Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie wszyscy święci rock'n'rolla

Dariusz Szreter
Poniedziałek, 1 listopada 2010

Umieralność wśród gwiazd rocka - temat powracający co rocku 1 listopada w stacjach radiowych. pamiętam te audycje w latach 70. Zestaw przewidywalny: Jimi, Janis, Jim Morrison, Brian Jones, Buddy Holly, Ritchie Valens, ewentualnie Otis Redding, Big Mama Cass, potem Marc Bolan, Keith Moon i wreszcie Elvis. Potem nastąpił kolejny "wysyp" przełomu dekad: Bon Scott, John Bondham, Sid Vicious, Ian Curtis, Lennon, Marley. Kiedy po kolejnych 10 latach 1 listopada 1992 prowadziłem w Radiu plus audycję zaduszkową, lista strat była już tak długa, że mogłem przypomnieć nagrania szeregu najważniejszych rockowych kapel: Beatles, Stones, Who, Yardbirds, Beach Boys, Doors, Led Zeppelin, Allman Brothers, Lynyrd Skynyrd, Faces, Free, Grateful Dead, Band, Uriah Heep, AC/DC, T.Rex, Thin Lizzy, Queen, Sex Pistols, Joy Division, Wailers, Pretenders, B-52's... Dziś ta lista jest nieporównanie dłuższa. Straty ponieśli m. in. Nirvana, Pink Floyd, Clash, Ramones, INXS, Velvet Underground, Animals; odeszli Michael Jackson, Ray Charles, James Brown, Johnny Cash, Frank Zappa, John Lee Hooker i wielu, wielu innych.
Interesujące byłoby też prześledzenie przyczyn odchodzenia rockmanów z tego świata. Do kończ lat 60 były to głownie katastrofy komunikacyjne, przede wszystkim lotnicze (Holly, Valens, Redding i jego zespół Bar-Kays), Pod koniec dekady żniwo zaczęła zbierać narkomania - bezpośrednio, poprzez przedawkowania lub pośrednio, np. jako powód zawału. Zaczęły też pojawiać się samobójstwa. Było też kilka zupełnie osobliwych wypadków, jak choćby zgon byłego wokalisty Yardbirds, Keitha Relfa, który zginął porażony prądem od źle podłączonego mikrofonu czy Steve Marriott ze Small Faces, poparzony w pożarze swojej posiadłości. W latach 80. kilku muzyków zostało zastrzelonych. Przypadek Lennona jest najbardziej znany. Nie mniej tragiczna była historia Marvina Gaye'a, zastrzelonego przez własnego ojca, który stracił cierpliwość do narkotykowych wyskoków syna. A Feliksa Pappalardiego z kolei zastrzeliła żona. Był jeszcze Peter Tosh, który został zabity przez włamywaczy. Potem strzelaniny z udziałem muzyków stały się elementem kultury hip-hopowej. lata 80 to też pierwsze przypadki AIDS. Swoje zabrał rak. W ostatnich latach coraz częściej muzycy pierwszego pokolenia rocka odchodzą na choroby związane ze starością, lub po prostu umierają z przyczyn naturalnych.
Omówienie "wszystkich świętych" rock'n'rolla, którzy obcują już nie z nami, byłoby zadaniem poda siły, zresztą mija się z celem, bowiem napisano o nich tysiące artykułów i dziesiątki książek.
Chciałbym jednak zapalić dziś świeczki kilku mniej znanym, rzadziej przypominanym.

Nick Drake
Autor piosenek, wokalista, gitarzysta, przeżył zaledwie 26 lat, nagrał tylko trzy albumy. Chorobliwie nieśmiały, nie znosił występować publicznie, ani nawet pozować do fotografii. Cierpiał na depresję, izolował się nawet od najbliższych przyjaciół, zamieszkał ponownie z rodzicami. Zmarł w 1974 roku z przedawkowania środków antydepresyjnych. Jego muzyka przez szereg lat znana była nielicznym wtajemniczonym (do jego wpływu przyznawali się Robert Smith z Cure i Peter Buck z R.E.M.), dopóki w 2000 roku Volkswagen nie wykorzystał jego piosenki w reklamie. Na najnowszej płycie Nigela Kennedy'ego znalazła się kompozycja Drake'a "Riverman". Jej jazzową interpretację zaprezentował też wybitny pianista Brad Mehldau (grał ją m. in. na koncercie w gdyńskim 'Pokładzie" w 2008).

Curtis Mayfield
Człowiek, bez którego nie byłoby chyba Prince'a i Lenny'ego Kravitza. Utalentowany kompozytor, gitarzysta i wokalista śpiewający charakterystycznym falsetem, przez ponad dekadę stał na czele The Impressions, jednego z najciekawszych czarnych zespołów soulowych lat 60. Nagrywali chwytliwe piosenki o nieco hymnicznym, quasi-religijnym charakterze, z których najbardziej znaną jest "People Get Ready", wykonywana m. in. przez Jeffa Becka i Roda Stewarta. W latach 70., już jako solista, stał się prekursorem funku i jednocześnie jednym z wykonawców najmocniej zaangażowanych w rozbudzenie świadomości społecznej Afroamerykanów. Jego największym osiągnięciem artystycznym był soundtrack do filmu "Superfly", z którego pochodzi m. in. piosenka "Pusherman".
W 1990 w czasie koncertu spadła na niego szyna z oświetleniem sceny, na skutek czego doznał paraliżu całego ciała, z wyjątkiem głowy. Mimo to skomponował jeszcze muzykę na ostatni album i nagrał do niego partie wokalne (większość leżąc na plecach). Zmarł w 1999 na skutek ogólnego pogorszenia stanu zdrowia związanego z paraliżem.

Mark Sandman
Frontman Morphine, zespołu o dość nietypowym jak na rocka składzie instrumentalnym: gitara basowa, perkusja i saksofon barytonowy. Efekt jest zaskakujący, muzyka - choć ascetyczna - pozostaje niezwykle intrygująca. Ponadto Sandman udzielał się jeszcze w pięciu innych, mniej znanych formacjach. Zmarł na serce 3 lipca 1999, na scenie, podczas koncertu Morphine w Palestrinie pod Rzymem. Czy można sobie wyobrazić piękniejszą śmierć dla muzyka?

Joe Dassin
Dziś niemal kompletnie zapomniany, ale w latach 70. jego nagrania królowały w stacjach radiowych nie tylko Francji, ale także i w Polsce. Urodził się w Nowym Jorku w rodzinie żydowskich emigrantów z terenów polsko-rosyjskiego pogranicza. Jego ojciec był uznanym hollywoodzkim reżyserem, ale dostał się na czarną listę senatora McCarthy'ego i musiał wyjechać do Europy. Joe (niezorientowanym zwracam uwagę, że czyta się to "Żo" a nie z angielska "Dżoł") wniósł do tradycji piosenki francuskiej sporą dawkę amerykańskiego gwiazdorstwa i pewności siebie, ale przede wszystkim wielki talent do pisania chwytliwych, acz niebanalnych kawałków. Umarł na serce w 1980.

Otis Redding
Trudno pisać jako o kimś mniej mało znanym o artyście sklasyfikowanym jako numer 8 na liście 100 największych wokalistów magazynu Rolling Stone. A jednak od śmierci Otisa minęło już tyle czasu, że jego niezwykły talent wymaga ponownego odkrycia. Jego warunki wokalne nie były może jakoś szczególnie rewelacyjne, ale śpiewał całym sobą, z głębi serca. Organista Booker T. Jones, który uczestniczył w pierwszym przesłuchaniu Reddinga dla legendarnej wytwórni Stax Records wspominał: Czuć było, że ten facet nie śpiewa dla pieniędzy.
Otis zginął w katastrofie lotniczej w grudniu 1967, zaledwie kilka miesięcy po fenomenalnym występie na festiwalu w Monterrey, gdzie biała publiczność, nazywana przez niego "tłumem miłości" (love crowd), zgotowała mu owacyjne przyjęcie. Popatrzmy i posłuchajmy jak to było.

Paul Kosoff
Było rockowych gitarzystów wielu. Większość grała na wyścigi, zasypując słuchaczy feeriami dźwięków, oszałamiając palcówkami, ganianiem w górę i dół po gryfie. Paul Kossoff, z Free, na ich tle to wyjątkowo "małomowny" gość. Kładł mocne akordy pod wokal, a kiedy przychodziła pora na solówkę, grał nie wiele nut - tylko te właściwe. "Mr. Big" to był jego numer popisowy. Warto zwrócić uwagę na wspólpracę gitarzysty z basistą, Andym Fraserem.
Koss, jak go nazywano, bardzo źle zniósł rozpad Free, a, że - jak większość muzyków w tamtym czasie - nadużywał niedozwolonych specyfików, szybko zrujnował sobie zdrowie. Zmarł na serce, w marcu 1976, na pokładzie samolotu lecącego z Los Angeles do Nowego Jorku.

Tim Buckley
Nie ma chyba stylu, z którym by go nie wiązano. Zaczynał w 1967 r. jako artysta folkowy, by przez psychodelię, przejść do jazzu i awangardy, co skutecznie odstraszyło słuchaczy. Buckley zmuszony był się przekwalifikować. Jako kierowca przez jakiś czas woził na koncerty ekipę Sly and the Family Stone i tak skutecznie nasiąknął funkiem, że nagrał w końcu znakomitą płytę w tym stylu "Greetings Form L.A.". Niestety zamiłowanie do dopalaczy wpłynęło negatywnie na jego dalszą karierę, a jego samego ostatecznie doprowadziło do śmierci w wieku 28 lat. W latach 90. sporą karierę zrobił jego syn, Jeff, także przedwcześnie zmarły (utopił się podczas kąpieli w jednym z kanałów Mississippi).
Najpopularniejszą kompozycją Buckley'a jest "Song of the Siren", którą spopularyzował na początku lat zespół This Mortal Coil, a do swojego repertuaru dołączyli także Robert Plant i John Frusciante (ex-Red Hot Chili Peppers)

Marvin Gaye
Numer 6 na wspomnianej liście wokalistów Rolling Stone - jeden z najcudowniejszych głosów muzyki rozrywkowej. Płyta "What's Going On", z której pochodzi poniższy kawałek - to także numer 6 na liście 500 najlepszych albumów - absolutna klasyka.

Steve Ray Vaughan
Numer 7 na liście stu najlepszych gitarzystów Rolling Stone'a. W filmie z koncertu w hołdzie SRV któryś z gości (czy nie nie sam B.B. King?) mówił, że wszyscy gitarzyści bluesowi grają wedle tego samego schematu: call and response czyli pytanie i odpowiedź. Kiedy jednak zaczynał grać Steve Ray, to było jakbyś wchodził do rzeki płynących dźwięków. Posłuchajcie jak bierze się za "Little Wing" Jimiego. Ten klip, w istocie reklamówka Fendera, to hymn pochwalny na cześć wszystkich wielkich gitarzystów. Mnie szczególnie wzrusza ten moment około 5:48, kiedy Steve Ray gra na deszczu pod wiatr. Bo przecież tym właśnie w swym najlepszym wydaniu jest rock.
Też miał ostre problemy z drugami, ale się wykaraskał. Zginął w 199o w katastrofie śmigłowca, którym leciał na koncert do Chicago.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Nie wszyscy święci rock'n'rolla - Portal i.pl

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki