płynąć nie będę. Do sanktuarium w Guadalupe w Meksyku też nie pójdę, bo nie da rady. Gdyby była możliwość pójść... - może i bym się pokusił. Jak trzeba przelecieć czy przepłynąć, to już odpada.

Mimo że w Turcji miał wypadek, uważa ten kraj za najbardziej przyjazny dla ludzi.
- Turcy są ogromnie gościnni, chyba najbardziej ze wszystkich narodowości, z którymi miałem kontakt podczas pielgrzymek - mówi. - Zawsze zapraszali na herbatę. Nigdy nie było problemu, aby rozbić namiot u kogoś, gorzej z noclegiem. Z większością z nich można się dogadać po niemiecku. Ja parę słów w tym języku znam i dzięki temu nawiązywaliśmy kontakt. Był problem, żeby im odmówić, kiedy chcieli mnie podwozić. Niemalże każdy samochód zatrzymywał się i chciał zabierać. Nawet autobusy się zatrzymywały. Często kierowcy pokazywali, że nie chcą pieniędzy, bo myśleli, że ja nie mam. Kiedyś na kompletnym pustkowiu zatrzymał się samochód. Odmówiłem podwózki. Kierowca pytał, czy nie chcę czegoś do jedzenia. Pokazałem mu, że nie, że ewentualnie napiłbym się czegoś. On pokazał, że nie ma nic, i pojechał. Za pół godziny wrócił z piciem dla mnie… Później jeszcze raz przyjechał - przywiózł żonę i córki - zdjęcia sobie ze mną porobili. U nas to pół Polski przeszedłem, zanim pierwszy samochód się zatrzymał, a kierowca zaproponował podwiezienie.

Od zdjęć lepsze są wspomnienia

On sam raczej żadnych zdjęć z pielgrzymowania nie ma. Nie zabiera aparatu. Zdjęcia, które nam pokazuje, w zdecydowanej większości zostały zrobione przed wyjściem w drogę. Na kilku z nich gładko ogolony dzisiaj mężczyzna ma całkiem sporawą brodę.
- To zdjęcie pewnie zrobiono po powrocie z pielgrzymki… - głośno wyrażam swoje przypuszczenia.
Okazuje się, że nie…
- Na pielgrzymce się nie golę - odpowiada. - Zazwyczaj nie ma do tego warunków. Dopiero gdy dotrę do celu, staram się ogolić. Jak bowiem pójść na audiencję do Ojca Świętego, jeśli jest się zaniedbanym? Na tych zdjęciach mam brodę, ale zapuszczałem ją długo przed wyjściem.

To, co mu pozostało, poza wspomnieniami z wypraw do największych sanktuariów, to przede wszystkim blizna po wypadku w Turcji. Wychodząc, stara się zabierać ze sobą jedynie niezbędne rzeczy. Gdy szedł na swoją pierwszą pielgrzymkę do Rzymu, jego cały ekwipunek ważył raptem 13 kg. Wówczas jednak nie miał nawet namiotu. Najczęściej spał pod gołym niebem. Po drodze sporo padało, dlatego raz na kilka dni zatrzymywał się w jakimś tanim pensjonacie, po to aby się odświeżyć.
Biorąc pod uwagę wyzwanie, jakiego się podejmuje, czas przygotowań do każdej wyprawy jest wyjątkowo krótki.
- Tydzień mi wystarczy - opowiada pielgrzym. - Trzeba jakieś mapy kupić, szlaki wytyczyć, załatwić namiot i śpiwór. Wtedy w Turcji wszystko mi przepadło, później nic już nie miałem. Ostatnio zabrałem słabiutki namiot, który się rozleciał po drodze. Rozbijam się poza wioskami - w polu albo w lesie. Tam jest najbezpieczniej. Zwierząt się nie boję - to ludzie są gorsi.

Nie ma żony ani dzieci, ale jego bliscy przed każdą z wypraw boją się o niego, szczególnie po niedokończonej pielgrzymce do Jerozolimy.

Które z miejsc, do jakich pielgrzymował, najbardziej go urzekło?
- La Salette - odpowiada zdecydowanie. - Tam można liczyć na spokój. Najczęściej przy sanktuariach jest mnóstwo kramów, restauracji i panuje gwar, hałas… Z kolei na drodze krzyżowej ludzi można liczyć na palcach jednej ręki. Nawet w Częstochowie, tuż za murami tak jest.

Zdarza się, że ludzie, którym opowiadam o piechurze spod Wejherowa, z politowaniem kręcą głową.
- To wariat - mówi proboszcz jednej z parafii. - Może pozytywny, ale wariat.
Zupełnie inaczej do tematu podchodzi ksiądz Alfons Formela, proboszcz parafii św. Piotra Apostoła w Bożympolu.
- Podziwiam jego samozaparcie i siłę przezwyciężania bólu - mówi ksiądz Formela. - On tym żyje. Jeden połknie takiego bakcyla, drugi innego. Wprawdzie nie jest już moim parafianinem, ale jak przyjdzie do mnie przed kolejną pielgrzymką, na pewno mu pomogę.
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Krzysztof Meyer, Kaszuba spod Wejherowa, pielgrzymuje pieszo po całej Europie - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki