Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Ćwikliński - wygumkowany kapitan, morze, miłość i polityka

Dorota Abramowicz
Archiwum Rodzinne Janusza Ćwiklińskiego
Kapitan Jan Ćwikliński przez lata był dowódcą Batorego, jednak w 1953 roku zszedł ze statku. Jego syn Janusz pragnie przywrócić pamięć o swoim ojcu.

Dziś pamięć o kapitanie wraca ze starymi zdjęciami, wycinkami gazet, przetłumaczoną przez Annę Ćwiklińską-Rutkę książką dziadka. Przy okazji nabierają barw postaci tych, z którymi był związany.

Złudne, stabilne życie

Zdjęcie z 1948 roku, wykonane na pokładzie Batorego. Mężczyzna w kapitańskim mundurze, kobieta w kostiumie, dziewczynka z warkoczykami, kilkuletni chłopiec. To jedna z niewielu fotografii, pokazująca posklejaną rodzinę Ćwiklińskich. Dziewczynka ma na imię Janka i jest przyrodnią siostrą małego Janusza. Kobieta to druga żona kapitana, Bronisława, zwana Sławą. Sławę i Jana połączyła wojna. I miłość. Na tyle niezwykła, że opisał ją - z lekkim kamuflażem - Ksawery Pruszyński w opowiadaniu "Gugenmus z Gandawy".

Zostawmy jednak literaturę i skoncentrujmy się na życiu.
Jan Ćwikliński miał zostać prawnikiem, jak starszy o cztery lata brat Tadeusz. Nudziło go prawo, poszedł do tczewskiej Szkoły Morskiej. Szkoła powstała w 1920 r., Ćwikliński zasilił drugi rocznik. Potem szybko piął się po szczeblach kariery. Przez przyjaciół poznał drobną brunetkę Zofię Nabrodzką, która w 1933 r. została jego żoną. Przy ul. Nowogrodzkiej w Gdyni wybudował dom, w 1934 r. na świat przyszła córka, Janeczka. W tym samym roku odebrał dyplom kapitana i objął dowództwo Pucka. Życie wydawało się stabilne i przewidywalne.

W tym samym czasie w Holandii równie stabilnie i przewidywalnie żyła młoda, energiczna Sława Buczyńska. O jej rękę starał się Willy Bieling, kustosz, erudyta, człowiek wielkiej wiedzy, sprawnie komunikujący się w dwunastu (!) językach.
Wcześniej, w Polsce, dziewczyna skończyła Państwowy Instytut Fizyczny (protoplastę dzisiejszej AWF) i rozglądała się za pracą. Znalazła ogłoszenie polskiego konsula w Amsterdamie, szukającego guwernantki dla synów. 22-letnia panna Sława, poliglotka (pięć języków obcych), znająca stenografię, schowała dumę do kieszeni i wyruszyła na obczyznę. Chłopcy dorośli, a jej zaproponowano pracę sekretarki w konsulacie. Wyszła za Holendra Willego, który po wojnie powiedział Ksaweremu Pruszyńskiemu (pisarzowi i ambasadorowi w Holandii), że małżeństwo ze Sławą to "romansa jego życia".

- Mama była energiczną osobą z ogromną charyzmą - mówi Janusz Ćwikliński. - Miała wielu przyjaciół. Jeździli z Willim na rowerowe wycieczki, namówiła go do kupna auta, jako pierwsza kobieta w Holandii zrobiła prawo jazdy na skuter.

Pewnego dnia małżeństwo wybrało się na zwiedzanie królewskich ogrodów. Był początek jesieni, natrafili na pole prawdziwków, których Holendrzy z ostrożności nie zbierali. Nie mieli przy sobie torby, ale to Sławie nie przeszkodziło. Ściągnęła sięgające kolan reformy, zawiązała nogawki i szybko zapełniła nietypowy pojemnik grzybami. Willi był zachwycony.

Przeczucie

Kiedy Sława z Willim szaleli autem po Europie, na Jana spadł cios. Po powrocie z rejsu usłyszał, że Zofia ma guza mózgu. Znalazł specjalistę w Sztokholmie. Ten jednak stwierdził, że guz jest nieoperacyjny i Jan przewiózł Zofię do szpitala w Warszawie. Do stolicy dojechała teściowa z małą Janką. Kapitan musiał wracać na statek. Dowodzona przez niego Warszawa wyruszyła z Gdyni 26 sierpnia 1939 roku.

Po wybuchu wojny, do pierwszych miesięcy 1940 r. Warszawa krążyła między Marsylią a Pireusem, przewożąc uchodźców. - Czułem, że Zofia nie żyje - napisał Ćwikliński w książce "Kapitan opuszcza swój statek". Przeczucie potwierdziła bratanica - Zofia zginęła podczas bombardowania szpitala.

Janką i jej babcią zaopiekowali się bracia Jana, którzy przed Niemcami uciekli do Lwowa. Gdy do miasta weszli Rosjanie, ogłosili, że w ramach łączenia rodzin będą wysyłać Polaków do Generalnej Guberni. Matka Zofii zabrała Jankę na dworzec, ustawiły się w kolejce do wagonu...

- Odprowadzał je stryj Adam - opowiada Janusz Ćwikliński. - Coś go tknęło i w ostatniej chwili zaproponował, żeby Janka na jakiś czas z nimi została.

Matka Zofii już nie wróciła. Rosjanie wysłali pociąg do Kazachstanu.
Janką zaopiekowała się dalsza rodzina z Drohobycza. Jej portret namalował pewien miejscowy artysta, Bruno Schulz. Ale to już inna historia...

Niebieskie oczy Polaka

Zdjęcie Ćwiklińskiego z 1942 r., wykonane w Holandii. Mężczyzna, przypominający Humphreya Bogarta siedzi na ławce. Z lekkim uśmiechem patrzy poza kadr.

Kapitana dwa lata wcześniej wysłano do Holandii, by odebrał zamówiony przed wojną przez Polsko-Brytyjskie Towarzystwo Okrętowe statek Warszawa II. Nie zdążył, 10 maja weszli Niemcy. Polak, legitymujący się brytyjskim paszportem, szczęśliwie trafił na życzliwych ludzi. We wspomnieniach Ćwiklińskiego czytamy, że w 1941 r. poznał "Bronisławę Buczyńską, młodą damę, sekretarkę w polskim konsulacie w Amsterdamie. (...) Była atrakcyjną kobietą, średniego wzrostu, o okrągłej twarzy, brązowych włosach i uroczym dołeczku w brodzie".

O Willim kapitan nie wspomniał. Za to w opowiadaniu Pruszyńskiego Willi nazwany Gugenmusem mówi o Ćwiklińskim, że miał "piękne, niebieskie oczy". Dodaje też, że on sam, kochający książki, nie był "człowiekiem do polskiego małżeństwa".
W marcu 1943 r. Jan i Sława wzięli ślub, pod koniec roku na świat przyszedł Janusz. - Mama nadal utrzymywała dobre stosunki z Willim i jego rodziną - wspomina Janusz Ćwikliński. - Z teściami, z bratem Willego, Henkiem i jego żoną Elly. Odwiedzaliśmy ich, traktowali mnie jak wnuka.

Jesienią 1944 r., gdy aliancki front staną pod Arnheim, przyszły bardzo ciężkie czasy dla Amsterdamu. Zapanował głód. Umierali ludzie. Jan wymienił złoty zegarek na worek ziemniaków. - Było bardzo zimno. Ojciec z narażeniem życia wychodził nocą, by kraść z parku drewno na opał. Zabierał ze sobą Willego - mówi Janusz.

Dom w Gdyni

Koniec wojny. Jan wrócił na morze (objął dowództwo statku Białystok) i zaczął szukać reszty rodziny. Matka zmarła jeszcze we Lwowie, Tadeusz był w Szwajcarii. Drugi brat, Adam, został przesiedlony do Bytomia. Do Polski pod opieką krewnych przyjechała Janka. Dla niej postanowił zamieszkać w Polsce - mówi Janusz.

W kwietniu 1946 r. objął dowództwo na statku legendzie, Batorym. Najpierw trzeba było przeprowadzić remont transatlantyku (pływającego wcześniej w konwojach) w Antwerpii. Jan ściągnął tam żonę i syna. W 1947 r. Sława i Janusz wrócili do Amsterdamu, a Batory wyruszył w pierwszą, powojenną pasażerską podróż na trasie Southampton - Nowy Jork - Gdynia.

30 kwietnia 1947 r. transatlantyk wpłynął do gdyńskiego portu. W tłumie witających stała dwunastoletnia dziewczynka z długimi brązowymi włosami i brązowymi oczami.

"Nie poznała mnie" - pisze w książce kapitan. "Nie pamiętam, co mówiłem, ważne, że miałem przy sobie córkę, która nie miała dzieciństwa, straciła matkę w bombardowaniu Warszawy, nie miała też babć i przez długie lata nie miała nawet ojca".

W wybudowanym przed wojną domu kapitana mieszkało ze czterdzieści osób. Jan nie mógł sklejać nowej rodziny. Jesienią 1947 r. "Dziennik Bałtycki" poinformował, że "kapitan Batorego otrzymał dach nad głową". Przydzielono mu lokal przy ul. Świętojańskiej, zabrany niejakiej Mielnickiej, która niecnie próbowała sprzedać go na wolnym rynku. Tak naprawdę jednak Jan Ćwikliński nie zgodził się na prezent - chciał odzyskać wybudowany przez siebie dom przy ul. Nowogrodzkiej. Ostatecznie udało się wyprowadzić część lokatorów i Ćwiklińscy dostali pokoje na pierwszym piętrze.

W 1948 r. Sława z pięcioletnim Januszem przyjechała do Gdyni. Janka, buntująca się nastolatka, bez entuzjazmu przyjęła drugą żonę ojca. - Mama starała się, ale nie było łatwo - wspomina Janusz. - Dopiero wiele lat później siostra zmieniła nastawienie do niej.

Januszkowi też nie było lekko. Kiedy poszedł do szkoły, ubrano go w najlepsze ubranie. Dzieciaki w połatanych spodniach po starszych braciach popatrzyły z zazdrością i... wrzuciły go w błoto.

W sieci bezpieki

Oficjalnie kapitana fetowały media. Marszałek Michał Rola-Żymierski (w 1949 r. usunięty z funkcji ministra obrony narodowej, wysłany na "zsyłkę" do Sopotu) szczególnie upodobał sobie Batorego. Po wpłynięciu statku godzinami przesiadywał w kapitańskiej kabinie. Pewnego razu kpt. Ćwikliński po wyjściu marszałka znalazł za poduszką jego broń. Z zachowaniem wszystkich formalności zgłosił znalezisko odpowiednim służbom.

Służby tkały bowiem już sieć, w którą miał wpaść kapitan. Wprawdzie świetny fachowiec, ale bezpartyjny, niepewny element. Kontaktujący się z obcokrajowcami, znający obce języki. Zadatek na szpiega.

W 1949 r. na Batorego w Nowym Jorku zablindował się wypuszczony wcześniej z amerykańskiego więzienia za kaucją agent Kominternu Gerhart Eisler. Niemca zabrano ze statku w Anglii (potem i tak trafił do NRD, gdzie objął wysokie funkcje państwowe). Kapitan miał kłopot z tego powodu zarówno z władzami w Polsce (bo "oddał" Eislera Anglikom), jaki i ze służbami w USA (bo go stamtąd zabrał). W efekcie w 1951 r. zawieszono linię Polska - Ameryka i statek zaczął pływać do Indii.

Ledwo Batory stawał przy kei w Gdyni, parkował tam samochód bezpieki, który wiózł kapitana na przesłuchanie. Na statku z rejsu na rejs przybywało różnych oficerów kulturalnych i prasowych, stewardów, którzy regularnie przeszukiwali kapitańską kabinę, podkładali podsłuch. Ćwikliński czuł się nie jak kapitan, ale jak szofer prowadzący statek.

- Przeglądając materiały w IPN, znalazłem opis dziwnej akcji - mówi syn kapitana. - Po donosie ubecy weszli na pokład i kazali ojcu otworzyć sejf. Znaleźli tam "kilka sztuk broni i amunicji". Mogło się to skończyć aresztowaniem, ale wtedy nagle z Warszawy przyleciał samolot z płk. Stanisławem Flatą ze Sztabu Generalnego LWP, prawą ręką gen. Wacława Komara. Przekazał, że ojcu nie może spaść włos z głowy. Generał Komar został aresztowany w 1952 r., pułkownik Flato rok później. Parasol ochronny został złożony.

W 1953 r. Ćwiklińskiego ostrzeżono, że po powrocie do Gdyni też zostanie aresztowany. Batory stał w suchym doku w stoczni w Anglii, ale jego dowódca był pilnowany. 19 czerwca zmylił esbeków. Kilkanaście dni później zgłosił się na jednym z londyńskich komisariatów.

Uratował życie, ale zapłacił wysoką cenę. Stracił rodzinę.

Nazwisko wyklęte

Wieść o kapitanie szybko rozeszła się po Gdyni. Sława straciła pracę w Dalmorze. Przyjaciele i znajomi omijali ją szerokim łukiem. Wiedzieli, że kontakt z żoną "wroga ludu" może się źle skończyć.

Janka, chora na gruźlicę, w tym czasie przebywała w sanatorium w Istebnej. Janusz miał 10 lat.
- Nasz dom był pod stałą kontrolą - mówi dziś syn kapitana. - Kiedy nikogo nie złapali, wezwali mamę. Dali jej dwa tygodnie na spakowanie rzeczy i wyjazd do Leska w Bieszczadach. Czekały tam na nas baraki PGR. Matka była przerażona. Poszła do UB, by błagać o inne miejsce zesłania.

- Jakie? - spytał ubek.
- Kraków? - spytała.
- Zgoda.

W Krakowie zamieszkali kątem u życzliwych ludzi. Sława nie mogła dostać pracy. Wtedy pomogła jej rodzina męża. Adam Ćwikliński był lekarzem w Bytomiu. Zamieszkali u kuzynek kapitana, Sława poszła do pracy w administracji kopalni.
Jan, który wyjechał do USA, próbował kontaktować się z rodziną. Pisał jako Nałęcz.

Nadszedł 1956 r. Odwilż. Sława odebrała list od byłego szefa, który zaproponował jej powrót do pracy w Dalmorze. Pojechała do Gdyni. W jej domu, zajętym początkowo przez szefa UB, rezydował przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej Konstanty Rek.

- Przyjął mamę - mówi Janusz. - Powiedział, że zrobiono jej wielką krzywdę i postara się to wynagrodzić. Spytał, czy chce zamieszkać na Władysława IV, w dużym nowym mieszkaniu, czy wrócić do siebie. Wybrała dom.

Paczka z Holandii

Janusz poszedł do gdyńskiej "dwójki", potem na Politechnikę Gdańską. Na Wyższą Szkołę Morską władze nie wyraziły zgody. Janka skończyła historię sztuki i zamieszkała w Trójmieście. Sława pracowała do emerytury w Dalmorze. Jan mieszkał w Nowym Jorku.

Syn kapitana co roku składał podanie o paszport. I co roku mu odmawiano.

- Chce się pan spotkać z tatusiem? - pytano uprzejmie. - To niech tatuś wraca.
W 1974 r. Sława była już bardzo ciężko chora. Druga córeczka Janusza, wcześniak, też wymagała opieki. Wtedy zadzwonił dawny kolega z podwórka, robiący karierę w służbach. - Jeden szef jest w sanatorium, drugi trafił do szpitala - powiedział. - Ja mam pieczątkę. Składaj podanie o paszport.

Spotkał się z ojcem w Hiszpanii. Miesiąc rozmów, badania się, wspomnień. Jedyny czas dany przez historię ojcu i synowi. Rok później kapitan zmarł na zawał. Sława przeżyła męża o rok.

I tu można zakończyć opowieść o rodzinie rozdzielonej, gdyby nie pewien list zaadresowany do Janusza. List nadszedł na początku stanu wojennego z Holandii. Henk Bieling, jego żona Elly i dzieci pytali, czy Janusz jest synem Sławy. Bo jeśli tak, to oni - po śmierci Willego - chcą przysyłać mu paczki. Odpisał, a w 1983 roku wraz z córką Anią - tą samą, która później przetłumaczyła książkę dziadka - wybrali się do Holandii. Ale to temat na kolejne opowiadanie...

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki